Matrony i damy

Posted on 11 grudnia 2012 by Ewa Polak-Pałkiewicz in Rycerze Wielkiej Sprawy

Dziewica, żona, matka, wdowa… Gdy chcemy coś powiedzieć o kobiecie, nasuwają się przede wszystkim słowa o treści, która określa jej stan rodzinny. Trudno scharakteryzować kobietę,

Teodor Axentowicz – Portret damy w futrze

odnosząc się do innej sfery. Nie odnajduje ona swego miejsca w żadnej strefie pośredniej. Komuniści usiłowali się temu przeciwstawić i podkreślać „kobiecość” pracowników państwowego sektora, ustanawiając żałosne „święto kobiet”. Nikomu nie przyszłoby na myśl podobnie akcentować męskości mężczyzny. Niezaprzeczalnie, rodzinne role i stany kobiet noszą niezatarte piętno wyjątkowej duchowej misji, jaką Bóg im powierzył wobec innych — misji, która łączy je z Matką Bożą. Gdy jest prawidłowo odczytana, nie zadowala się zwykłą uczciwością czy jakimkolwiek rodzajem przeciętności. Kardynał Stefan Wyszyński bardzo dobrze to rozumiał. Wstawał zawsze, gdy do pokoju wchodziła kobieta.

W polskiej tradycji językowej funkcjonuje jeszcze jedno ważne słowo, oddające stan kobiecości, słowo znane jeszcze tylko w starożytnym Rzymie — matrona. Polska matrona to kobieta obdarzona godnością matki historycznego rodu. Bywa głową rodziny — zwłaszcza w okresie wojen w XVI i XVII wieku, powstań narodowych XIX wieku i w czasie obrony Polski przed nawałą bolszewicką w 1920 r., gdy mężczyźni idą na wojnę. Jest nade wszystko osobą żywo zatroskaną o sprawy moralne otoczenia, o wiarę, o Kościół, o los Ojczyzny, o wychowanie młodego pokolenia. Czarny strój polskich matron był wyrazem skupienia, w jakim żyły, i powagi, jaką emanowały. Skupienia nie na sobie, lecz na służbie tym, którzy zostali jej powierzeni.

Na tułaczce z relikwiami Krzyża św.

„Szpaler ze strzyżonych drzew prowadził z jej dworku do kościoła — i tamtędy, blisko przez pół wieku, szła na nabożeństwa mała, zawsze jednakowo czarno ubrana, żywa w ruchach. Duże jej dochody z czarnoziemnego Jampola i z lasów Petrykowi szły na pomoc wszelkiej biedzie, pomoc tak dyskretną, że tylko z rzadka o niej się wypadkiem dowiadywano — tak opisuje ks. Walerian Meysztowicz jedną z polskich matron z Kresów Rzeczypospolitej, siostrę swego ojca, Marię Kossakowską z Wielkiej Brzostowicy na Wileńszczyźnie. — To jej wyłączne zainteresowanie sprawami religijnymi, przy zupełnej obojętności dla spraw politycznych i kulturalnych wydawało się na tle współczesnym jakąś abdykacją (…). Dziś myślę, że była w tym mądrość ta sama, która kierowała Ojcem Kolbe w jego «Rycerzu Niepokalanej». Ta mądrość, która przechodzi obok wszystkiego, co nie jest istotne, by całą siłę poświęcić najistotniejszej sprawie. (…) Była zawsze nie tylko pogodna, ale i wesoła, gotowa do cieszenia się każdą drobną radością. Nie narzucała swojej pobożności nikomu, (…) tylko modliła się za tych, którzy z prostej drogi schodzili”1.

Jeszcze na kilka lat przed ostatnią wojną mówiono jako o „staruszeczce”. Tak wątła i krucha, że nie odważano się wieźć jej do stolicy na ślub kogoś z bliskich krewnych; podróż w wagonie sypialnym wydawała się karygodnym narażaniem życia. Najbliżsi — trzy córki i syn — dosłownie trzęśli się nad każdym jej krokiem.

Stanisław Kamocki – Dworek jesienią

Zawsze najlepiej czuła się w starym drewnianym dworku, nigdy nie chciała przenieść się do wspaniałego pałacu, który wybudował jej mąż, Józef Kossakowski. Pałac pełen był przepychu, dzieł sztuki i luksusów tak rzadkich wówczas jak wodociągi, elektryczność i centralne ogrzewanie; jedną ścianą przylegał do starego dworku. Kiedy wybuchła II wojna światowa, syn i zięciowie poszli na front, a ją bolszewicy wyrzucili — wraz z córkami i wnukami — z małego dworku, w którym spędziła ogromną część życia.

