Wariat zawsze musi mieć dzieci
Jak czterdzieści lat temu zaczynali obrońcy nienarodzonych z ruchu Gaudium Vitae
Każdy przyszedł tu inną drogą, z innym bezlitośnie ciążącym bagażem. Marii ciążyło poczucie bezradności. Znała terminy skrobanek swoich znajomych i nie śmiała się do nich zbliżyć. I jaka byłaby komiczna, gdyby przewalczyła ten strach! Monika, chucherko, z dużymi świetlistymi oczami, przed których wyrazem trudno jest uciec tym, którzy mają decydować, czy dziecko będzie żyło, czy nie, przyszła tu z zachłanności, jak mówi. Z zachłanności dla życia. Starszych peszy nieraz jej impet i siła. Danusia, matka czworga dzieci, skupiona i milcząca, trafiła do nich po przyjrzeniu się kilkudziesięciu spustoszonym, szarym twarzom kobiet, które opuszczały poradnię „K” ze skierowaniem na „zabieg”, a ona – całkiem przypadkowo – zastępowała matkę w szatni. Lekarz ginekolog przyszedł z rozsądku, jak mówi, z poczuciem, że jeśli wystarczy wszystkim samozaparcia, uda się im przełamać rosnącą w Polsce grozę. Mimo kilku lat praktyki szpitalnej nie przestał reagować drżeniem rąk na „zabiegi” dokonywane na jego oczach. To on wymyślił nazwę Gaudium Vitae. Pewnego dnia przyniósł na wykład Studium Rodzinnego trzy ludzkie płody w różnym wieku. Te płody w szklanych fiolkach zobaczyła Krystyna, filolog – jeszcze nie tak dawno wojująca ateistka. Wystarczyło jej jedno spojrzenie na „to” (co niektórzy nazywają „ciążą”, którą się przerywa, inni, naprawdę liczna grupa, wyobrażają sobie „to” pod postacią skrzepu, zbitki tkanek, którą się usuwa jako zanieczyszczenie zdrowego ciała), żeby znalazła drogę do ruchu. Była tam już ta druga Krystyna, kurator sądowy, którą pewnej niedzieli wypatrzył w tłumie przed swoim kościołem Ksiądz.
Nikt ich nie wyręczy
Ksiądz jako seminarzysta miał swoje młodzieńcze, romantyczne marzenia powołania stowarzyszenia na modłę XVII – wiecznego zakonu założonego dla wykupu niewolników. Przemyśliwał, że zebrane pieniądze będzie wręczać rodzicom albo lekarzom w zamian za ocalenie życia dziecka. Potem otrzymał świecenia i miał okazję wysłuchać niezliczonej liczby spowiadających się kobiet, które dławił ciężar czynu, które miały za sobą. Czuł się staro i podle nie mogąc już nic zrobić dla ich dzieci. Dlaczego jego penitentki przychodziły zawsze p o, nigdy p r z e d? Dlaczego nigdy nie spowiadali się mężczyźni – czy to zawsze musi dziać się poza nimi? Ani ci, którzy dokonywali tego czynu lub doprowadzali do niego. Ksiądz zrozumiał, że musi wreszcie zacząć pomagać dzieciom, nie tylko kobietom. Pojął, że nikt go w tym nie wyręczy, sam musi iść do ludzi. I rozgłaszać wszędzie, gdzie tylko będzie mógł, że to jest zabójstwo niewinnego człowieka – zło społeczne, nie tylko ból psychiczny matki, tak wielki czasem, że nie chce się jej już żyć.
