Chodząc w skórach

Ktoś, kto nie zna Boga, nie ma nadziei – Benedykt XVI, Spes salvi

Pierwsze przykazanie z dekalogu nowej ery: Zabezpieczyć się.

Moich znajomych, którzy kupili sobie właśnie dom, odwiedziła para wytwornie ubranych ludzi. Mieli propozycję: komplet zabezpieczeń. Zabezpieczenia przypominały nieskomplikowane zabawki. Szwajcarskie i amerykańskie wynalazki były niepozorne, ale drogie. Z tych, co to w pięć minut całkowicie oczyszczą powietrze, wodę i pokarmy. Myślą za nas. Zamykają przed nosem drzwi złodziejom. Gwarantują pełny komfort używania życia i poczucie rozsądnie (choć może nieco zbyt dogłębnie) opróżnionej sakiewki. Do tego musi dojść kąpiel trzy razy dziennie. Zmiana bielizny i ubrania, równie często. Precz z bakteriami, precz z kurzem i alergenami, precz z chemią, myjemy się, pierzemy i prasujemy ekologicznie, wdychając wyłącznie zapachy bio. Dzięki owemu pakietowi zabezpieczeń będzie można pić wino bez ryzyka, że wątroba się zbuntuje – przekonywała para przybyszów -spać smacznie, bez obawy, że ktoś właśnie wyjeżdża naszym samochodem itd. W razie gdyby klimatyzowany autokar, którym wybieramy się na Cypr, miał awarię – w specjalnym opakowaniu jest stosowny młotek i rękawice – zawsze pod ręką.

Na wszystkie przykre niespodzianki – czyhające na ludzi, którzy pragną po prostu żyć nowocześnie – na wszystkie lęki, jest dziś atrakcyjny sposób, kuszący technologicznym kunsztem i wyrafinowaną prostotą. Przemysł zabezpieczeń pracuje pełną parą, by ludzie zamożni mogli cieszyć się swym bogactwem w pełnym komforcie.

Znajomi wzięli głęboki wdech. Nabrali apetytu na życie “tak jak w raju”.

A więc można odzyskać utracone – wydawałoby się bezpowrotnie – poczucie bezpieczeństwa? Wystarczy tylko odmówić przepisane zaklęcia, czyli wcisnąć guziczki paru inteligentnych przyrządów.

Wśród pogańskich lęków zdrowy rozsądek prysł jak bańka mydlana, razem z nadzieją. Razem z nadzieją prawdziwą, czyli na życie wieczne.

Marek Maruszewski

Marek Maruszewski

Osaczają nas pogańskie lęki. Co będzie, gdy coś się stanie?

Przecież nawet najdroższa polisa może okazać się zwykłym świstkiem. Najlepiej zabetonowana ziemia, najpiękniej ułożony włoski marmur potrafi się nagle rozstąpić, jak zmurszała deska. Trzęsienia ziemi wciąż się zdarzają, a monitor zanieczyszczeń wraz z komputerowym oczyszczaczem powietrza potrafi zwariować. Prąd mogą wyłączyć, gaz zakręcić, autostradę zamknąć…Piorun może wszystko spalić, trąba powietrzna przerzucić o setki kilometrów.

Pozostają bezludne skaliste brzegi wysp na Pacyfiku, pełne korzonków i skorpionów, wykupywane przez bogaczy.

Coraz częściej w wielkich miastach widać na ulicy ludzi przyodzianych w skóry. To nie są te dawne damskie zgrabne futra. To skóry ledwo wyprawione, groźnie najeżone, ze sterczącym sztywnym włosem. Nie kojarzą się bynajmniej z czymś miękkim i łagodnym, lecz nieokiełznanym, pierwotnym, dzikim. Niechlujnie skrojone futrzane kamizelki, dla kobiet i mężczyzn, przywołują  na myśl zgoła nie salon, w którym zrzuca się przed kominkiem szubę. Nie sanie i wesołe pohukiwanie myśliwych w trzaskający mróz, czy rozjarzoną światłami operą, tylko głębinę puszczy. Jaskinię, z zakopconymi od dymu skalnymi ścianami. Ciemność, zimno i nieład.

Tak ubierać nas chcą dziś „wielcy krawcy”. Fryzjerzy zaś –  awangardowi rzecz jasna – pragnęliby, by nasze głowy ozdabiały już nie fryzury, a raczej grzywy, pręgi i kity. By włosy możliwie najbardziej naśladowały kudły.

Od wielu lat utrzymuje się moda malowania twarzy dzieci – przy okazji kinderbali – tak, by udawały pyski zwierząt. Rodzice z jakiegoś powodu wydają się zachwyceni, że ich dziecko będzie przypominać małpę, niedźwiadka, zebrę, jeżozwierza, czy szczura. Przebranie za zwierzę nie uchodzi już w towarzystwie za prymitywny dowcip zdolny rozśmieszyć tępaków.