17 września 1939 r. już prawie umierająca Maria Kossakowska z domu Chodkiewiczówna rozpoczęła swój wielki tułaczy szlak. Z domu zabrała tylko relikwiarz z drewnem Krzyża św., darowany przez papieża Grzegorza XVI Stanisławowi Szczęsnemu Kossakowskiemu. Wysiedlona, bez dachu nad głową, znalazła schronienie w pobliskim miasteczku, Brzostowicy. Miejscowi zaopiekowali się słynącą z dobroci panią hrabiną i jej bliskimi, ale wkrótce zapadł sowiecki wyrok o wywózce za Ural. Najmłodszy jej wnuk miał pięć miesięcy. I oto nagle pojawiła się młoda dziewczyna z miasteczka z propozycją, że weźmie dziecko. Propozycję przyjęto. Dziecko wyniesione po kryjomu z domu, który przygarnął wygnańców; szlachetna dziewczyna poświęciła reputację i nadzieję na małżeństwo, by wychować niemowlę jako własne. Gdy chłopiec miał kilkanaście lat, odesłała go rodzinie do Anglii.

Ku zdumieniu wszystkich Maria Kossakowska przeżyła podróż do Kazachstanu w bydlęcym wagonie, wyrzucenie jej wraz z córkami i wnukami na pusty, ośnieżony step, opiekę nieznanych kobiet z koczowniczego plemienia i przytułek w kącie kołchozowej obory. Nie umarła z głodu i wycieńczenia, nie podzieliła losu tysięcy polskich kobiet, dziewcząt i dzieci przebywających w tych samych warunkach. Po kilkunastu miesiącach odnalazł ją i jej najbliższych polski oficer, pracujący w kołchozie oddalonym o parę setek kilometrów, który organizował wyjście Polaków z Rosji wraz z armią Andersa. Znów tysiące kilometrów marszu, w którym najsilniejsi ludzie mdleli i umierali. Marię Kossakowską i jedną z jej córek, półżywe, odnalazły na plaży w Persji siostry z angielskiego szpitala. Po wojnie, w której nie zginął nikt z rodziny, pani Kossakowska zamieszkała w Rzymie pod opieką sióstr zmartwychwstanek. Osiemdziesięcioletnia, poprosiła o audiencję Piusa XII, na którą przybyła z dziećmi i wnukami, i pokazała mu relikwiarz Grzegorza XVI. Dożyła prawie stu lat.

Nie bez podziwu myślano o tym, jak jej zdrowie i wiek wytrzymały te próby — pisze ks. Meysztowicz — i trudno było znaleźć naturalne wytłumaczenie dla faktu, że z tej katastrofy, w której tyle milionów zginęło, właśnie jej rodzina wyszła cało, bez szwanku. Toteż zwracano się do niej z prośbą o modlitwy; przyjmowała te prośby najprościej.

To wszystko może wydać się fantastyczną opowieścią tylko komuś, kto jej nie znał, nie wiedział, jak wyglądało jej dotychczasowe życie. Patrząc na to, jak skromnie egzystowała w Wielkiej

Ferdynand Ruszczyc – Kosciólek na Litwie

Brzostowicy, trudno byłoby uwierzyć, że dysponowała wielkim majątkiem. Jednak jej oczy były zawsze szeroko otwarte, niezmiernie uważne, uszy zaś wyławiały każdą, najcichszą nawet skargę.

(…) nie miała nic z chęci błyszczenia po Paryżach i Rzymach, jak niektóre jej krewne. Nie myślała o utrzymaniu senatorskiej pozycji w kruszącym się społeczeństwie.

Wcześnie owdowiała. Gdy dzieci wyszły z domu, jedyną rzeczą, o którą dbała, była budowa nowego kościoła w Brzostowicy, pobliskim miasteczku. Rosjanie zabrali na cerkiew stary kościół w Wielkiej Brzostowicy (budowany jeszcze przez słynny ród Chodkiewiczów w XVI w.) i niemiłosiernie go oszpecili. Wierni w całej okolicy zostali bez kościoła. Maria Kossakowska, która nigdy nie zabiegała o dobre stosunki z zaborcami, zdołała, sobie tylko wiadomym sposobem, uzyskać pozwolenie na wybudowanie nowego kościoła. Przecierano oczy ze zdziwienia, gdy w połowie drogi między posiadłością Kossakowskich a miasteczkiem powstała świątynia o pięknych proporcjach, wzorowana na paryskim kościele Saint Sulpice. Wybudowana i wyposażona wyłącznym kosztem pani hrabiny. Kościół poświęcony św. Józefowi stał się kościołem parafialnym. Gdy po zakończeniu I wojny Rosjanie zwrócili katolikom stary, oszpecony kościół, on także został przywrócony przez panią Kossakowską, wielkimi nakładami, do dawnego piękna i świetności.

Łuk zbyt napięty?

Pani Generałowa była osobą wielkiego rozumu, świątobliwości i dystynkcji, une grande dame jusqu’au bout des ongles (‘wielka dama, aż po czubki palców’)

Tak pisała o Słudze Bożej Jadwidze Zamoyskiej z Działyńskich (1831–1923) w swoim pamiętniku szwagierka ks. Adama kardynała Sapiehy, księżna Matylda Sapieżyna.

Miała dar organizacyjny i dużo wiedzy o wychowaniu i gospodarstwie kobiecym. Wywierała wielki wpływ na wszystkich, którzy się do niej zbliżyli2.