Był koniec lat siedemdziesiątych, coraz więcej ludzi w Polsce zdawało sobie sprawę, że nie można siedzieć z założonymi rękami i czekać aż „coś się zdarzy”. Zbierać się zaczęli przy Beatce, szesnastolatce, którą Danka zgarnęła z poradni „K”, a której przybrani rodzice oświadczyli, że albo wróci z mężem – wtedy „może być i dziecko”, albo po skrobance, w przeciwnym razie niech się wynosi z domu. Byłaby to jedna z typowych, wręcz banalnych w swej powtarzalności sytuacji, gdyby nie fakt, że Beatka okazała się najbardziej postrzeloną ze wszystkich zwariowanych nastolatek. Działał już telefon u ojca Salija, jednego z inspiratorów i przyjaciół ruchu. Zmobilizowali wszystkich znajomych, załatwili Beatce pokój, pracę, perspektywę samodzielności. Wszystko brało w łeb, Beatka uciekała i znajdowano ją po paru dniach z nowym skierowaniem. Nowe adresy, nowa praca – kołomyjka trwała siedem miesięcy… Opiekują się nią i jej synkiem do dziś i ona także – po wzajemnych awanturach, wyznaniach, łzach i przeprosinach – bardzo się do nich przywiązała. Zawdzięczają Beatce smak pierwszego sukcesu. Poczucie, że można coś zrobić, gdy jest się razem. W swoim manifeście i informatorze zarazem, który wydali w kilkuset egzemplarzach, napisali: ”Ruch nasz powstał z przerażenia…”.
„Nie rób mi świństwa”
Kobiety, które do nich trafiają – oni szukają tych kobiet, ale i one, jakoś intuicyjnie, może w ostatnim odruchu ich wypatrują – to najczęściej żony i matki, na ogół z rodzin średnio sytuowanych, życiowo ustabilizowanych. W ich standardowych M-3, M-4, ze ściany czy regału spogląda często twarz Jana Pawła. Druga co do wielkości grupa to bardzo młode dziewczyny, często uczennice, które albo nie chcą „zrobić świństwa” swojemu chłopakowi, albo zupełnie nie mają się gdzie podziać i nie wiedzą jak żyć w samotności. Chciałby nawet mieć dziecko, ale tu wszyscy się zmówili: chłopak mówi, że ją rzuci, rodzice, żeby się nie śmiała pokazać w domu, koleżanki z pracy, że pójdą do kierownika, bo nie będą „robić za nią jak sobie bachora zafundowała”. Doradzą jeszcze życzliwi sąsiedzi, lekarz z rejonu wpisze szybko w odpowiedniej rubryce „przyczyny społeczne – brak warunków” i już po krzyku. Tak łatwo można pozbyć się problemu, który mógłby skomplikować całe życie! Ulga natychmiastowa. Prawie nigdy nie przychodzi do głowy tej dziewczynie, chłopakowi, rodzicom, sąsiadom, że ten cudowny sposób to – zabicie kogoś.
„Skoro robi to tylu ludzi naokoło, to widocznie jest to normalne. Dobre i słuszne. Tak myśli większość ludzi. Kryterium moralnym stała się statystyka”, mówi Ksiądz. Według jego oceny skrobanki popiera czynnie połowa społeczeństwa, biernie dwie trzecie.
Ludzie z piwnic
Wreszcie trzecia grupa trafiających do nich to żony alkoholików, przeważnie gnieżdżące się z gromadą dzieci w nieprawdopodobnych warunkach, bite, szantażowane, żyjące w ciągłym strachu o życie dzieci i swoje. W tej sytuacji namawianie do powiększania rodziny wydaje się okrutnym żartem. I ludzie z ruchu widzą wokół siebie tych, którzy z politowaniem pukają się w czoło na ich usilne starania, żeby ocalić jeszcze jedno życie w takiej rodzinie. Wielu się gorszy. Słyszą cierpkie uwagi: „Lepiej troszczcie się o życie narodzonych, nie bądźcie obłudni”. Albo: „Co to zmieni? Musicie iść do szkół, na lekcje religii, pracujcie z dziećmi, walczcie z alkoholizmem”. Najżyczliwsi spośród znajomych patrzą na nich jak na stado nieszkodliwych wariatów, maniaków utopijnej idei, kiedy widzą szamotaninę Danusi, Krystyny czy Moniki pomiędzy kilkoma rodzinami alkoholików, gdzieś na Targówku, Bródnie, w Miłosnej czy Babicach.
