Jak umierano

Posted on 6 listopada 2013 by Ewa Polak-Pałkiewicz in Porządkowanie pojęć

Daj mi duszę twoją

Co jest największym skarbem człowieka? Dziś uważa się powszechnie, że jeśli nawet nie powodzenie i pieniądze, to na pewno szczęśliwa rodzina i „zdrówko”. Tego sobie najczęściej życzymy. O skarbie największym i nieprzemijającym, jakim jest życie wieczne, perspektywa spotkania z Bogiem w Niebie, już się rzadko wspomina. Wyjątkiem są chwile umierania w obecności wierzącego księdza.

Wiele mówi się o życiu Fryderyka Chopina. Niezwykle jednak mało o tym, jak ten artysta, za życia adorowany i uwielbiany przez zakochany w nim beau monde, rozpoznał ów skarb na łożu śmierci.

Fryderyk Chopin na krótko przed śmiercią, Paryż

Fryderyk Chopin na krótko przed śmiercią, Paryż

Opis ostatnich chwil kompozytora pozostawił jego przyjaciel z lat dziecinnych, ks. Aleksander Jełowicki, zmartwychwstaniec z Misji Polskiej w Paryżu, w liście do Ksawery Grocholskiej, pisanym w Paryżu 21 października 1849 roku.

Chopin długo chorował. Jego najbliższe otoczenie zdawało się nie przyjmować do wiadomości, że zbliża się śmierć. Wątpliwości nie miał autor listu.

„Ciało jego”, pisze ks. Jełowicki, „zawsze mdłe i słabe, coraz bardziej się wytrawiało od ognia jego geniuszu. Wszyscy się dziwili, że w tak wyniszczonym ciele dusza jeszcze mieszka i nie traci na bystrości rozumu i gorącości serca. Twarz jego jak alabaster zimną była, białą (…).”

„..Zawsze słodki i miły, i dowcipem wrzący, a czuły ponad miarę, zdawał się już mało należeć do ziemi. Ale, niestety, o Niebie nie myślał. Miał on niewielu dobrych przyjaciół, a złych, tj. bez wiary, bardzo wielu…Pobożność, którą z łona matki Polki był wyssał, była mu już tylko rodzinnym wspomnieniem. A bezbożność towarzyszów i towarzyszek jego lat ostatnich wsiąkała coraz bardziej w chwytny umysł jego i na duszy jego jak chmura ołowiana osiadła zwątpieniem. I tylko już mocą wykwintnej przyzwoitości jego się stawało, że się nie naśmiewał głośno z rzeczy świętych, że jeszcze nie szydził. W takim to opłakanym stanie schwyciła go śmiertelna piersiowa choroba”.

Ksiądz Jełowicki, człowiek wielkiej wiary, a także głębokiej duchowej kultury i ogromnego taktu, a przy tym serdeczny i czuły przyjaciel, prawdziwy Kresowiak, próbował ze wszech sił nakłonić Fryderyka do przygotowania się na śmierć, zachęcał do spowiedzi. Chopin, odznaczający się wyjątkową delikatnością uczuć, nieporadnie się usprawiedliwiał, że choć nie wyklucza otwarcia serca w intymnej rozmowie, to nie widzi szansy powrotu do wiary. Od sakramentów zaś jest daleki: „…„już ich nie rozumiem po twojemu”, tłumaczył przyjacielowi.

Ksiądz Jełowicki nie dawał za wygraną, nawet gdy zamykano mu bezceremonialnie przed nosem drzwi pokoju umierającego. “Drżący od wzruszenia”, pisze ks. Jełowicki, “stanąłem, u drzwi Chopina, które po raz pierwszy przede mną zamknięto. Jednak po chwili kazał mię wpuścić, lecz tylko na to, aby mi rękę uścisnąć i powiedzieć: Kocham cię bardzo, ale nic nie mów, idź spać…”

Przyjaciel Fryderyka modlił się tym gorliwiej. Zanim nastąpiła decydująca rozmowa z Chopinem leżał krzyżem całą noc, a wcześniej odprawił ze współbraćmi kilkudniowe rekolekcje.

„Nazajutrz przypadł dzień śp. Edwarda, patrona ukochanego brata mojego…” [Płk. Edward Jełowiecki, bohater Powstania Listopadowego, człowiek wielkiego serca, cieszący się przyjaźnią papieża Piusa IX, został niewiele wcześniej zamordowany z rozkazu

Aleksander Jełowicki (pierwszy z lewej) z braćmi: Edwardem, Wacławem i Eustachym

Aleksander Jełowicki (pierwszy z lewej) z braćmi: Edwardem, Wacławem i Eustachym

wojskowego w Wiedniu – przyp. EPP]. “Ofiarując za jego duszę Mszę świętą, tak prosiłem Boga: O Boże, litości! Jeżeli dusza brata mego Edwarda miłą jest Tobie, daj mi dzisiaj duszę Fryderyka! Więc ze zdwojoną troską szedłem do Chopina. Zastałem go u śniadania, do którego gdy mię prosił, ja rzekłem: Przyjacielu mój kochany, dziś są imieniny mego brata Edwarda (…) W dzień mego brata daj mi wiązanie.