Zabawa w pomieszanie świata ludzi i zwierzaków – a moda to wszak zabawa – trwa w najlepsze.

Co oznacza fakt, że w modzie, kulturze, obyczajach od kilkudziesięciu lat nasila się tendencja przeciwna do tej, która obowiązywała zawsze w naszej części świata? Tendencja mianowicie, by się radykalnie odcywilizować – poprzez swój wygląd, mowę, zachowania. Odciąć się od korzeni kultury i cywilizacji. Przyjąć standardy zwierzęce lub ludów pierwotnych. To nowa ambicja dyktatorów mody. Mody i nie tylko.

Coraz większy chaos

Chaos zmitologizowanego myślenia i zmitologizowanej religii towarzyszy nam dziś na codzień i usiłuje wywrzeć na nas presję, to teza polskiego uczonego, ks. prof. Tadeusza Guza. Prezentując niedawno w jednym z wykładów dzieje myśli europejskiej, ksiądz Profesor podkreślił, że krok, jakiego dokonano przechodząc od mitu, czyli ze świata myślenia mitycznego do świata myślenia metafizycznego, był w dziejach człowieka decydującym przełomem. Był to „krok o wiele ważniejszy niż na przykład rewolucja informatyczna”.*)

Było to przejście z chaosu do myślenia rozumowego.

Czym był świat starożytnego mitu?

„Świat mitu jest światem chaosu. Struktura myślenia mitycznego nie zna ładu ani porządku. Struktura myślenia mitycznego nie zna transcendentnego – wobec naszego ducha i duszy – Boga. Także Boga transcendentnego – tym bardziej – wobec Kosmosu” (Ks. prof. Tadeusz Guz).

Fundamenty nauki jako takiej stworzyła klasyczna metafizyka Greków, zaznaczył autor wykładu.

Przypomnijmy, komuniści kochali mity greckie. Obowiązkowo studiowali je w PRL – owskich szkołach licealiści, czytając dzieła Zenona Kosidowskiego (to ten laureat nagród Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej, który w swoich książkach podważał historyczność postaci Jezusa i prawdziwość biblijnych wydarzeń) i Jana Parandowskiego, jednego z filarów Światowego Kongresu Intelektualistów z 1948 roku. (Dziś poprawnopolityczna opinia zarzuca mu jedynie, że był zbyt pruderyjny, nie eksponował wątków homoseksualnych w mitologii).

„Wszystko, co istniało w strukturze mitu funkcjonuje jako chaos, czy chodzi o ludzi, zwierzęta, bogów…To wszystko walczy ze sobą na śmierć i życie, to jest wszystko wymieszane. Świat bogów ze światem ludzi. Świat ludzi ze światem zwierząt…”  (Ks. prof. T. Guz)

Mit wyraża po prostu przeświadczenie, „że to co istnieje, jest chaosem”.

„Klasyczna metafizyka zaprezentowała nam przejście i interpretację tego, co istnieje, jako Kosmos.(…) Każdy byt ma swoje jasno określone miejsce, od momentu zaistnienia…”

W klasycznej interpretacji świata stworzonego, na którą złożyła się myśl Greków i nauka katolicka, nastąpił spektakularny wyłom w XIX wieku. Oto teoria Darwina wprowadziła na powrót mitologizację myśli człowieka, mitologizację intelektu.

Czy autorem tego wyłomu był tylko brytyjski przyrodnik Charles Darwin (i niemiecki biolog i filozof Ernst Haeckel)? Ks. prof. Tadeusz Guz, przywołując nazwiska tych dwóch badaczy, przypomniał napisany wcześniej, w 1796 roku, przez Georga Wilhelma F. Hegla, skromny objętościowo tekst, zakorzeniony w najstarszym systemie niemieckiego idealizmu, w którym autor „Fenomenologii Ducha” (1709 r.) postuluje, że „trzeba dokonać systematycznej mitologizacji intelektu”.

Co to znaczy zmitologizować intelekt?

„To znaczy ponownie zamknąć przed nim rozumienie rzeczywistości – jako uporządkowanej, doskonałej, misternie zbudowanej”.

Takiej, która jest obrazem Boga.

Takiej, jak rozumiała ją klasyczna filozofia chrześcijańska, która wspierała metafizykę grecką – na przykład w kwestii genezy Kosmosu. W kwestii genezy i uporządkowania wszystkich istniejących rzeczy. Stworzonych przez Boga, Byt absolutny, byt Boskiego Kreatora, który jest Trójcą Świętą. A więc – Najdoskonalszym Życiem, Absolutnym Rozumem, Absolutną Pamięcią i Absolutną Wolnością, jak podkreśla ks. prof. T. Guz; w Nim wszystko ma swoją genezę i „wszystko mieć będzie ostateczne spełnienie”.