Monika mieszkała w takim domu przez pół roku. Były to ostatnie miesiące jej studiów, przed obroną pracy magisterskiej z filozofii. Zamieszkała tam, by nie dojeżdżać codziennie czterdziestu kilometrów. Prała, sprzątała, gotowana i razem z Janką, przyszłą matką nienarodzonego zajmowała się piątką jej dzieci. Sześć nocy spędziła pod domem towarowym, resztę w „domu”. Wtedy jeszcze była to piwnica, dopiero krótko przed narodzeniem szóstego dziecka przeprowadzili się na górę. Mąż Janki miał właśnie krótką chwilę przytomności i nie groził, że zarąbie ją siekierą, jeśli wystąpi o rozwód. Któregoś dnia Monika poszła do proboszcza, mówiąc, że ciągle mieszkają w piwnicy, że fruwa w powietrzu siekiera, że będzie szóste dziecko. Pogładził ją po głowie i dał pięćset złotych. „Co ja mogę?…”
W Babicach, w lepkim zaduchu na wpół zrujnowanego mieszkania czekała na czwarte dziecko Zosia. Mąż siedział w więzieniu za kradzież pierzyny. Najmłodsze dziecko Zosi przez trzy pierwsze lata życia nie schodziło z oślizgłego tapczanu, bo nie miało butów. Najbliższa sąsiadka, z całą życzliwością, na jaką było ją stać doradzała „usunięcie”. „W tej sytuacji nie masz wyboru…”. Nie wiadomo, z przyjaźni, czy z obowiązku, była bowiem opiekunem społecznym.
I wreszcie Bródno, gdzie Monika jest jedyną osobą, która może przekroczyć próg tego domu bez obawy, że będzie pobita. Matka sześciorga dzieci szczelnie zasłania szalikami i długimi rękawami skatowane ciało. Problemem są nie tylko pieniądze na zakupy, ale samo wyjście z domu. Jak wyjść zostawiając dzieci same, albo co gorsza, na pastwę ojca? Odkąd jest Monika ten problem zniknął. Za miesiąc będzie siódme dziecko.
Rodziny takie jak te to czterdzieści procent przypadków, którymi zajmuje się ruch.
Zawsze najbardziej kochane
Co mogą zrobić? Bardzo dużo i bardzo niewiele zarazem. Materialnie pomogą przez rok, czasem dwa lub trzy, dając jedzenie, wyprawkę, odzież dla domowników, w razie potrzeby comiesięczne stypendium. Znajdą pracę, często chałupniczą. Krąg przyjaciół ruchu wciąż się poszerza. Wynajmą pokój i będą opłacać czynsz przez dłuższy czas. Albo nawet znajdą dla rodziny jakiś azyl na wsi, choć z tym jest niełatwo. I wtedy będą mogli patrzeć jak ta rodzina odżywa, jak dzieci robią się weselsze i przestaje drżeć głos matki. Mogą też zainicjować pomoc specjalistów – lekarzy, prawników. „Ale co ja mogę zrobić – mówi Maria – kiedy przychodzi do mnie skatowana kobieta w ciąży, cała w sińcach i opowiada jak mąż chciał piąte dziecko wyrzucić przez okno”. Doradza separację. Ale ta kobieta cała sztywnieje i pąsowieje: „To jest mój mąż! Nigdy!”. „Gdybym mogła jej powiedzieć: jest takie miejsce w Warszawie, niech mąż tam pójdzie, tam leczą…”.
Pieniądze nie są wcale najważniejsze. To potwierdzi każda osoba z ruchu. Ksiądz przyznaje, że jako realista nastawiał się na początku na większą ilość oszustw, wymuszeń dóbr materialnych. Jest inaczej, biorą potrzebujący. Może dlatego, że ludzie z ruchu rozwożą sami tę pomoc po domach, nie wydają w jakimś biurze. Mentalność roszczeniowa łagodzi się zresztą niezwykle po urodzeniu dziecka. Ale Księdza najbardziej zastanawia fakt, że dziecko niegdyś niechciane okazuje się dzieckiem najbardziej kochanym. Przekonał się o tym nie jeden raz. Tu zawodzi go jego socjologiczna wiedza – jest po studiach z tej dziedziny. Nie pojmuje jak to się dzieje.