L. Horowitz – Karolina Janina Leonia Wereszczakowa

Generałowa Zamoyska, wdowa po Władysławie, była typową polską matroną, osobą wyjątkowego charakteru. Można powiedzieć — żelazną damą. Założona przez nią u schyłku XIX wieku Szkoła Gospodarstwa Domowego i Życia Chrześcijańskiego dla dziewcząt, zwana potem Szkołą Domowej Pracy Kobiet, stała się instytucją oddziałującą moralnie na cały kraj, mimo szykan zaborców i przymusowej tułaczki, od Wielkopolski aż po Tatry.

Prowadzenie katolickiego domu to zdaniem Generałowej obszar misji kobiety. Zajęcie nie tylko nie banalne, ale twórcze, wymagające wyobraźni i hartu ducha. Sytuuje się ono w hierarchii kobiecych zadań na drugim miejscu, zaraz po sztuce wychowania dzieci — dla Boga. O ile wsparte było żywą wiarą, praktyczną i teoretyczną wiedzą, dzielnością i talentem organizacyjnym — wzmacniało rodziny, czyniło je szczęśliwymi. Żonie, matce i pani domu zapewniało wewnętrzną radość.

Idee wychowawcze i patriotyczne Jadwigi Zamoyskiej nie dla wszystkich jednak były czytelne. Nawet bliska jej Matylda Sapieżyna odnosiła wrażenie pewnej przesady w traktowaniu przez Generałową swoich obowiązków.

Bywając w gościnie w zakopiańskich Kuźnicach, gdzie Jadwiga Zamoyska osiedliła się wraz z dorosłymi już dziećmi, Marią i Władysławem — i w słynnej Księżówce urządziła szkołę — odnotowuje w swoim pamiętniku zagadkowe zdanie:

L’arc était en peu trop tendu (‘łuk był napięty zbyt mocno’) — chciano robić za dobrze.

Znajdowano w niej jakieś kłopotliwe dla postronnych napięcie, zbyt wiele oczekiwań, planów i zbyt radykalne wymagania od siebie i od innych.

Czy rzeczywiście? Gdy małżonkowie Zamoyscy przybyli do Kórnika po latach emigracyjnego życia (Władysław, mąż Jadwigi, powstaniec listopadowy, był generałem w służbie armii angielskiej), Jadwiga natychmiast zajęła się organizowaniem szkoły, która miała w jej zamyśle stać się szkołą życia Polek po klęsce powstania styczniowego. Zamysł zdradzał szerokie horyzonty intelektualne osoby mającej za sobą edukację domową i doświadczenie nabyte podczas dyplomatycznych wojaży po świecie wraz z mężem.

Wszystko spoczywało na osobach Generałowej i Marysi i na przywiązaniu innych do ich osób i do Zakładu — odnotowuje M. Sapieżyna. — Pan Władysław był bardzo przystojny i sympatyczny, szlachetny idealista, może nie dosyć posiadał trzeźwości i spokoju. Księżna de Lieven, Rosjanka, która w Londynie widywała generała Zamoyskiego, pisała o nim: «le General Zamoyski, crucifie, mais contente», uwaga złośliwa, lecz coś z tego było także u Władysława i u Marysi”3.

W przypisach do pamiętników Matyldy Sapieżyny, skreślonych ręką córki księżnej Matyldy, Marii Osterwiny, można znaleźć odmienną opinię. Cała ta „przesada” była po prostu rzetelnym, niekiedy prowadzącym aż do heroizmu, odczytaniem powołania kobiet wobec głęboko rozeznawanych potrzeb ojczyzny pod zaborami. Zresztą religijność Jadwigi miała raczej charakter intelektualny niż ascetyczny. Taka była do końca życia.

Współwyznawcę takiej koncepcji katolicyzmu znalazła w papieżu Piusie X, który błogosławiąc jej jako twórczyni i kierowniczce Szkoły Domowej Pracy Kobiet, powiedział: «Bądźcie chrześcijankami, a nie zakonnicami»4.

Po śmierci męża Jadwiga, zmuszona przez Niemców w ramach tzw. rugów pruskich do opuszczenia rodowej siedziby, Kórnika pod Poznaniem — jako obywatelka francuska, a jednocześnie matka Władysława, demonstrującego swoją polskość i niechęć do zaborców — osiadła wraz ze swoją szkołą najpierw w Lubowli na Spiszu, potem w Kalwarii Zebrzydowskiej, wreszcie w kupionych przez Zamoyskich Kuźnicach pod Zakopanem5.

Postanowiła w swoim zakładzie dla kobiet i dziewcząt leczyć wady narodowe, wzbudzać w wychowankach wstręt do pychy, braku rozwagi, tromtadracji, niezdyscyplinowania, bałaganiarstwa, niedbalstwa, rozrzutności, pijaństwa6.