Ta prawda dziś została zaatakowana na wszystkich możliwych polach. Na zgliszczach chrześcijańskich państw wydano wojnę klasycznym pojęciom i prawdom, które decydują o naszym losie w wieczności. Nikt tej wojny nie ogłaszał, toczy się ona jednak na łamach gazet, w salach kinowych, w szkołach i na ulicach. Toczy się nawet w samym Kościele.

Wraz z fryzurami à la tapir, czy pustynny lew, odzieżą à la jaskiniowiec, lęgną się w głowach ludzkich pomysły, by oczyścić naszą planetę. Oczyścić ją definitywnie. Zamienić w ogród

Marek Maruszewski - Prophecy

Marek Maruszewski – Prophecy

przypominający Eden. Bez śmieci – i bez ludzi. Chorzy, nienarodzeni, starzy, czy z innych powodów nie nadający się na niewolników, traktowani są w tej wizji jako zanieczyszczenia. Proces oczyszczania z ludzi i sterylizacji globu ziemskiego nazywany jest dziś realizacją praw człowieka, „praw” zrodzonych z antychrześcijańskiej gnozy (prawa do dobrej śmierci, prawa do własnego brzucha, praw dziecka etc.); towarzyszy mu wykwit setek pomysłów na szampańską zabawę jaskiniowców (wśród których jedną z bardziej staromodnych jest dyskoteka, narkotyki i wolna miłość).

Wszystko co pierwotne, ociekające zgnilizną moczarów, owiane odorem szuwarów, oblepione pleśnią jaskiń, w czym odzywają się echa tam – tamów, rytmów afrykańskiej dżungli, melancholijnej muzyki traw bezkresnych stepów, jęków szamanów, jest dziś w kulturze trendy. Muzyka rozrywkowa najnowszej generacji – a coraz częściej i muzyka sakralna – oczyszczana zostaje, dzień po dniu, z niewzruszoną konsekwencją, ze wszelkich naleciałości piękna, harmonii, kojącego delikatnego rytmu. Subtelność, dostojeństwo, wzniosłość, bogactwo muzycznej treści  nigdy nie było bardziej odległe od tego, co uchodzi dziś za utwory religijne.

Głosy najmodniejszych piosenkarzy coraz bardziej przypominają bulgotanie otchłani ciemnych leśnych stawów, porośniętych grubą cuchnącą rzęsą, odgłosy dzikich zwierząt na sawannie, czy plemienne zawodzenia przy ogniskach, przy których małpoludy – jak nazywali ich w podręcznikach, za Darwinem, marksistowscy autorzy – ludzie pierwotni, odprawiają magiczne rytuały.

Gdy spojrzymy na historię kultury ostatnich 200 a nawet 500 lat, to wszystko, co dziś napełnia nas takim przygnębieniem – o ile nie opancerzyliśmy się już w całkowitą obojętność i staramy się widzieć tylko czubki własnych butów – wyda się mniej bezsensowne, przypadkowe i nie wiadomo skąd pochodzące, jak samonakręcająca się, głupio brzęcząca zabawka, zostawiona gdzieś na pustej drodze. Zobaczymy wtedy do bólu konsekwentne wysiłki, by stopniowo, krok po kroku, milimetr po milimetrze, aksamitnie i bezboleśnie, znieczulając za każdym razem odpowiednio dopasowaną(zwłaszcza do gustów i słabości ludzi wpływowych, autorytetów, przywódców…) dawką trucizny – bo szok mógłby spalić pomysł na panewce, obudzić czujność zbyt wielu inteligentnych spojrzeń – zdegradować kulturę, zniszczyć cywilizację. Unicestwić człowieka. Zadać zdradziecki cios każdej szlachetnej inicjatywie. Skompromitować i wyśmiać Miłość. Sfałszować prawdziwy kult Boga.

Wprowadzić chaos.

W miejsce życia wprowadzić śmierć.

Te pomysły realizowane były zawsze za wielkie pieniądze. Nie żałowano fortun. Swoistym apogeum stał się wynalazek filmu. Oprócz pewnej liczby dzieł filmowych wyjątkowej artystycznej próby, niosacych wysokiej jakości przesłanie moralne, przemysł filmowy oddał się na słuzbę produkowaniu tysięcy obrazów zezwierzęconego człowieka i chorego społeczeństwa. Odtąd systematyczne nasączanie społeczeństw Zachodu obrazami wulgarności, okrucieństwa, erotyki, gloryfikowanie wszelkich niszczących namiętności, od zemsty i żądzy władzy i bogactw, po wszelkie możliwe dewiacje, stało się kulturową normą. Postulowana zwierzęcość natury ludzkiej miała zostać ukazywana bez żadnych niedomówień na ekranach jak najliczniejszym masom, płacącym za to każdorazowo cenę biletu, by zawładnąć ich wyobraźnią. Uczynić ją chorą.