Zwyczajne cuda
Każdy z nich ma za sobą jedno lub kilka takich zdarzeń, kiedy okazało się, że czasem wystarcza jedna krótka rozmowa, parę zdań, by uratować dziecko. Wystarczy jakiejś skołatanej głowie, że spotka kogoś, kogo choć trochę obchodzi jej los, kto ją cierpliwie wysłucha, okaże zrozumienie. Wtedy widać najlepiej, jakiego spustoszenia dokonuje w człowieku obojętność najbliższych, wyobcowanie z kręgu rodzinnego i społecznego. Taka rozmowa to jest to leciutkie popchnięcie na ten dobry tor. Ludzie z ruchu czują się wtedy niczym lekarze dusz; ta świadomość może peszyć, ale i wzmacnia.
Ale na dobrą sprawę muszą być także sędziami i oskarżycielami, gdy zajdzie potrzeba. Maria nie zapomni telefonicznej rozmowy, któregoś letniego dnia nad ranem, kiedy zawiodły ją nerwy. Na czyjś płaczliwy głos: „Ja muszę to usunąć”, warknęła ze złością: „Usunąć to pani może ząb!”, po czym rozległ się trzask rzuconej słuchawki.
Muszą być także nieznośnymi natrętami wtykającymi nos w nieswoje sprawy. Szczególnie wtedy, gdy pertraktują z rodzicami młodych dziewczyn, którzy mają w garści los dwojga, dziewczyny i dziecka. A także wtedy, gdy w szpitalu „bezczelnie” zaczepiają kobiety ze skierowaniami w ręku. Zaczęli zaczepiać w 1980 roku. Wtedy była dobra atmosfera i ludzie ze szpitala dawali się obłaskawiać. Teraz administracja ledwo ich toleruje, gdy w hallu przed gabinetami rozmawiają z taką kobietą słyszą nieraz uchem docinki personelu lub litościwe wzdychania: „Ależ oni męczą te biedactwa!”. Sami się dziwią, skąd im starcza odwagi. „Co to panią obchodzi?”, to najczęstsza reakcja po pierwszym zdaniu. Rzeczywiście – cudzy brzuch, cudze zmartwienie, cudze prawo…
„Ja – mówi Krystyna, filolog, ta nieśmiała, oczytana pani w okularach – ciągle sobie powtarzam, że będąc nachalna, nietaktowna, nawet grubiańska i okrutna, robię coś dobrego i to dla dwóch osób, dla matki i dla dziecka. Więc nie mam wyboru! Muszę działać totalnie, wstrząsnąć sumieniem i wyobraźnią, nawet wywołać szok. Jest tak mało czasu”.
I Krystyna, w jakimś zaułku szpitalnego korytarza podsuwa pod nos struchlałej kobiecie plik zdjęć z fazami rozwoju płodu: „Proszę jakie to piękne, to jest już człowiek!…”. „Bombarduję ją ze wszystkich stron, ale tym, co najbardziej mi ciąży jest świadomość, że ja żądam od niej heroizmu”. Słyszy tak często: „Łatwo jest pani mówić…”. „I ona ma rację, bo ja mam duże mieszkanie i tylko troje dzieci”.
Obrazki są ważne. Czasem ważniejsze niż wszystkie wywody, argumenty i oferty pomocy. Bo często kobiety usiłują w ogóle nie myśleć. Pomaga w tym zafałszowany język. Bo przecież ów niewinny „zabieg” to nic innego jak żywcem kawałkowanie dziecka. Wyobraźnia kobiety jest tu całkowicie wyłączona. I Krystyna z premedytacją niszczy tę obronność.
Czasem znowu podsunięcie myśli o adopcji wyprostowuje myślenie i zmienia wszystko. „Nigdy nie oddam dziecka, które już urodzę!”, wykrzykuje kobieta i Krystyna oddycha z ulgą. Nie odda, a chce zabić? „Bo człowiek ma często niepoprzebijane te ścianki w mózgu”, wzdycha Krystyna.
A gdyby tak przytulne biuro?
Czy tego wszystkiego, tej bieganiny i zarwanych nocy, nie da się ogarnąć, uporządkować w jakiś system? Czy nie lepiej stworzyć porządną instytucję zatrudniającą fachowców, gwarantującą usługi prorodzinne na najwyższym poziomie? Marię taka wizja przeraża. Ona, była kierowniczka Domu Matki i Dziecka (potem już tylko dziecka, żeby było prościej) niczego tak się nie obawia, jak sieci biurek, telefonów służbowych, kont i urzędników pokrywającej cały kraj. Ktoś proponował im willę – wyłącznie na użytek ruchu. Przeciwstawiła się tej propozycji gwałtownie. Ktoś inny oferował udział w dochodach spółki polonijnej, żeby tylko szyld dali. Zareagowała tak samo ostro, wszyscy zagryzali wargi z irytacji. Przecież pieniądze i dary mogą się wreszcie skończyć! Ale mądrość Marii, to nie dać się przekupić.