Ambitnym zamierzeniom moralnym — a mianowicie klasycznemu wychowaniu dziewcząt do cnót, wspartemu głębokim rozeznaniem roli kobiet jako katolickich żon i matek wychowujących przyszłych twórców niepodległości Ojczyzny — towarzyszyła niezbyt przeładowana, z uwagi na specyfikę wychowania kobiet, koncepcja rozwoju intelektualnego. W szkole Jadwigi Zamoyskiej nauczano wychowania religijnego, literatury, geografii, historii, śpiewu i rysunków. Były także zajęcia praktyczne, gotowanie, szycie, haftowanie, zasady higieny. Matylda Sapieżyna przekazuje w swoich wspomnieniach atmosferę pełną prostoty, radości, a zarazem głębokiej kultury, dbałości o piękno codziennego życia, jaka panowała zarówno w domu Zamoyskich, jak i w zakładzie.

To właśnie kwestia Szkoły Domowej Pracy Kobiet, zagrożonej decyzjami Bismarcka, kazała małżonkom Zamoyskim szukać pomocy i słów pokrzepienia u papieża Leona XIII. Ósmego

Jadwiga Zamoyska z mężem gen. Władysławem Zamoyskim

lutego 1888 roku podczas prywatnej audiencji wysłuchali jego serdecznych słów i zachęty, by nie przerywać pracy dla umęczonego narodu:

Bądźcie iskrą w popiele, strzeżcie jej, by nie zgasła, ale żeby — gdy przyjdzie Bogu wiadoma chwila, wybuchła jasnym, gorącym płomieniem (cytat z listu J. Zamoyskiej do pani Beaupré)7.

Krótko po tej audiencji Jadwiga, odwiedzając rodzinny majątek i pałac w Kórniku, zostaje aresztowana, jako „bezprawnie” nawiedzająca własny dom, bo należąca do wyklętej przez rządy Bismarcka warstwy „uciążliwych cudzoziemców”! Jej córka Maria ratuje się brawurową nocną ucieczką.

Szkoła rozwijała się w sposób wzorowy, jej absolwentkami było sześć tysięcy dziewcząt i kobiet ze wszystkich zaborów, nawet z odległej Odessy, z Petersburga, z Syberii. W okresie międzywojennym, po odzyskaniu niepodległości, w całej Polsce działały koła absolwentek szkoły.

Ci, którzy znali Jadwigę, podkreślali, że jej osobowość miała pewne cechy męskie. Dostrzegało się w niej rozwagę, stanowczość, konsekwencję, dbałość o raz podjęte dzieło, niezrażanie się przeciwnościami. W liście do syna, podróżującego wówczas po Australii, pisała, jak ważne jest, by w życiu

(…) nie rozrywać się, sił uszczuplać, rozrywając je na kilkanaście naraz kierunków. A ile możności na miejscu je skupiać. (…) U nas wszyscy gotowi się wszystkim zajmować, a mało kto umie się we własnym obrębie zamknąć8.

(Jadwiga jest także autorką książek, w których umieszcza całe doświadczenie wychowawcze, pedagogiczne i moralne swojego pracowitego życia. W 1903 r. wyszła jej praca O wychowaniu. Po ukazaniu się drukiem najbardziej znanej jej rozprawki, O pracy, uhonorowano ją francuskim medalem Société d’Encouragement au Bien). Ukochany syn Władysław, niestrudzony działacz na rzecz rozwoju Zakopanego i polskości Tatr, odszedł w rok po jej śmierci. Zdążył jeszcze uporządkować sprawy rozległych dóbr kórnickich, tworząc fundację, która miała służyć potrzebującym i dobru nauki polskiej. Zastanawiając się, komu powierzyć los fundacji pisał w swoistym testamencie:

Nie po to Ojciec mój, Matka i ja pracowaliśmy ciężko przez całe życie i odmawiali sobie wszystkiego tak, żeśmy nieraz na opinię skąpców i wariatów zasłużyli — by po naszej śmierci byle synowiec rozbijał się automobilem. Wszystko, cośmy posiedli, ma służyć Ojczyźnie i rodakom potrzebującym lub nieszczęśliwym, szczególnie od macierzy oderwanym9.

Moją jałmużną było leczenie

Po wyjściu za mąż Anna z Działyńskich Potocka zamieszkała w Galicji, gdzie plagą społeczną w II połowie XIX wieku był głód. Arystokratyczne pochodzenie nie uchroniło jej przed ubóstwem, nie dojadała nieraz przez całe miesiące. Spadkobierczyni historycznego nazwiska poślubiła człowieka, który choć był arystokratą, nie miał nic. Cały jego majątek został skonfiskowany za udział w powstaniu styczniowym. Stanisław Potocki, wnuk niesławnej pamięci targowiczanina Szczęsnego Potockiego, uczynił ideą przewodnią swojego życia odkupienie grzechu dziadka ofiarną pracą dla Polski. Walczył w powstaniu, a po ślubie z Anną prowadził na wielką skalę pracę społeczną na rzecz włościan. To była istna fabryka pomysłów, forteli i szalonych z pozoru inicjatyw, w której szlachetność zamiarów łączyła się z konsekwencją wprowadzania ich w życie. Począwszy od zakładania kas zapomogowych, wiejskich chrześcijańskich sklepów, pomocy gospodarczej (np. wprowadzania rzadkich odmian zbóż, roślin uprawnych i leczniczych, dostosowanych do górskiego klimatu i ubogiej gleby), rozległego systemu opieki medycznej, zwłaszcza w czasie epidemii, pomocy w wychowaniu dzieci chłopskich, doprowadzania ich do sakramentów, aż po ufundowanie rzemieślniczej szkoły rzeźbiarskiej dla młodych górali z okolic Rymanowa.