Dawna sztuka filmowa, ta z pierwszej połowy minionego wieku, wydaje nam się dziś szczytem nobliwości, a przecież papieże już w I połowie XX wieku przestrzegali przed jej wykorzystaniem w dziele degeneracji kultury. Zdawali sobie sprawę z jej silnego duchowego oddziaływania. Rozumieli niebezpieczeństwo użytej metody.

Nie słuchano Kościoła, nazywano go pogardliwie „strażnikiem moralności”. Na koniec, nieuchronne, jak zmierzch, który przychodzi po słonecznym dniu, obraz filmowy – łącznie z tym przeznaczonym specjalnie dla dzieci – stał się zatrutą studnią bez dna, w której zanurzają się po kolei wszystkie pokolenia XX i XXI wieku.

Zatrute wody powoli zalewają lądy.

Marek Maruszewski

Marek Maruszewski

Zatrute ziarno rzucone w glebę cywilizacji łacińskiej, chrześcijaństwa i katolicyzmu, wydało obfity plon. Przyzwolenie na ideologię gender w szkołach nie wzięło się znikąd. I nie jest tylko skutkiem zdegenerowanej kultury ostatnich lat, lecz przede wszystkim intelektualnego fałszerstwa, zafałszowania w umysłach obrazu Boga.

Czy Hegel był pierwszym fałszerzem i burzycielem? Ks. prof. T. Guz podkreśla, że wcześniej był Martin Luter, który podczas reformacji „zmitologizował całe dziedzictwo filozofii klasycznej”, wobec której zajął negatywne stanowisko. Podobnie jak wobec „katolickiej interpretacji dziedzictwa Objawienia  – w Jezusie z Nazaretu i objawienia Boga Starego Testamentu”.

W ujęciu mitologicznym człowiek nie jest bytem, nie jest podmiotem natury.

„W micie życie i śmierć wzajemnie się przenikają i warunkują. Nie ma życia, które nie byłoby śmiertelne i nie ma śmiertelności, której nie potrafiono by ożywić”.

Takie myślenie, to królestwo sprzeczności. Całkowita opozycja wobec myśli katolickiej, która udowodniła, że nic, co się pojawiło w Kosmosie „z racji rozumnego i wolnego aktu stworzenia Trójosobowego Boga, nie zginie, lecz zostanie odnowione”. Nie zginie człowiek, „w całej swej bytowości…”  Potwierdził to Kościół ustanawiając dogmat o nieśmiertelności ludzkiej duszy.

Dogmat, który nie podlega żadnej zmianie, jest ustanowiony raz na zawsze.

Tymczasem „mitologizacja intelektu w aspekcie teologicznym doprowadziła do tego”, jak twierdzi ks. prof. Guz, że

“Luter definiuje człowieka jako zwierzę pociągowe”.

Tak samo określił człowieka autor filozofii zwanej idealizmem i fenomenologią, Hegel – myśliciel, który był prekursorem marksizmu, i który głosił, że istotą rzeczywistości i prawdy jest sprzeczność, a twierdzenie, przeczenie oraz ich synteza, to prawdziwe życie rzeczywistości i prawdy, warunek wszelkiego rozwoju.On także definiował człowieka jako zwierzę, zaznacza ks.prof. T. Guz.  Czy dziś tzw. ideologia gender nie stawia kropki nad i ? – pyta ks. Profesor. Tak, w  ujęciu współczesnych mitów człowiek jest zwierzęciem. W ujęciu mitów, które adaptuje nowożytna antykatolicka filozofia i antychrześcijańska kultura.

„I proszę sobie wyobrazić, że pani Bundeskanclärin Angela Merkel nie tak dawno temu – pomimo, że w Niemczech dokonuje się 1oo tys. aborcji, zabójstw dziecka nienarodzonego rocznie – w jednej z wypowiedzi, stwierdziła: Niemcy mają różne problemy, ale w samym centrum naszej troski musimy postawić ochronę zwierząt”.

Bóg to absurd dla mitologii nowożytnej, jaką ukształtował Luter i po nim Hegel, podkreśla ks. prof. T. Guz. Człowiek jako zwierzę nie jest  w żaden sposób zdolny do aktu adoracji, modlitwy, rozmowy ze swoim Absolutnym Kreatorem.