Dam ci, co zechcesz, odpowiedział Chopin, a ja odrzekłem:  Daj mi duszę twoją! Rozumiem cię, weź ją!, odpowiedział Chopin i usiadł na łóżku. Wtedy radość niewymowna, ale oraz i trwoga ogarnęły mię. Jakżeż wziąć tę miłą duszę, by ją oddać Bogu? Padłem na kolana, a i w sercu moim zawołałem do Pana: Bierz ją sam! I podałem Chopinowi Pana Jezusa ukrzyżowanego, składając Go w milczeniu na jego dwie ręce. I z obu oczu trysnęły mu łzy.

Czy wierzysz?, zapytałem. Odpowiedział: Wierzę. Jak cię matka nauczyła? Odpowiedział: Jak mię nauczyła matka! I wpatrując się w Pana Jezusa ukrzyżowanego, w potoku łez swoich odbył spowiedź świętą. I tuż przyjął wiatyk i Ostatnie Pomazanie, o które sam prosił…Od tej chwili przemieniony łaską Bożą, owszem, samym Bogiem, stał się jakoby innym człowiekiem”.

Ten cudowny dialog ludzi, którzy byli sobie tak bliscy, że rozumieli się bez słów i każdy z nich chciał drugiemu nieba przychylić – ale ostatecznie, dzięki wytrwałej modlitwie, zwyciężył Bóg –  pokazuje, jak otwiera się horyzont wieczności w myśleniu człowieka, gdy kapłani nie wahają się mówić prawdy.

„Bezbożność (…) jak chmura ołowiana osiadła zwątpieniem…”.

Zmorą dzisiejszego czasu jest to, że ludzie nie potrafią już szczerze rozmawiać o życiu wiecznym. Rzadko mówi się o śmierci w rodzinach, coraz rzadziej w kościołach. Za to słyszymy, ponad miarę często, słowa, które uspokajają i usypiają naszą czujność: Bądź dobry dla bliźniego, ale musisz się przede wszystkim sam dobrze czuć. Musisz być szczęśliwy tu, na ziemi, to ci się należy, właśnie na tym polega miłość Boga. Jakże rzadko słyszymy: Pamiętaj o wieczności, pamiętaj, że życie to tylko krótka chwila.

Do lekarzy, którzy próbowali w ostatnich godzinach ratować Chopina, chory po swoim nawróceniu zwracał się: „Zadajecie mi na próżno cierpienia srogie. Możeście się pomylili. Ale Bóg się nie pomylił. On mię oczyszcza, O, jakże Bóg dobry, że mię na tym świecie karze! O, jakże Bóg dobry!”, wspomina ks. Jełowicki.

„ W końcu on, co zawsze był wykwintnym w mowie, chcąc mi wyrazić całą wdzięczność swoją, a oraz i nieszczęście tych, co bez Sakramentów umierają, nie wahał się powiedzieć: Bez ciebie, mój drogi, byłbym zdechł — jak świnia!”

„Tegoż dnia poczęło się konanie Chopina”, wspomina na końcu listu ten, który był sprawcą nawrócenia Fryderyka. “W samym skonaniu jeszcze raz powtórzył Najsłodsze Imiona: Jezus, Maria, Józef, przycisnął krzyż do ust i do serca swego i ostatnim tchnieniem wymówił te słowa: >Jestem już u źródła szczęścia!…< I skonał. Tak umarł Chopin! Módlcie się za nim, ażeby żył wiecznie. Uniżony wasz w Chrystusie sługa Z. A. Jełowicki”.

Kapituła Zmartwychwstańców, Paryż1872 r. Ostatni po prawej ks. Aleksander Jełowiecki

Kapituła Zmartwychwstańców, Paryż1872 r. Ostatni po prawej ks. Aleksander Jełowiecki

 Z wiarą w ciała zmartwychwstanie

Chwila odejścia do wieczności w świecie chrześcijańskim była zawsze  chwilą świętą. I nawet gdy towarzyszyła jej rozpacz rodziny umierającego – owe „nieutulenie w żalu” – wspomnienia o niej przechowywano jak relikwię, świadectwo o wyjątkowej mocy umocnienia żyjących. Ile w tej godzinie można było ofiarować sobie serdecznych uczuć, ile rzeczowej troski, nieocenionej pomocy –  jak łączyło to i umacniało rodzinę. Nie bez powodu przy umierających gromadzono się w domach jak najliczniej – nikt nie wysyłał bliskich do szpitala, by tam mogli umrzeć “bardziej humanitarnie”. I nikt nie próbował faktu śmierci, choćby najbardziej dramatycznej, ukryć przed dziećmi pod pretekstem, że są jeszcze za małe, by o takich rzeczach słyszeć.