Zgłaszali się chłopcy — wspomina Anna Potocka w swym Pamiętniku — zasłyszawszy o szkółce — i z dalszych okolic powiatu. Odebrałam raz list od takiego kandydata, który

dla oryginalnej treści przytaczam: Szanowna Pani! Mam niezłomny zamiar wstąpienia do braci rzeźbiarskiej. Mam talent. Zrobiłem Matkę Boską i świętego Franciszka i wszyscy mówią, że są bardzo podobni!10.

Założyciele szkółki chcieli umożliwić chłopcom zarobek, dać popracować we dworze, gdzie zakosztują innej kultury, wreszcie „zająć im ręce w czasie

Roman Kochanowski – Pieczenie kartofli

pasienia bydła i w czasie długich wieczorów zimowych”11. Podkształceni, pewni swych umiejętności, zabierali rozpoczęte prace do własnych domów.

Otóż pierwszą robotą były ramki składane, z narożnikami jak najprostszymi; potem przychodziły takie same ramki korowane z paru listeczkami u góry, najpierw jak bez lub brzoza, potem listki dębowe trudniejsze (…). Było to niesłychaną zachętą, że te pierwsze roboty już po kilku dniach zarobek przynosiły. Chłopcy lepiej wyuczeni zarabiali u nas miesięcznie 5, 8, do 15 reńskich! To przecie bajeczny był na owe czasy zarobek! (…) Szkółka ta ożywiała cały dom. Chłopcy byli przemili, wdzięczni, szczerzy, weseli. Dla mego Męża nie było większej przyjemności, jak zasiąść razem z nimi wieczorami do roboty, coś im kształcącego opowiadać, albo w ogrodzie bawić się z nimi ucząc zręczności, razem z własnymi chłopcami, albo iść z nimi do lasu w góry na spacer. Złote serce Stasia rozpływało się z radości patrząc na tę młodzież zgrabną, wesołą, widząc ich śliczne roboty, słuchając ich śpiewu. Gdy leżał sparaliżowany i z trudnością mówił, a zaczęła do niego zjeżdżać rodzina, pierwsze słowa po przywitaniu były: A byliście w szkółce? A widzieliście Matkę Boską? Wtedy modelowała się Matka Boska dziś stojąca nad źródłem. (…) Niejaki Wanio Kawka z Polan, który dziś jest pierwszym artystą do rzeźby ornamentalnej w kamieniu i restauruje Kaplicę Zygmuntowską na Wawelu, przyszedł malutki prosić o przyjęcie, miał może z dziesięć lat. Leżałam chora w łóżku. Gdy go wprowadzili do mego pokoju, zamiast podejść do mnie, zatrzymał się przed obrazem szkoły włoskiej i długo patrzał, kiwając głową i coś sobie pod noskiem mrucząc, potem dopiero przypomniał sobie, że ma do mnie interes12.

Aleksander Gierymski – Rozmowa

Tym, co umożliwiało wprowadzanie w czyn zamiarów męża, było, jak podkreśla Anna, jego wrodzone poczucie sprawiedliwości. Przy szerokich horyzontach umysłowych, wrażliwym sercu, zmyśle obserwacji, pozwalało ono mieć hojny gest wobec ludzi pokrzywdzonych przez los. Stanisław Potocki nie kierował się emocjami, wiedział, jak wielką krzywdę można wyrządzić pozorną dobroczynnością. Był też świadom, jak wielu jest ludzi, którzy

grube jałmużny dają, a będą się targować do upadłego o marne kilka centów za pracę ludzką, czy to z szwaczką biedną, czy z przemysłowcem sprzedającym swój wyrób. Znajdował, że wynagradzać za pracę tyle, ile istotnie jest warta, nie skąpiąc, jest ważniejszem, jak dawać tym, co bez pracy żebrzą13.

Małżonkowie Potoccy zdobyli się także na zorganizowanie dziewczętom wiejskim nauki haftu i koronkarstwa, dostarczając m.in. materiałów, wysokiej wartości artystycznej wzorów, ucząc warsztatu i organizując zbyt. Byli szczęśliwi, widząc jak szybko rozwijają się talenty.

Talenta były ogromne; ale dziwnie powiedzieć, jedynie między ludnością góralską się pojawiały. Do każdej z tych robót ochota była niesłychana, nastarczyć było niepodobna z rysowaniem, krajaniem, odbieraniem roboty, tak się garnęli, tak chłopcy jak i dziewczęta. A talenta i spryt taki, że zda mi się, że niema tej rzeczy, którejbym się nie podjęła nauczyć dzieci wiejskie w Rymanowie (pisownia oryginalna — uwaga EPP)14.