Człowiek jest tu samotnym rozbitkiem, pozbawionym wszelkiej pomocy i nie tęskniącym do niczego, wyzutym z pamięci, wyrzuconym na brzeg bezkresnego oceanu, który jest martwy, lodowaty i obcy. (Dlatego musi się otoczyć milionem gadżetów, ktore będą dawały złudzenie bezpieczeństwa).

To nie zaczęło się wczoraj. Przygotowania trwały długo.

Marek Maruszewski

Marek Maruszewski

Proces zmierzający do tego „by zniszczyć wszelki wpływ Ewangelii na życie narodów i zastąpić stary chrześcijański świat ateistycznym >królestwem człowieka<, całkowicie niezależnym od Bożych praw, osiągnął punkt kulminacyjny:”, pisze włoski pisarz, Guido Vignelli, w pracy na temat historii kultu Najświętszego Serca Pana Jezusa. **)

Początkiem tego procesu, zdaniem włoskiego autora, był wiek XV, gdy antropocentryczny i neopogański humanizm znalazł sobie miejsce w europejskiej kulturze.

„Z biegiem czasu wyszedł on poza kręgi artystyczno – kulturalne, rozpowszechniając się w środowiskach religijnych, politycznych i społeczno-ekonomicznych, aby wreszcie zdominować życie publiczne przez totalitaryzmy XX wieku, a jeszcze później przez socjokulturalną anarchistyczną propagandę współczesnego postmodernizmu…” (G. Vignelli)

Celem tego nurtu jest odcięcie ludzi od tego, co nazywamy chrześcijańskimi korzeniami naszego kontynentu i całego zachodniego świata.

Sztuczne raje i powrót do Raju

Rewolucja – każda, także ta dzisiejsza, w obyczajach, kulturze i mentalności – jest duchowym i historycznym zwieńczeniem buntu przeciw Bogu. Tę myśl wypowiedział Guido Vignelli podczas wykładu w Krakowie, wygłoszonego na Kongresie Konserwatywnym (6 października, w tym samym dniu, w którym ks. prof. Tadeusz Guz głosił swój wykład w Warszawie). Wygnanie z Raju było sprawiedliwą Boską karą za grzech pierworodny. Bunt przeciw Bogu jest czymś niewyobrażalnie złym, jest największą przewrotnością i zbrodnią. Jest katastrofą wywołującą zaburzenie w całym Kosmosie. Pycha nie pozwoliła części ludzkości przyjąć kary, jaką zesłał Bóg, a było nią wygnanie. Odrzucili ją ci, którzy chcą „odciąć się” od Swojego Stworzyciela. Przypisują oni karę wygnania z Raju prawu „złego Boga”, które odrzucają. „Złego Boga” – a więc kogoś, kogo teologiczną i filozoficzną postać przyniosły nauki Lutra i Hegla.

Swój stan, kontynuuje włoski pisarz, stan bycia człowiekiem (wygnańcem z Raju), tacy ludzie postrzegają jako niewolę. „Chcą się z niego za wszelką cenę wyrwać. W ten sposób człowiek żyje w iluzji…”. Żyje w przekonaniu, że może, że jest w stanie wyrwać się z tego stanu, który kończy się wcześniej, czy później śmiercią ciała. Ale nie duszy.

Dzieła literackie zrodzone z tej postawy duchowego i intelektualnego buntu są uznawana powszechnie za europejski kanon literacki. W okresie nazywanym przez rewolucjonistów oświeceniem, i w epokach późniejszych, próbowano uczynić z nich buńczuczne manifesty, duchową strawę zastępującą sztukę katolicką (a nawet coś w rodzaju parareligii). Wielu znawców – nie mówiąc o zwykłych czytelnikach – nie rozeznaje ich duchowego przesłania. Goethe i i inni słynni twórcy tej i wcześniejszej epoki, uważani są za autorów par excellence chrześcijańskich. (Francuz Paul Claudel, przyjaciel Polski, nazywał Goethego „wielkim uroczystym osłem”).

Buntownicy z obszaru sztuki – tak jak myśliciele protestanccy – negują opatrznościowy porządek świata, podkreśla Guido Vignelli. Chcą wrócić do utraconego Raju lub stworzyć sobie nowy raj. Widać to na setkach filmów, na tysiącach spektakli teatralnych, a dziś  na ulicach, wśród zwykłych przechodniów, demonstrujących zwierzęcy „naturalizm”, zgodnie z zaleceniami mody; widać w aulach uniwersyteckich, w klasach szkolnych, gdzie głosi się wciąż teorię ewolucji, jako ideologię wyzwolonej ludzkości, i w parlamentach – europejskich, nie azjatyckich, czy afrykańskich – gdzie zabijanie ludzi traktuje się jak zabieg sanitarny, niezbędny etap procesu wielkiego oczyszczania świata, a zamianę płci, czy klonowanie człowieka  – „prawo człowieka”! – tak, jak niegdyś zmianę rękawiczek.