Moment  śmierci ojców i matek rodzin, godzina odejścia władców, był  traktowany jako niezwykle ważny ostatni ich przekaz – a zarazem –  świadectwo dobroci Boga, który za dobre życie nagradza specjalnymi łaskami przy śmierci. Pamięć o wszystkich szczegółach końca życia przechowywano ze czcią w rodzinnych wspomnieniach.Dzisiejszy pogański nastrój wprowadził  w miejsce tej czci osobliwą kulturę wstydu i zakłamania. Śmierć trzeba ukryć, jest bowiem aż nadto jaskrawym dowodem na fałsz tak rozpowszechnionego dziś dogmatu o boskości człowieka. I o jedynym – rzekomo – godnym celu, jakim ma być używanie życia. Tak jak używa się pralki czy konia. Jakby było rzeczą, nie zaś skarbem danym po to, byśmy nauczyli się kochać Boga. Używanie – bez względu na konsekwencje. A konsekwencje przynosi czas śmierci. Dlatego śmierć, ta bezlitosna demaskatorka, ma  zniknąć z przed oczu dobrze bawiących się ludzi. I śmierć “znika” – za parawanami sterylnych sal, przypominających nie domy, nawet nie szpitale – bo i tu, w chorym i umierającym, zawsze szukano człowieka, by mu służyć – lecz laboratoria umierania. W ciągu ostatnich dziesięcioleci powstał cały przemysł i cała technologia radzenia sobie ze śmiercią, tak by była niewidoczna. By przypadkiem nie potraktowano jej jako  momentu najważniejszego w krótkiej ziemskiej historiii człowieka. By zepchnąć ją do rangi sanitarnego zabiegu, by nikt się nią nie „pobrudził”, nie zachłysnął  tym, tak obcym cywilizacji śmierci, zapachem wieczności. Oto szczyt obłudy świata, który próbuje dopasować wizję życia – i śmierci – do swoich karłowatych wyobrażeń o sensie ludzkiego bytowania na ziemi.

Istnieje tu analogia z podejściem dzisiejszej cywilizacji do aktu poczęcia – także ma to być akt całkowicie sterylny, zimny, odhumanizowany – ale za to „bezpieczny” – najlepiej, by odbywał się w probówce. Jako dużo mniej „komfortowe” traktowane jest przypadkowe poczęcie człowieka, wśród zabawy. Zupełnym zaś skandalem staje się, w ujęciu dzisiejszych pogańskich mentorów, sytuacja, gdy początkowi życia  towarzyszy miłość małżonków i czułość wobec nowego istnienia. Identycznie  jest z umieraniem.

Większość ludzi przyjmujących z dobrodziejstwem inwentarza filozofię hedonizmu – żyć ile się da, nie myśląc o tym, co  potem – z entuzjazmem przyjmuje także ofertę instytucji od umierania, które obiecują fachową, bezbolesną, bo całkowicie niewidoczną dla najbliższych obsługę wszystkich problemów związanych ze śmiercią bliskich. Przede wszystkim zaś próbują sprowadzić ją do „śmierci na życzenie”, doprowadzić do tego, by można ją było „zamówić’, tak jak zamawia się strzyżenie trawników, naprawę kranu, czy kolejny samochód. A jeśli przyjdzie nie w porę – jak w przypadku niedawnych licznych zgonów pozostawionych w paryskich mieszkaniach starych ludzi w czasie upałów, podczas gdy reszta rodziny odpoczywała na urlopach – wtedy można udać, że nic takiego się nie stało i nawet nie przerwać wypoczynku.

Także i w Polsce antychrześcijańska cywilizacja próbuje zniszczyć piękny stary obyczaj – świadczący o wierze w jedną z prawd naszej wiary, w zmartwychwstanie ciał –  towarzyszenia umierającemu przez najbliższych aż do ostatniej minuty jego życia, z gotowością do pomocy, z modlitwą, z oczekiwaniem na jego ostatnie słowo, czy znak.

Ta tradycja przetrwała w wielu chłopskich domach. Odejście członka rodziny ma tu specjalnie uroczystą oprawę, pozbawioną szerzącej się w miastach nerwowości. W porę prosi się księdza. Przy zmarłym gromadzi się nie tylko rodzina, ale sąsiedzi; modlitwa przy jego ciele, przy zapalonych świecach, to obowiązek wspólnoty. Wszystkim, którzy mieli szczęście uczestniczyć w takim, godzinami trwającym Różańcu i litaniach przy zmarłym w jego rodzinnym domu, wśród bliskich i tłumu sąsiadów, na długo zapada ta chwila. Mogą podziwiać zdrową wiarę ludzi wsi, świadomych, że tym, co zmarłemu jest potrzebne najbardziej nie są nasze łzy, lecz wytrwała modlitwa w godzinę Sądu.