„Kto nam będzie ufał jak będziemy jeździli polonezami? Kto do nas przyjdzie jak będziemy siedzieć na etatach?” Nie chcą etatów i boją się ludzi, którzy mają dużo czasu. Najbardziej cenią tych, którzy z ciężkim jękiem przyjmują kolejny adres, bo wszystko się wali, a tu jeszcze i to. „Wtedy wiem, że pójdzie dobrze”, mówi Maria.
Filozofia: choćby jedno dziecko uratować, jednego człowieka nakarmić, może oburzać tych, którzy widzą skalę problemu. Ksiądz cytuje Amerykanina Willina Bremmana, który w książce „Zagłada nienarodzonych – dzisiejsze rozwiązanie ostateczne” porównuje zakres tej zbrodni, często nieuświadamianej sobie przez sprawców, do hitlerowskich mordów z premedytacją. Pisze także o rozwijającym się przemyśle produkcji kosmetyków z ciał nienarodzonych.
Swoisty minimalizm Marii wydaje się więc małodusznością. Ale Maria wie, że w tym miejscu i w tym czasie wszystkie rozwiązania instytucjonalne zawiodą – załóżmy nawet, że w końcu pojawiłyby się uczciwe propozycje – że najważniejsze jest, by poruszyć serce człowieka. Więc tak jak potrafią i czują „robią w mentalności”, biegając po domach z odżywkami i butami pod pachą. A potem w środku nocy wyrywa ich ze snu telefon z pogróżkami, albo chichoczący głos zadaje pytanie: „Czy można się u pani wyskrobać?”.
Monika, krzepiący przykład siły, także miewa chwile załamań. Wstyd przyznać, często wtedy, gdy „boi się pocałować tamtą dziewczynę, która jest brudna i śmierdzi”. Czy było łatwiej kiedyś? „Kupowało się bukiecik i szło się…”, mówi Monika wspominając czasy, kiedy wędrowała po domach wiedząc, że pod zdobytym pokątnie adresem nikt jej nie oczekuje, że będzie potraktowana jak intruz, ktoś w rodzaju świadka Jehowy.
„Takie jak ty przychodziły potem z kwiatami”
Czy mogli się kiedykolwiek spodziewać, że maszyna do szycia uratuje życie dziecka? Maszyna, której nie będzie najpierw gdzie wstawić, bo w pokoju z kuchnią na najwyższym piętrze mieszkają trzy rodziny. I kiedy już uda się ją kupić (splot pięknych przypadków, które nigdy nie są przypadkami) trzeba będzie jeszcze znaleźć dla niej i dla kobiety w stanie błogosławionym jakiś kąt. Ta kobieta bardzo chciała urodzić dziecko, ale nie widziała dla niego ani dla siebie żadnych szans. Była krawcową bez maszyny do szycia. I teraz wygospodarowano jeszcze trochę miejsca na łóżeczko dla dziecka.
Albo, czy wyobrażali sobie na przykład, że piętnastoletnia matka, którą odkryła Krysia kurator, dziewczyna, której chłopak siedział w więzieniu, a ojciec dziecka pił na umór, będzie po trzech latach naprawdę szczęśliwą żoną byłego pijaka i matką dwojga udanych dzieci? Że po roku życia pod jednym dachem z rodzicami, pięciorgiem rodzeństwa i dwójka dzieci siostry, gdzie spała na jednym łóżku z synkiem i bratem, który wrócił z wojska, będzie mogła przenieść się do teściów i razem z mężem zbudują tu sobie prawdziwą własną kuchnię? Ona lepiła cegły, on je suszył i ustawiał z nich ściany. Kuchnia jest dziś ich wytchnieniem, salonem i sypialnią, własna, bez teściów. Pani milicjantka z Izby Dziecka, do której trafiła jako czternastolatka w ciąży – chodziło o spisanie danych ojca dziecka oskarżonego o deprawację nieletnich – radziła jej „po matczynemu”, żeby jak najszybciej „usunęła to”. „Zobaczysz, będziesz mi dziękowała. Dużo takich jak ty było już u mnie z kwiatami”. Ale ona powiedziała: „Nigdy”. W rocznicę ich ślubu Krysia kurator kupiła im serwis obiadowy. I oto stoi w ich pięknej kuchni, z kwiatami i sreberkiem na okazałych półmiskach.