„Owa fałszywa ideologia”, kontynuuje Guido Vignelli, „która przypisuje zło i nieszczęście temu, że człowiek jest stworzony przez Boga, to gnoza. Niegodny zaś wysiłek, który próbuje osiągnąć to wyzwolenie, to rewolucja”.

Rewolucja w obyczajach – kulturze, modzie, muzyce, teatrze – to znak widzialny tego, co odbywa się w głębi, w cieniu, w ukryciu. W umyśle człowieka. Co dojrzewało, krystalizowało się  przez wieki w niewielkich zamkniętych kręgach. Dziś już wszystko jest na wierzchu, wszystko jest jawne. Nieprzeliczone rzesze ludzi stają się uczestnikami procesu rewolucyjnego, który mylnie kojarzą z „nowoczesnością”, „sztuką”, “nauką”, „modą”, „bezpruderyjnością”, „spontanicznością”, „asertywnością”, “wolnością”, „postępem”, upragnioną „zmianą”, czy realizacją należnych rzekomo wszystkim „praw człowieka”. Jakże to wszystko swojsko brzmi. O prawach człowieka mówi się z aprobatą nawet w Kościele. Rewolucja została zasymilowana przez język, który sobie przyswoiliśmy, nie zadając pytań o sens wypowiadanych słów.

Nie można jednak zasłaniać się argumentem, że czegoś “nie wiemy”, bo jest to niewidoczne, bo zostało ukryte. Dziś należy wyciągnąć wnioski z tego, co dzieje się na naszych oczach. Co jest krzycząco jawne. Kobieta, nawet w najbardziej eleganckich czasopismach, tych dla inteligencji i dla klasy średniej, jest niezmiennie przedstawiana jako maskotka, lalka Barbie. Istota sztuczna, na pokaz. Jej prawdziwa natura musi być ukryta i zafałszowana. Twarz tej kobiety nie ma wyrażać prawdy o niej, istoty stworzonej na obraz i podobieństwo Boga, tylko gotowość spełniania wszystkich zachcianek mężczyzny. Artystyczny obraz takiej osoby, która z prawdziwą kobietą nie ma nic wspólnego, jest wspólnym dziełem ideologów, fotoreporterów, filmowców i wydawców. Znane aktorki nazywane są bez ogródek „symbolem seksu”. W taki sposób – w prasie, filmie, telewizji – tworzy się sztuczne raje.

„Ostatnia faza rewolucyjnego procesu wybuchła w świecie po roku 1968 i znalazła swój wyraz w staraniach o rozbicie rodziny, rozkład moralności publicznej i całej cywilizacji”, mówi Guido Vignelli w cytowanej książce, „by na ich gruzach zbudować społeczne rządy nieumiarkowanych namiętności, w szczególności cielesnych. Faza ta, słusznie określana jako >rewolucja kulturalna< wciąż trwa: przebiega ona pokojowo, tworząc przez modę, reklamę i mass-media coraz większy chaos i siejąc nie tyle fizyczną, co duchową śmierć”.

Marek Maruszewski

Marek Maruszewski

Dlaczego Rozalia musiała czekać tak długo?

Królowanie Chrystusa, czyli panowanie Miłości osobowego Boga, źródła nadprzyrodzonego ładu – którego odzwierciedleniem staje się ład społeczny, polityczny, rodzinny, ład we wszystkich dziedzinach życia, w Polsce, a potem na całej ziemi – było wielkim oczekiwaniem, ogromnym pragnieniem krakowskiej pielęgniarki, dziś kandydatki na ołtarze, Rozalii Celakówny (1901-1944). Rozalia, dziewczyna ze wsi, uważająca siebie samą za najnędzniejszą, najbardziej ułomną moralnie i intelektualnie, nierozumną i słabą istotę, była całkowitym przeciwieństwem tych pewnych siebie kobiet, które nie znajdują w sobie najmniejszej skazy, a których ideałem życia jest dbanie, by także ich ciało było bez skazy.

Rozalia nie miała żadnych wielkich ambicji, chciała tylko zasłużyć na Niebo.

Chciała być we wszystkim podobna do jedynej Osoby, którą uważała za cały sens i cel. Do Osoby Boga wiszącego na Krzyżu. Całe życie cierpiała ponad zwykłą miarę. Była wielką specjalistką od cierpienia. Nie chciała nic innego jak tylko cierpieć. Co za głupota!, powiedziałby tłum tych wspaniałych kobiet, rozpartych na miękkich poduszkach, niczym ozdoby haremu.