Józef Chełmoński - Wschód księżyca

Józef Chełmoński – Wschód księżyca

 Kiedy byłem królem

Polska literatura pamiętnikarska jest skarbcem wiedzy o epoce, gdy śmierci nie uważano za przykry incydent, który powinien być jak najszybciej zapomniany, lecz utrwalano ją we wspomnieniach, by nie uronić najmniejszego szczegółu. Maria Czapska, emigracyjna pisarka, siostra Józefa Czapskiego, malarza i oficera ocalonego z Katynia,  przywołuje w swojej “Europie w rodzinie” moment śmierci  Ludwika XIV. W dniu swojej śmierci Ludwik XIV zmienił nagle formę mówienia o sobie. Mówił: “Kiedy byłem królem…” (Quand j`etais roi). „W obecności najbliższej rodziny, dworzan i służby wysłuchał król Mszy św., przyjął sakramenta, pożegnał wszystkich, dziękując i przepraszając za swoje winy. Widząc w lustrze u stóp łoża dwóch paziów we łzach: Dlaczego płaczecie? – spytał – czyście myśleli, że jestem nieśmiertelny? Ja co do tego nie miałem złudzeń, a zważywszy na mój wiek powinniście byli przygotować się, że mnie utracicie…” Opis postawy w obliczu śmierci, niejako osobiście celebrowanej przez odchodzącego monarchę, przetrwał w pamiętnikach świadków jako wydarzenie, które stało się swoistym wzorcem odejścia z tego świata.

W książce Marii Czapskiej znajdują się opisy śmierci dziadka, Fryderyka hr. Thun – Hohenstein i matki, Józefy Czapskiej. Hrabia Fryderyk umierał w 1881 roku w otoczeniu całej rodziny. Siedząc w fotelu w salonie, po  wysłuchaniu Mszy i przyjęciu sakramentów pożegnał się z obecnymi  dziękując im „za wszystko dobre, domownikom za wierną służbę i prosił wszystkich o przebaczenie win”.„Potem pobłogosławił każdego z osobna, wymawiając przy każdym znaku krzyża wyraźne słowa: W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Żona klęczała przez cały czas u jego boku, wspierając go, jak to czyniła w ciągu całego życia, w tej ostatniej próbie”.

Olga Boznańska - Studium portretowe kobiety

Olga Boznańska – Studium portretowe kobiety

 

Matka autorki odchodziła w okolicznościach daleko bardziej dramatycznych. Miała 36 lat i zostawiała siedmioro dzieci – ósme zmarło przy porodzie. Jednak także i ta sytuacja przedstawiona jest jako budujące nadzieję chrześcijańskie świadectwo, bowiem ujęta została w kanon zachowania wyrażający starodawną kulturę religijnego domu, który przestrzegany był z całą naturalnością i prostotą. Po Mszy św. odprawionej w saloniku Józefy cała rodzina udała się do sypialni, w której leżała. ”Józio z krzyżem, pod którym zawsze się modliliśmy, szedł przodem, miał 7 lat. Za nim ksiądz z Najświętszym Sakramentem. Wszyscy domownicy byli zebrani. Mama była zupełnie przytomna, przyjęła Komunię Św. i ostatnie namaszczenie, po czym zaczęła się żegnać. Prosiła o przebaczenie za winy albo krzywdy zadane, być może mimowolnie; ojca też przepraszała, szlochał oparty o łóżko”.

Jakże podnoszą na duchu opisy rozstania się ze światem ludzi świadomych swego chrześcijańskiego losu, pełnych pokory wobec zbliżającej się godziny największej próby. Są świadectwem wielkoduszności człowieka, który żył wśród swoich i pragnie pozostać w jakiś sposób wśród nich, wyposażając ich w ostatnie rady, słowa pokrzepienia.

Wszystkie dzisiejsze wybiegi, by śmierć możliwie dokładnie ukryć – istnieje cały scenariusz postępowania wobec umierających i ich bliskich – przekonują najbliższych, o ile są w tej chwili obecni, że uczestniczą w czymś nierealnym. A w każdym razie całkowicie niezrozumiałym i wstydliwym. To osobliwe zwycięstwo doktryny nowoczesnego ateizmu, zgodnie z którą nawet śmierć nie ma nam przypominać, kim jesteśmy w porządku eschatologicznym, dokąd zmierzamy, jakie jest nasze przeznaczenie.

A przecież tak jasno mówi o tym katechizm, wymieniając „rzeczy ostateczne”: Sąd Boży, Niebo, Piekło, Czyściec. Śmierć człowieka jest światłem błyskawicy, tak samo jak chwila narodzin, które oświetla ciemności. Możemy dostrzec w niej obecność niewidzialnego Boga.