Oboje małżonkowie byli wzorami pracowitości, bo przecież utrzymanie własnego majątku, wykształcenie siedmiorga własnych dzieci — w domu, potem w szkołach — wymagało nie lada wysiłku.

Moją jałmużną było leczenie chorych i uczenie ludu przemysłu domowego w różnych kierunkach, dostarczanie roboty tym, co jej nie mieli, dostarczanie gazet i książek, dla podniesienia poziomu ich inteligencji i moralności. Stasia miłosierdziem było zakładanie towarzystw zaliczkowych podług Schulzego z Delitsch, zakładanie sklepików chrześcijańskich i towarzystw zarobkowych rzemieślniczych. Miłosierdziem — jeżeli takie imię temu dać można — było dla nas obojga używać tylko swoich miejscowych rzemieślników w zakładzie (przez pewien czas Potoccy prowadzili uzdrowisko w Rymanowie — EPP), by ich kształcić i bogacić. Miłosierdziem było ratowanie w czasie cholery, gotowanie zupy pożywnej w czasie głodu15.

Unikali bezpośredniej pomocy materialnej. Chcieli, by ludzie stawali na nogach o własnych siłach.

„(…) jałmużnę uważaliśmy za najpodlejszą z form miłosierdzia czy miłości chrześcijańskiej. Self help (‘samopomoc’) (…) było naszym hasłem przez całe życie; uważaliśmy, że jałmużna bezmyślnie dana, to patent na próżniactwo ze strony dającego, bo łatwiej dać kilka szóstek i mieć święty spokój, niż wejść w przyczynę tej nędzy, obmyśleć dla niej wyjście, dać lub wskazać robotę, polecić, zasięgnąć informacji, przeprowadzić korespondencję w czyjejś sprawie. A biorącego jałmużnę poniża to, rozleniwia, uniemoralnia”16.

Czy w związku ze swym społecznym zaangażowaniem Potoccy cieszyli się uznaniem otoczenia? Przeciwnie — jak to nieraz bywa w przypadku ludzi, którzy wybijają się na tle innych. Ich pasja, styl życia był poddawany złośliwym komentarzom. Nawet własne środowisko uważało ich za ekscentryków, dziwaków. Wypominano im wydatki ponad stan na cele społeczne. Banki potrafiły odmówić, gdy Stanisław chciał zaciągnąć pożyczkę małoprocentową na spłacenie długów, pod pretekstem rzekomej rozrzutności właściciela Rymanowa. Ale postawa Anny i Stanisława była niezmienna; wynikała z przyjęcia żelaznej logiki: skoro Bóg obdarzył ich majątkiem, choć niezbyt wielkim, to zobowiązał ich także do opieki nad tymi, którzy się źle mają. Bo oni — z prawa Bożego — podlegają ochronie przez właścicieli dóbr. Dóbr, które są wyłącznym Jego darem. Opis niezliczonych cudownych interwencji Opatrzności znaleźć można na wielu kartach Pamiętnika pisanego pełną uroku polszczyzną, z werwą i poczuciem humoru.

„Klerykałka” w akcji

Ludwika Ostrowska (1851–1926), właścicielka Maluszyna, mogłaby się wydawać przeciwieństwem Marii Kossakowskiej. Bystra obserwatorka ludzi, znała biegle pięć języków, była oczytana, doskonale orientowała się w historii sztuki, muzyce i malarstwie, a także w tym wszystkim, co należy do artystycznego rzemiosła domowego. Nauczycielem domowym jej i jej brata Ludwika był Jan Froideraux. Zdobyta przez nią wiedza pozwalała jej rozpoznać prawdziwe perły hartu ducha i wytrwałości oraz samorodne talenty wśród kręcących się po domu panien służących i dziewcząt zatrudnianych przy sezonowych pracach w majątku. Jako osoba obdarzona wielką wiarą — miała przyjaciół i opiekunów wśród duchowieństwa, była hojną dobrodziejką klasztorów i seminariów — silną wolą i wytrwałością, postanowiła pomoc dziewczętom, by mogły założyć dobre katolickie rodziny. Znajomości ludzkich charakterów sprzyjało bogate życie rodzinne i towarzyskie domu, w którym Ludwika spędziła całe życie, zwanego maluszyńskim pałacem. Szybko doszła do wniosku, że tym młodym kobietom, które spotykała codziennie, niezbędna jest nie tylko stała praca i umiejętności praktyczne, ale i pewien rodzaj wykształcenia, by mogła poprawić się sytuacja ich rodzin. Opracowała trzyletni program, w ramach którego dziewczęta zdobywające pod jej okiem doświadczenie w prowadzeniu gospodarstwa domowego, uczyły się zarazem czytania i pisania, prowadzenia rachunków, kroju i szycia, profesjonalnej uprawy ogrodów, tkactwa lnu, wełny i ich obróbki, a także pielęgniarstwa, udzielania pierwszej pomocy. Nie przyświecał temu zamysłowi cel, by były one „lepszymi służącymi” Ostrowskich czy pracowały bardziej wydajnie. Ludwika, rozpoczynając swoje dzieło, widziała w wyobraźni sekwencję wydarzeń; gdy jej podopieczne wrócą do swoich środowisk jako wykwalifikowane służące, ogrodniczki, pielęgniarki etc. i założą rodziny, które staną się ośrodkami wyższej kultury. Wykształcenie, chęć uczenia się nadal, zdobywanie kolejnych umiejętności, będzie się szerzyć w oparciu o nowe osoby i nowe miejsca.