Co za mądrość!, powiedział Rozalii Jezus. Jezus rozmawiał z nią, a ona z Nim.

Była zakochana w Bogu. Zakochana jak Jego małe, najmilsze dziecko, Jego wyłączna własność, Jego stworzenie – chciane, kochane bez granic, noszone na rękach i przytulane przez Boga. Jak uległe narzędzie w Jego dłoniach. Jak kobieta – dziewica, oblubienica i duchowa matka. Ta mistyczka, rodem z małej podkrakowskiej wioski, Jachówki,  modląca się za swoich chorych – a byli to ludzie zdegenerowani moralnie, chorzy wenerycznie – walcząca mężnie, by nikt z nich na jej dyżurze w szpitalu nie umarł nie pojednany z Bogiem – i tak właśnie było – otrzymała pewnego dnia wyraźne polecenie. Polecenie niepojęte…”Kim ja jestem…”, mówiła. Nie była w stanie spełnić go za życia. Ani sama, ani z pomocą wieloletniego spowiednika.

Rozalia Celakówna - Kraków, lata 40.. XX wieku

Rozalia Celakówna – Kraków, lata 40.. XX wieku

Polska, na rok przed wybuchem II wojny światowej, miała przeprowadzić intronizację Chrystusa na Króla Polski, władze Kościoła razem z rządem, takie było polecenie z Nieba przekazane Rozalii. By uchronić się przed karą, która w przeciwnym wypadku musiała nadejść. Rozalia, zwykła pielęgniarka ze szpitala św. Łazarza – którą zatrudniano także, przy byle okazji, do szorowania podłóg i wynoszenia kubłów, a ona nigdy nie protestowała – była pewna, że Intronizacja będzie w Polsce przeprowadzona, choć dzieło to tak nieskończenie przerastało jej siły. Będzie przeprowadzona, skoro Bóg tego chce i skoro –  to wielka tajemnica – wybrane zostało narzędzie tak do niczego niezdolne, jak podkreślała w swoich zapiskach. Skoro tyle było przeciwieństw, tak niewyobrażalne przeszkody. Trudno to pojąć, ale Rozalia była prześladowana. Niezrozumienie, pukanie się w czoło, śmiechy za plecami, fantastyczne wymysły na jej temat, brutalne oskarżenia, to był jej chleb codzienny. Krzyki, protesty, intrygi, wyzywanie od pomylonych, histeryczek, wariatek, odpędzanie od konfesjonałów, zniesławianie. Znęcanie się moralne i fizyczne.

Wreszcie wybuch wojny.

Ofiarowała swoje życie za spowiednika, który sprawę Intronizacji Chrystusa na Króla Polski wziął w swoje ręce, ojca paulina z tytułem doktorskim, którego w 1944 roku aresztowali Niemcy. Odeszła w chwilę potem, tak cicho jak żyła, nikomu nie znana, oprócz tego kapłana i prześladujących ją, aż do rękoczynów, z powodu jej świętości, „pobożnych pań” z sąsiedztwa, okupujących dzień i noc kościoły i zakrystie.

Dziś nadchodzi czas triumfu Rozalii i wypełnienia jej misji.

Człowiek wierzący w Chrystusa nie ma już oparcia w niczym, poza Nim.

Nie istnieje chrześcijańskie społeczeństwo. Jedynym oparciem, jedynym miejscem, gdzie jest pomoc i ostateczny ratunek dla członków rozbitych społeczeństw neopogańskich państw jest Serce Boga. Boga – Człowieka. Serce Najświętsze,jedyne, które umie kochać. I jest wierne. Przebite włócznią, umierające za nas na Krzyżu. Ukazujące się jako prawdziwe żywe Ciało w Sokółce, na polskim Podlasiu. Wcześniej sprofanowane.

Zanim wybuchła rewolucja we Francji, zwana wielką –  która obróciła w ruiny tysiące kościołów i klasztorów, zgładziła ogromną część duchowieństwa, starła monarchię, zamordowała króla i jego rodzinę oraz niezliczone rzesze winne po prostu temu, że podlegały bez protestu “dawnemu porządkowi”, Ancien regime –  w 1689 roku, w klasztorze w Paray – le – Monial, skromna zakonnica, dziewczyna ze wsi, Maria Małgorzata Alacoque otrzymała objawienie. Sam Chrystus poprosił ją, by przekazała królowi Francji – był nim Ludwik XIV – aby poświęcił się Najświętszemu Sercu Jezusa. Bowiem to Serce „chce zatriumfować nad jego sercem, a poprzez nie nad sercami możnych tego świata” (z listu św. Marii Małgorzaty Alacoque). Żądanie było jasne. Możni tego świata – i to z samego centrum chrześcijaństwa – sięgnęli po władzę absolutną, myląc swoją misję polityczną z religijną, a państwo, własność Boga, ze swoją własnością. Bóg zażądał w tym miejscu publicznego hołdu i zawierzenia Francji opiece Najświętszego Serca. Miało być Ono przedstawione na sztandarach i broni królestwa.