Józef Chełmoński - Kaczki nad wodą

Józef Chełmoński – Kaczki nad wodą

Zorza na niebie Syberii

W latach 40. XX wieku zesłano w głąb Związku Sowieckiego kilka polskich rodzin arystokratycznych. Warunki życia były skrajnie trudne, choć odbiegały nieco od typowych, przewidzianych dla zesłańców z Polski. Internowanym najbardziej dokuczał brak możliwości korzystania z życia sakramentalnego. 21 grudnia 1946 roku jeden z nich, Xawery Krasicki wystosował do prześladowców  stanowczy protest w tej sprawie, pisząc, że nie chodzi mu o błahostki, „lecz zagadnienia najświętsze i najważniejsze dla każdego człowieka – sprawę wolności osobistej, sprawę wykorzystania kultu religijnego”. Autor listu podkreślił, że „pod względem moralno – psychicznym byliśmy i jesteśmy traktowani nie jak ludzie, ale jak bezmyślne przedmioty lub zwierzęta, którym do koryta należy wsypać paszę. Pozbawić ludzi ich religii, pracy, mieszkania, ich rodzin – w zamian za to dać dobre jedzenie i walonki – to jest zbrodnia!”. Xawery Krasicki zagroził strajkiem głodowym, żądając  m.in. „zezwolenia na odwiedzenie nas w kwarantannie w każdej chwili przez księdza katolickiego”. Ksiądz Piotr Mohr, znajdował się tuż za ogrodzeniem, w obozie dla niemieckich jeńców. Rzecz zdumiewająca, sowieckie władze zezwoliły na kontakt z nim i po kilku dniach internowani Polacy mieli pierwszą Mszę św. Wkrótce po niej rozpoczęło się umieranie księżnej Anny Radziwiłłowej, żony nieformalnego przywódcy całej grupy, Janusza Radziwiłła.  W czasie tych dni ogromną pociechą był im niemiecki kapłan, Vater Mohr. Mąż, czule opiekujący się księżną, nauczył ją łacińskiej modlitwy umierających.

I którejś nocy, gdy mróz przekraczał czterdzieści stopni, Janusz Radziwiłł usłyszał, przebudziwszy się, jak mówiła: De profundis clamavi ad te…  Z głębokości wołam do Ciebie, Panie

Józef Chełmoński - Dniestr w nocy

Józef Chełmoński – Dniestr w nocy

 

„Kiedy księżna zmarła, ukazała się zorza polarna. To było dla nas ogromne przeżycie. Japończycy uważali, że to zupełnie normalne, bo jak ktoś z królewskiego rodu umiera, to zawsze zorza polarna się pokazuje. Przeniesiono zwłoki księżnej do naszego baraku i Ballala [synowa, Izabella Radziwiłłowa}, Anna [z Branickich Wolska] i ja z pałkami w ręku pilnowałyśmy przez kilka dni i nocy (dopóki trumna nie przyszła), by szczury jej nie zjadły.”  (Gabriela z Sobańskich Krasicka)*).

 Teraz, kiedy ja wstępuję…

Śmierć ostatniego ordynata na Boryniczach pod Lwowem – po wojnie, przez całe lata, prześladowanego przez komunistów, zmuszanego do nieustannych ucieczek przed represjami, nadludzką pracą zarabiającego na więcej niż skromny byt żony i gromadki dzieci – opisał jego syn, ojciec Ludwik Mycielski, benedyktyn:

„Byłem z moim ojcem w jego ostatniej chorobie. Tępione w kraju moje rodzeństwo – było za granicą. Stałem się ostatecznym powiernikiem naszego ojca i mnie przekazał w dzień przed śmiercią swój testament. W Szpitalu Żeromskiego w Nowej Hucie – w dniu 28 października 1983 – zamknąłem mojemu świętemu ojcu oczy. Ośmielam się tak o nim napisać szczególnie dlatego, że dzień przed śmiercią – a poczuł się wyraźnie lepiej – powiedział mi, co następuje:

Kiedy Ty postanowiłeś wstąpić do klasztoru, wszystko rozdałeś ubogim. Nawet ubranie maturalne opatrznościowo tak wybrudziłeś, że musiałeś je wyrzucić na śmietnik. Dlatego teraz, kiedy ja wstępuję, postanawiam:

–        primo: zawiniesz mnie w prześcieradło (ale bez różańca, jak dają trupom w ręce, bo było by to nieuczciwe: nie była to moja modlitwa); i tak mnie pochowasz.

–        secundo: ubranie, które mama dla mnie przygotowała na to święto, wisi w szafie za lustrem, w korytarzu. Zaniesiesz je na Krakowską, braciom albertynom; zrobisz to jeszcze przed pogrzebem;

–        tertio: pochowasz mnie nie pod ołtarzem kościoła na Świętej Górze w Gostyniu, ale zwyczajnie, w ziemi. Borynicze są w rękach Sowietów. (…) Zawieziesz więc trumnę do Białaczowa i pochowasz przy rodzicach mamy. Zapisałeś?