Aleksander Gierymski – Krajobraz wiejski

I tak właśnie się działo. Dziewczęta z maluszyńskiego domu stanowiły „atrakcyjne partie”, a jako żony i matki bez trudu znajdowały pole do popisu dla swoich talentów, wiedz i umiejętności. Nie musiały kończyć szkół w mieście — choć Ludwika nierzadko wysyłała na własny koszt dziewczęta na kursy ogrodnictwa, tkactwa i gospodarstwa domowego do szkół założonych przez ziemian, w Mirosławicach i Lubrańcu — często wystarczyła uważna, czujna opieka ich chlebodawczyni, połączona z wysokimi wymaganiami moralnymi. Zasadniczym „środkiem”, jakim dysponowała, obok możliwości materialnych, była po prostu wnikliwa uwaga, jaką poświęcała każdemu człowiekowi. Rozsądne, stateczne, praktyczne młode kobiety, opuszczając maluszyński pałac, same stawały się szanowaną wiejską elitą.

Pani na Maluszynie była przy tym mocno włączona w życie gospodarcze rodzinnego majątku. Bracia Józef i Jan Leon pozostający w stanie kawalerskim zajmowali się uprawą pól i rozległą hodowlą bydła, a ponadto prowadzeniem cukrowni, gorzelni, dzierżawą dwóch kopalń i zakładem metalurgicznym. Ona osobiście doglądała sadu, owocarni, cieplarni i hodowli drobiu. Niczego nie robiła powierzchownie. Zgodnie ze swoim usposobieniem wnikała, na sposób niemalże naukowy, w każdą dziedzinę, którą się zajmowała. Sprowadzała mnóstwo książek i czasopism rolniczych; o swoich doświadczeniach sadowniczych pisywała artykuły do „Ogrodnika Polskiego”. Osobiście nadzorowała doświadczalną uprawę lnu (prowadzoną w majątku w latach 1907–1924), która miała nie tyle poprawić jakość tej gałęzi gospodarki rolnej Ostrowskich, ile raczej wykazać sens „poszukiwania źródeł dochodowości kobiecego działu gospodarstw chłopskich”17.

Ludwika Ostrowska wyniosła z rodzinnego domu przekonanie o służebnej roli klas wyższych, których posiadane bogactwo wcale nie powinno zwalniać z pracy. (…) na elicie ciążył przede wszystkim obowiązek szeroko pojętej służby publicznej. Według niej, obowiązek ten polegać powinien na ukazywaniu kierunków rozwoju narodowego i społecznego, a w szczególności na hamowaniu wszelkich nierozważnych kroków zagrażających interesowi narodowemu, Najpewniej hr. Ostrowska miała tutaj na myśli szerzące się w Królestwie Polskim na przełomie XIX i XX wieku idee socjalistyczne i rewolucyjne18.

Ludwika Ostrowska, lata 80. XIX w.

Ludwika Ostrowska, lata 80. XIX w.

Zgodnie z dzisiejszymi kryteriami ocen kręgów liberalnych Ludwika Ostrowska byłaby uważana za przedstawicielkę najczarniejszej reakcji i skrajnego klerykalizmu. Rodzina Ostrowskich, należąca do stronnictwa ugody i realizmu politycznego, była jednocześnie związana z najlepszymi tradycjami wiary i polskości. Nigdy też nie zhańbiła się postawami serwilistycznymi. Sama Ludwika Ostrowska niejednokrotnie zabierała na ten temat głos publicznie, protestując przeciwko polityce rusyfikacyjnej. Przez wiele lat pisywała do prasy teksty publicystyczne, polemizując zwłaszcza z socjalistami i liberałami. W Kole Ziemianek, które przy jej współudziale powstało w 1905 r., i w prasie kobiecej krytykowała ostro główną zasadę tzw. zwolenniczek postępu, która brzmiała: „nie dla męża mamy wychowywać kobietę, ale dla niej samej”. Ludwika Ostrowska była przekonana, że tylko tradycyjne katolickie wychowanie młodego pokolenia, czerpiące wartości i mądrość z przeszłości, może w przyszłości zaowocować społecznym dobrem.