Składka na Kielich Życia
Jest w Polsce trochę domów, zakonnych i kościelnych [tekst powstał w oparciu o notatki z 1984 roku – EPP], gdzie samotne matki mogą urodzić dziecko, gdzie mają opiekę, jedzenie i poczucie choćby tymczasowego bezpieczeństwa. Niestety, te domy, choćby były prowadzone przez anioły nie rozwiążą problemu. Bywa zresztą i tak, że aby być tu przyjętą trzeba spełnić kilka warunków: nie mieć innych dzieci, nie pracować, nie uczyć się i jeszcze mieć kogoś, kto by płacił za pobyt. „Wypoczynkowy turnusik przed porodem…”, uśmiecha się Maria. W rezultacie dom pod Warszawą, o którym mowa, świeci pustkami. Natomiast nie ma nigdzie miejsca, gdzie by mogły rodzić kobiety chore psychicznie, narkomanki, prostytutki czy alkoholiczki. Tych najświętsza instytucja opiekuńcza nie przyjmie. Nie będzie wiedziała co z nimi zrobić. W szpitalu czy w Pogotowiu Opiekuńczym, bez sekundy zastanowienia kieruje się je na „zabieg”. Nikomu nie powstanie w głowie, że może istnieć rozwiązanie „jeszcze bardziej humanitarne”. Ruch, jak dotąd, miał dziesięć przypadków z tej kategorii. Ale wszyscy wiedzą, że byłoby ich tysiąc, gdyby nawiązali kontakt z pielęgniarkami z Pogotowia. Co robić dalej? Wystąpili na konsultę zakonów żeńskich. Musi znaleźć się w Polsce dom, który nie będzie selekcjonował kobiet i dzieci na te, które warto i których nie warto ratować.
Mają dotkliwą świadomość własnych ograniczeń. Wierzą, że ich działalność przejmą kiedyś parafie. Zabiegają o to organizując w parafiach kwesty połączone z rozlepianiem plakatów, wyświetlaniem filmów. Pomaga im coraz liczniejsza grupa licealistów, niespodziewanie bardzo skora do mocy. Po jednej z takich kwest podeszła do Marii kobieta, doktor fizyki: ”Po diabła mi ten doktorat, miałabym trzecie dziecko! Po diabła mi te studia, jak człowiek jest ciemny i tępy jak młot! Dlaczego nie było was wcześniej?”.
Ale proboszczowie często bronią się przed wzięciem sobie na barki jeszcze i tego. Mają zresztą argument: płacą comiesięczne składki na Kielich Życia, który jak mówią, został odlany ze szczerego złota. Poza tym potrzebują „fachowców” i “małego choćby” biura. „Trudno”, mówi Krystyna, „nie każdy jest Karolem Wojtyłą”.
Tajemnica tego lęku
Krystyna upatruje w tych wszystkich gestach i pozach arcyszatański wynalazek naszej cywilizacji, którym jest rozbudzenie lęku przed życiem. Panicznego lęku. Dlaczego na przykład niedołężni staruszkowie ogłaszający, że przyjmą z otwartymi ramionami „opiekę za mieszkanie” od razu wykluczają małżeństwa z dziećmi? Chcą tylko bezdzietnych. Czy te potrzeby nie mogłyby się wreszcie ze sobą spotkać?
Według rozeznania Księdza najlepiej stoi kościelne poradnictwo rodzinne w diecezji poznańskiej i krakowskiej. W większości diecezji cała akcja sprowadza się do nauki „naturalnej metody regulacji poczęć”. Żadne formy opieki nie istnieją, albo obwarowane są tyloma warunkami, że ”niesparowana kobieta” woli się zaszyć w jakimś kącie i czekać: „A nuż poronię? Może nie przeżyję?”.