Zapisałem. Po czym wszystko wykonałem dokładnie”.**)

To był prawie cud

Okoliczności śmierci w 1934 roku Pawła Sapiehy, czciciela  Najświętszego Sakramentu – był on jednym z głównych organizatorów Kongresów Eucharystycznych, które odbywały się co kilka lat w stolicach europejskich – brata  Kardynała Adama ks. Sapiehy, opisuje żona, Matylda Sapieżyna z Windisch – Graetzów. (By zachować ciągłość rodzinnej pamięci spisała  obszerne wspomnienia, dedykowane najbliższym, o ponad czterdziestu latach wspólnego życia w Siedliskach „…i które naturalnie są ściśle związane z pamięcią o Waszym najdroższym Ojcu”.)

„Po 20 maja stan Papy się znacznie pogarszał, trapiły go halucynacje, widział koło siebie postacie, najczęściej przykre, bolszewików, Żydów, obcych(…) …dziwił się, że to podobne do Siedlisk, [po kilku latach ciało Pawła Sapiehy zostało wyciągniete z krypty grobowej w ufundowanym przez niego kościele i sprofanowane przez Sowietów – przyp. EPP] i miał i inne przykre wrażenia i idee (…) przez cały czas jego choroby, zauważałyśmy [tj. autorka i córka Elżbieta – EPP] jego niezwykłe przeczulenie, comme une seconde vue, które sprawiło, że choć się starano ukryć przed nim wszystko, co by mogło drażnić, często zagadywał wprost, co się zdarzyło w domu, czy w administracji. W dniu, gdy się odbywała operacja ślepej kiszki Tilki  [drugiej córki, Matyldy Marii – EPP] w Wiedniu, o której on nie wiedział, rano raptem zawołał bolesnym okrzykiem: Tila, Tila! W dniu 26 maja rano Papa zażądał księdza, przyjechał wikary ksiądz Daca, wyspowiadał i udzielił Komunię św. i Oleje św. Po tej Komunii Papa się głośno modlił, z najgłębszą pokorą Bożą, miłością o nas wszystkich mówił, tak że ksiądz był do głębi wzruszony i zbudowany i po śmierci Papy przy jednej z Mszy żałobnych w kaplicy wspominał przy ołtarzu. Raz w ostatnich czasach, gdy ksiądz Podczerwiński go odwiedził i stał przy łóżku Papy, Papa go pocałował w rękę, to był akt pokory, zważywszy różnicę wieku i fakt, że nieraz zachodziły drobne nieporozumienia i powody do krytyki. (…) W niedzielę rano miał Papa gwałtowny atak, zerwał się z łóżka, z niebywałą siłą walczył z nami, zdawało mu się, że jest otoczony napastnikami, z trudem posadziło się go na fotelu i przy modlitwie uspokoił się, dopiero gdy był zupełnie wyczerpany, dał się ułożyć w łóżku.(…) W poniedziałek rano Papa leżał nieprzytomny, zdawało się, że kona, ale po łyżeczce wody z Lourdes i głośnej modlitwie Soyez benie Vierge tres pure przyszedł powoli do siebie i żył jeszcze trzy dni o wiele spokojniej i przytomniej (…) W ostatnią noc znów nieustannie mówił, rozmawiał z pielęgniarką, czasem świadomość wędrowała, mówił po włosku, podróżował po Florencji… (…)  Rano 31 maja, w dzień Bożego Ciała, witał się ze mną serdecznie i siedział oparty o własnych siłach na łóżku, gdy się uporządkował przed Komunią świętą. Gdy się krzątałam koło niego, powiedział cicho do mnie, że trzeba będzie specjalnie wynagrodzić służbę, która pielęgnowała (…) Tymczasem przybył dr Chodorowski, dawał zastrzyk dożylny i wychodząc zauważył, że stan serca jest stanowczo lepszy…(…) Po rozmowie z lekarzem rodzina wyszła na spacer, pielęgniarka pojechała do Rawy na procesję, i ja siedziałam przy moim biureczku, skąd każdej chwili widziałam, co się z Papą dzieje. O 10-tej wypił filiżankę kleiku, Iwan przyszedł pokazać, że filiżanka jest pusta…po chwili usłyszałam głos Papy: Mamusiu – już byłam przy łóżku, wskazał ręką na okolice serca i powiedział: Boli… w tej samej chwili zrozumiałam, że coś się dzieje, zawołałam brata bonifratra o zastrzyk kamfory, do Matki Boskiej z Lourdes i wszystkich naszych świętych orędowników w niebie… a tu jedno westchnienie i życie się zakończyło, lekko, bez walki, dusza wyszła z ciała!

W dzień Bożego Ciała, podczas procesji, po Komunii św., czciciel Najświętszego Sakramentu zasnął w Bogu.