Jej światopogląd kształtował się nie tylko w kręgu rozpolitykowanych braci i ojca oraz najbliższych sąsiadów i przyjaciół. To, co postępowe koła zwykły nazywać „zaściankiem” i „ciemnogrodem”, dojrzewało wśród wielu debat towarzyskich w Warszawie i Krakowie, podczas licznych podróży do Rzymu, Wiednia, Paryża, Petersburga, poprzez lektury ze zbioru liczącej kilka tysięcy woluminów maluszyńskiej biblioteki (wśród których nie brakowało bezcennych tomów z XVI wieku i wielu prac filozoficznych). Niespełna 30­‑letnia Ludwika Ostrowska rozpoczęła intensywną, trwającą przez kilka dziesięcioleci obecność na łamach warszawskich czasopism. Nadsyłała publicystykę, rozprawki filozoficzne, wiersze i opowiadania. To było jej forum walki o niepodległą Polskę i katolicką rodzinę. Teksty ukazywały się pod pseudonimami „Wieśniaczka”, „Prenumeratorka z nad Pilicy” i „Głos z dworu wiejskiego”. Dla siebie i na użytek archiwum rodzinnego prowadziła kronikę rodzinną i dziennik, wiele tomików wierszy oraz zapisaną w kilku zeszytach starannym pochyłym pismem własną wizję historii starożytnej i średniowiecza.

Domatorka, specjalistka od wyśmienitych konfitur i nalewek, intelektualistka, pasjonatka badań naukowych, konserwatystka odważnie i samodzielnie rozwiązująca problemy społeczne, pani domu, kierująca się starożytną maksymą; „cokolwiek robisz, rób mądrze i patrz końca” — Ludwika pozostawała przede wszystkim typową polską matroną.

Takich postaci znały więcej krainy Rzeczypospolitej. Kobiety polskie szły za wzorem Matki Najświętszej. Niezłomne w obronie wiary, niezwykle pomysłowe w niesieniu pomocy najbardziej jej spragnionym. Mogły być tylko damami, zostawały bohaterkami.

Wszystko zmienia sens wraz z Maryją — pisał Jean Guitton — i może dlatego potrafię zrozumieć podwójny sens słowa «grâce», które oznacza zarówno wdzięk, jak i łaskę, i którym my, Francuzi, nazwaliśmy to, co jest najbardziej widoczne w ludzkiej urodzie, i to, co najbardziej ukryte w Boskości.

Siostry Wanda i Zofia Lewickie w dworze w Ławkach (Podlasie)

* * *

Dziś nikt już nie wspomina prawdziwej roli twórców i obrońców przedmurza chrześcijaństwa, cywilizacji katolickiej w Rzeczypospolitej Obojga Narodów i na ziemiach polskich pod zaborami, w bezpośrednim sąsiedztwie państwa carów. I coraz mniej zrozumiałe — w czasach gdy doczesność, z prymatem polityki, aktywizmu i materialnego sukcesu, wypełnia cały horyzont ludzkiej myśli — staje się ich niegdysiejsze uparte trwanie na posterunkach obrońców wiary i ojczyzny, w warunkach, wydawałoby się, skrajnie niesprzyjających. Ale czyż mogą być lepsze dla prawdziwych rycerzy Wielkiej Sprawy?

Jaki stąd nauka płynie dziś dla nas, dzisiejszych katolików? Jako przedstawiciele narodu katolickiego o długiej historii, potomkowie obrońców przedmurza chrześcijaństwa, nie możemy przyjąć nieswojej roli — roli idealnych sprzątaczy europejskich ulic, operatorów koparek i komputerów. Do określonych ról w strukturze świata, do obowiązków stanu czy służby Bogu lub na rzecz innych jest się powołanym. Z powołaniem zaś się nie igra, bo to nie konkurs piękności ani spektakl teatralny.

  1. Ks. W. Meysztowicz, Gawędy o czasach i ludziach, Londyn 1983. []
  2. M. Sapieżyna z Windisch-Graetzów, My i nasze Siedliska, Kraków 2004. []
  3. Tamże. Uzupełnieniem tej informacji jest komentarz Marii Osterwiny (My i nasze Siedliska) na temat autorki przytoczonej wyżej złośliwej opinii o Zamoyskich. Była nią księżna de Lieven, żona posła rosyjskiego w Londynie, osoba modna i wpływowa w kręgach arystokracji, wielka intrygantka. Car Mikołaj I posługiwał się nią jako tajną agentką. Była postrachem naszych ministrów – pisał o niej lord Malmesburry. []
  4. Z. Bosacki, Władysław Zamoyski 1853–1924, Biblioteka Kórnicka. []
  5. Dziś prawie się nie pamięta, że to syn Jadwigi, Władysław Zamoyski, w ciągu blisko czterdziestu lat spędzonych tam wraz z matką, był twórcą nowoczesnego uzdrowiska i ośrodka kultury, jakim stało się Zakopane. To on uratował też dla Polski Tatry. []
  6. Z. Bosacki, dz. cyt. []
  7. Tamże. []
  8. Tamże. []
  9. Tamże. []
  10. Anna Potocka, Mój pamiętnik, Krosno 1998. []
  11. Tamże. []
  12. Tamże. []
  13. Tamże. []
  14. Tamże. []
  15. Tamże. []
  16. Tamże. []
  17. Tamże. []
  18. J. Kita, Pani na Maluszynie, Ludwika hrabianka Ostrowska (1851–1926), „Wiadomości Ziemiańskie”, 15 grudnia 2006. []

Możliwość komentowania jest wyłączona.