Król Francji miał szerzyć prawa Chrystusa w całej Europie.

Było wręcz przeciwnie

Żądanie Boga nie zostało wypełnione. Król zignorował je. W rezultacie nastąpiła epoka rozkwitu niebywałej pychy człowieka, który poczuł się bogiem i zaczął wykrzykiwać pod niebiosa swoje „prawa”; epoka upadku rozumu i moralności, którą jak na ironię nazwano oświeceniem. Kryzys ogarnął całą Europę. W Polsce rozpoczęły się rozbiory –  w tym samym czasie Francja spłynęła krwią. Nastała era rewolucji, trwająca, z niewielkimi przerwami, aż do dziś.

W roku 1789, gdy wybuchła rewolucja we Francji, upłynęło dokładnie sto lat po tym, jak Chrystus skierował swoje orędzie, za pośrednictwem nie znanej nikomu zakonnicy, do “Króla Słońce”.

Pani Najświętszego Serca Jezusowego, tak zwracał się do Maryi Błogosławiony ojciec Honorat Koźmiński, kapucyn. Człowiek dręczony przez rosyjskie władze dziesiątki lat, jak najgorszy złoczyńca i osobisty wróg imperium carów. Spowiednik tysięcy ludzi, z których tak wielu wstąpiło do założonych przez niego, w sposób tajny, przez konfesjonał, zgromadzeń zakonnych. Ich celem był ratunek katolickiej Polski, umierającej podczas zaborów. Wzmocnienie wiary, ocalenie rodziny, odnowa obyczajów, świętość ojców i matek, świętość kapłanów.

Propagator Bractwa Pani Najświętszego Serca Jezusowego – najbardziej bezwzględnie, spośród wielu bractw, które założył i którym patronował, tępionego przez władze carskie – prowadził swoją misję w najgłębszym ukryciu, tak jak Rozalia, nikomu nieznany. Nieustannie prześladowany, zagrożony, inwigilowany, zamykany w areszcie domowym, internowany wraz ze współbraćmi w odizolowanych od świata klasztorach.

Dziewięć piątków, Pięć sobót… Modlitwa, pokuta i posty. Pan Bóg nie wymaga od nas niczego ponad miarę, ponad nasze siły. Tylko swoich wybranych prowadzi drogą niewyobrażalnego cierpienia, by zbliżyć ich jak najbardziej do Siebie. Z miłości, którą pojmują tylko czystego serca.

Oni, ludzie pokory i uniżenia przed Bogiem, świadomi, Kim On jest, lepiej znający Go niż najlepsi filozofowie, którzy potrafili przylgnąć z ufnością dziecka do Jego Serca, utorowali nam drogę. Pogrążeni w chaosie dzisiejszego życia społecznego i intelektualnego, kultury, która staje się pierwotna i pogańska, zdrady tych, którzy mieli służyć Bogu, zwiedzeni i oszukiwani na tysiące wyrafinowanych sposobów przez fałszywych przewodników, okradzeni przez dobroczyńców i lichwiarzy, pamiętajmy nade wszystko, że Chrystus na Krzyżu zwyciężył świat. Właśnie ten świat, który oglądamy, przecierając oczy, jak byśmy chcieli się obudzić ze złego snu, świat, który pokazuje dziś swe ohydne pogańskie oblicze i chce nas sobą przerazić. Chrystus zwyciężył go, tak jak obiecał. I choć „został zdradzony, skazany na śmierć, zabity, opuścili Go nawet Jego uczniowie, wyparł się Go Piotr, wszystko zdawało się skończone…

Tymczasem z punktu widzenia Boga było wręcz przeciwnie:

wszystko dopiero się zaczynało,

jako przygotowanie do triumfu Zmartwychwstania”. (Guido Vignelli).

Był poranek, wczesny świt…

I. Ajwazowski

I. Ajwazowski

_____

*) Wykład Ks. prof. Tadeusza Guza pt. ”Filozofia klasyczna jako konieczne remedium na zagrożenia kulturowe”, Akademia Tradycja i Przyszłość, 6 października 2013

**) Guido Vignelli – „W Nim złożyć wszelką nadzieję” , Kraków 2008, Instytut Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi

Możliwość komentowania jest wyłączona.