Po tylu srogich męczarniach ostatnich czterech miesięcy ostatnie dni spokoju i lekki koniec, to był prawie cud, nieoczekiwana Łaska Boża!”.***)

Ignacy Pieńkowski - Pejzaż z drzewami

Ignacy Pieńkowski – Pejzaż z drzewami

 

Dajcie coś dzieciom

Wspomnienia o śmierci bliskich to także przejmujący fragment portretu rodzin. Świadectwo, jak wzajemna więź pozwala uczynić czuwanie przy odchodzącym z tego świata – przecież psychicznie tak niesłychanie trudne –  czasem nadziei na spotkanie w niebie, pomaga pokonać trwogę. Pomocą jest również, utrwalana przez pokolenia, kolejność pewnych niezmiennych czynności, należących do rodzinnej tradycji, podkreślających przynależność do wiary katolickiej, bez których ta chwila nie miałaby charakteru tak podniosłego.

„Prababka Paulina Rusiecka umarła na raka późną jesienią 1909 roku”, pisze Anna Saryusz – Zaleska. „Gościliśmy wtedy z rodzicami w Pieniążkowej, Władzio, Teklusia i ja. (…) Przypominam sobie ten żałobny dzień, choć miałam dopiero dwa lata (…) Dzieci siedzą na werandzie z Mademoiselle Alice. Obrywamy płatki z kwiatów, po czym wkładamy je do ozdobnych koszyczków. Prowadzą nas za rękę do pokoju prababuni. Leży nieruchomo na wysoko spiętrzonych poduszkach. Wszyscy są poruszeni. Prababka błogosławi nas, dzieci. Cofamy się do drzwi. Wtedy wchodzi ksiądz z wiatykiem. Dorośli klęczą, tłumiąc łzy. Władzio ubrany w komeżkę dzwoni prawdziwym ministranckim dzwonkiem – z całą powagą swoich czterech lat. My, dziewczynki, sypiemy przed księdzem płatki kwiatów. Prababunia przyjmuje Komunię świętą, po czym wyprowadzają nas znowu na werandę. I – od razu – niespodzianka. Co za radość! Wręczają nam prezent od prababci – każde z nas dostaje talię kart do pasjansa, wiedeńskich, ze znanej firmy Piatnika. (…) Przez całe lata wspominać będę ten podarek ofiarowany in extremis…”****)

Śmierć wśród bliskich może być wspomnieniem radosnym. Odchodzenie z tego świata nie musi rodzić paniki i rozpaczy. Do ostatniej chwili życia można cieszyć się wzajemną bliskością.

Warto czytać wspomnienia, w których utrwalono tak godne obchodzenie się śmiercią najbliższych. Obecność Boga w Najświętszym Sakramencie gwarantowała pewność nadziei na życie wieczne. Obecność księdza była pokrzepieniem, widzialnym znakiem Kościoła, Mistycznego Ciała Chrystusa. Obecność bliskich mówiła, że więź pokoleń nie jest formalnością, a miłosierdzie czynione umierającym napełnia pokojem wszystkich, którzy pozostają.

Umieram za wiarę świętą

 

Ktoś krzyknął, że to rzeka, co głębią tu się toczy
Choć konie szły spokojnie, parskając w zmierzchu cienie
Znajomych gwiazd bezlikiem spojrzało niebo w oczy
Dżwięczała cicho szabla przy siodle nad strzemieniem
U brodu, w wonnym dymie, co w górę bił z ogniska
Obozem stanęliśmy, skąpani w szarym pyle
Ktoś nucił coś wesoło, choć bitwa była bliska
To naszej drogi rozstaj dziwaczny jest i tyle
Smak kawy jakiś dziwny. A może to ta rzeka
Co zamiast wody dzisiaj łzy niesie swym korytem
Poimy nimi konie, już wiedzą co je czeka
Niech schłodzą drżące chrapy, zbudzimy je przed
świtem
Cóż myśleć w takiej ciszy? To tylko krótka chwila
Zabierze ją głos trąbki i porwie nas w nieznane
I tylko to uczucie – niech nigdy nie przemija
Brzęk szabli nad strzemieniem, i rzeka, i parskanie

(Marek Kunc, Nad rzeką)

 

Porucznik Łukasz Ciepliński

Porucznik Łukasz Ciepliński

Umierał samotnie. W piwnicy na Rakowieckiej w Warszawie.

Nie było modlitwy za umierających. Nie było nikogo z bliskich. Nie było księdza. Zamordowano go strzałem w tył głowy. Prezydent Bierut odmówił prawa łaski. Wyrok śmierci był pięciokrotny. Była ósma wieczorem, 1 marca 1951 roku.

Tak zginął Bohater Września 1939 roku, uczestnik bitwy nad Bzurą (9-22 września 1939), który zniszczył podczas walk pod Witkowicami z działka przeciwpancernego sześć niemieckich czołgów i dwa wozy dowódcze, obrońca Warszawy*****), Prezes Zarządu Głównego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, Łukasz Ciepliński.