Wszyscy jednak w ruchu przestrzegają przed widzeniem sprawy, które sprowadza ją do problemu samotnych albo wyobcowanych ze środowiska matek. „To jest szablon”, mówią. „Chodzimy po zamożnych albo średniozamożnych domach, gdzie nad łóżkiem wisi krzyż, gdzie w pokoju dziennym bawi się jedno lub dwoje wesołych zadbanych dzieci – i nic nie możemy zrobić”.
„Są ludzie – mówi Ksiądz – którzy z chrześcijaństwa biorą to, co jest im akurat wygodnie. Faryzeusze mogą być naprawdę gorliwymi patriotami. Ich problemem nie jest: wierzyć albo nie wierzyć, ale to, czy przyjąć, czy odrzucić Chrystusa”.
– Proszę Księdza – mówi taka osoba – trudno coś kupić. Nie mamy warunków.
– Dobrze – mówi Ksiądz – przyjmijcie więc naszą pomoc.
– Tak – odpowiada kobieta, młoda i ładna – ale widzi Ksiądz, ja nie mam zdrowia. Lekarz radził, że tak będzie lepiej.
– Skontaktuję panią z innym, dobrym lekarzem, który pomoże pani.
– Ale mój mąż… Obiecałam mu – zaczyna szlochać kobieta – My naprawdę nie mamy warunków.
Każdy z nich to przeżył dziesiątki razy: próby racjonalizacji, wygodnictwo, zimny rachunek ekonomiczny, kiedy argumentem przeciw drugiemu czy trzeciemu dziecku jest ilość bananów przypadających na głowę dziecka, zasłanianie się dyplomem, obowiązkami zawodowymi, stypendium, studiami, karierą, wyjazdem za granicę. W tych domach często są stylowe tapety i piękne dywany, łazienki lśnią najmodniejszym kolorem kafelków. Ale oni mówią, że ich nie stać. Ludzie z ruchu tracą czasem panowanie nad sobą: „Więc niech pani zabije tego synka, skąd pani wie, może tamto, które się narodzi będzie ładniejsze? Gdyby on zachorował nie ratowalibyście go?”. Proszą, żeby matka zdecydowała się tylko urodzić, tyle bezdzietnych małżeństw latami czeka na dziecko… Nie mogą zrozumieć, jak to się dzieje, że po dwugodzinnej rozmowie ci ludzie o inteligentnych, sympatycznych twarzach, zatrzymują ich jeszcze w drzwiach i pytają z nadzieją w głosie: „Może zna pani jednak jakiś adres? Koszty nie są ważne, tylko prosimy o dyskrecję…”.
„My nie mamy styczności z tymi, którzy robią to często, na luzie, śpiewająco, za wielkie pieniądze, w eleganckich gabinetach”, mówi Krystyna. „Mentalność tych ludzi nie jest nam znana. Mamy dostęp do tej lepszej, łatwiejszej cząstki. Dla «wierzących katolików» to jest «poważna decyzja»; oni są rozsądni, życiowi, normalni… Tylko wariat zawsze musi mieć dzieci”.
Krysia ma dziwne wrażenie, że tę decyzję ktoś za nich podejmuje. To już wcześniej postanowione. Dlatego mają takie miny jakby chcieli przepraszać. Rozmawiają uprzejmie, choć nieco sztywno, częstują herbatą, pod nogami kręci się piesek.
– Oczywiście, że jestem wierząca – mówi kobieta patrząc w bok.
– W zeszłym roku mieliśmy Pierwszą Komunię syna – chwali się mężczyzna zapalając papierosa.
Krysia czuje, że obojętnieją w miarę jak ona gorączkuje się coraz bardziej. Pod koniec rozmowy patrzą na nią z pobłażliwością jak na jakiegoś dziwnego, egzotycznego owada… Po schodach schodzi wolno i ciężko, jakby przybyło jej dziesięć lat a na plecy ktoś zarzucił wór żelastwa.
1984
______
Imiona bohaterów nie zmienione. Ksiądz to ks. Stanisław Małkowski. Jeden z trojga założycieli Ruchu Obrony Dzieci Poczętych Gaudium Vitae.