Po zajęciu Polski przez armię Hitlera nieustannie w konspiracji. Nigdy nie dał się wziąć Niemcom do niewoli, uciekł z więzienia niemieckiego w Sanoku. Najpierw w Organizacji Orła Białego, potem kierował strukturami AK na Rzeszowszczyźnie aż do lutego 1945  roku. (M.in. wielkim sukcesem jego podwładnych było przechwycenie części pocisków V -1 i V -2 oraz wykrycie tajnej kwatery Hitlera w tunelu kolejowym pod wsią Wiśniowa).

Stanął na czele IV ZG WiN w styczniu 1947 roku, po aresztowaniach kolejnych trzech Zarządów Głównych WiN.

“Kariera wojskowa i polityczna Łukasza Cieplińskiego była wprost zawrotna. Pamiętać, bowiem trzeba, że we wrześniu 1939 roku wyruszył w pole podporucznik służby stałej, dowodząc kompanią ppanc. 62. pułku piechoty. Natomiast po jedenastu latach – 1 marca 1951 roku – ginął w więzieniu na Mokotowie 38. letni podpułkownik Wojska Polskiego, ale także prezes najważniejszej organizacji niepodległościowej na ziemiach powojennej Polski, Zrzeszenia +Wolność i Niezawisłość+, będący kontynuatorem dzieła przywódców Państwa Podziemnego” – pisał o nim K. Z. Wójcik.

“Kochana Wisiu ! Jeszcze żyję, chociaż są to prawdopodobnie ostatnie dni. Siedzę z oficerem gestapo. Oni otrzymują listy, a ja nie. A tak bardzo chciałbym otrzymać chociaż parę słów Twoją ręką napisanych (…) Ten ból składam u stóp Boga i Polski(…) Bogu dziękuję za to, że mogę umierać za jego wiarę święta, za moją Ojczyznę i za to, że dał mi tak dobrą żonę i wielkie szczęście rodzinne” –  pisał bohater polskiej epopei niepodległościowej – dziś kandydat na ołtarze – w grypsie do żony miesiąc przed egzekucją.

W więzieniu spędził trzy lata. Śledztwo było okrutne i trwało kilka miesięcy. Po przesłuchaniach przynoszono go do celi skatowanego na kocu.

“Wydaje mi się czasem, że giną moje siły, nie mogę już patrzeć na to, co się dzieje, słuchać jęku mordowanych, na to królestwo szatana” – pisał w jednym z grypsów.

Skazano go wraz z sześcioma innymi członkami IV ZG WiN. (Fragment uzasadnienia wyroku: ” Wyrok ten, przeto powinien stanowić przestrogę dla każdego, kto ośmieliłby się podnieść rękę na Władzę Ludową w Polsce i zdobycze mas pracujących”).

Grypsy więzienne Łukasza Cieplińskiego pisane w celi śmierci przechował skazany na dożywocie kolega z Poziemia.

“Wisiu. Wierzę, że Chrystus zwycięży! Polska niepodległość odzyska, a godność ludzka zostanie przywrócona. Wierzę, że dziecko wychowasz na dobrego Polaka. Wierzę wreszcie w Ciebie, Andrzejku. Wierzę, że żył, pracował i działał będziesz dla tych samych świętości – to moje wielkie szczęście…” (z grypsu do żony i synka, grudzień 1950 roku)

Porucznik Łukasz Ciepliński jako powódca plutonu ppanc. 62 pp w Bydgoszczy

Porucznik Łukasz Ciepliński jako powódca plutonu ppanc. 62 pp w Bydgoszczy

Zabijaliśmy nie dla przyjemności, nie z chęci samego mordowania, ale za Matkę Ojczyznę i za matki nasze, które dały nam życie, za ojców, braci, za pohańbione siostry i za pohańbiony Twój Święty Krzyż. Boże, przebacz nam!

(Brygada Świętokrzyska NSZ, Wielki Piątek, 30 marca 1945)

____________________________

*) Marek Miller: „Arystokracja”, Wydawnictwo TENTEN ; więcej na ten temat w tekście “Sztuka siedzenia” (“Czytając”)

**) O. Ludwik Mycielski „Mój szary różaniec”,  Wydawnictwo Sióstr Loretanek , Warszawa 2003 

***) Matylda z Windisch – Graetzów Sapieżyna : „My i nasze Siedliska”, Wydawnictwo Literackie 

****) Anna Saryusz – Zaleska: „Niezapominana Ukraina” , wyd. Rosner & Wspólnicy, Warszawa 2007

*****) Więcej na ten temat w tekście “Dobro zawsze wraca cz.II” (“Rycerze Wielkiej Sprawy“)

 

Możliwość komentowania jest wyłączona.