Rodziewiczówna ze strzelbą
Każdy kto czytał „Lato leśnych ludzi” pamięta opis wyjazdu trójki przyjaciół na kilkumiesięczny pobyt w sercu puszczy. Gdy czytamy co zabierają ze sobą, zastanawiamy się, czy mają zamiar dokonywać karczowania dziewiczego bezkresu lasu, bezlitosnej uprawy wydartej mu przestrzeni, serii polowań na grubego zwierza, czy innego „krwawego” podboju, jak oceniliby to dzisiejsi „ekolodzy”.
Bo po co potrzebne są osobom, dla których las jest rzekomo najmilszym miejscem na świecie, które szukają tu duchowego ukojenia, siekiery, noże, strzelby, sieci, więcierze, mnóstwo metalowych przyrządów do badań glebowych, botanicznych, ornitologicznych, apiologicznych, a także atlasy ptaków z ilustracjami (w pięciu językach)? Ładują to wszystko na drewniany wóz… I jeszcze oswojona wiewiórka i jeż oraz koń i krowa (jakby w głębi puszczy zwierza było mało).
Wszystko to stanowi obraz „prowokacyjnie wrogi” wobec tego, czym raczy nas dziś rzesza aktywistów “ekologizmu”, przyobleczonych w barwy zieleni. A którzy brzydzą się wszelkimi elementami cywilizacji, w świecie, w przyrodzie – a często i samego człowieka – i zwalczają je bez pardonu. Akceptują i promują to co pierwotne, dzikie i chaotyczne. Chcą, by przyroda bez przeszkód pokazywała kły i pazury. Najczęściej są też okazami niespotykanego tupetu i prawdziwej ignorancji.
Bohaterowie książki Marii Rodziewiczówny (wydanej w 1920 roku), choć to na pozór spragnieni surowej prostoty romantycy, są ludźmi dobrze wykształconymi, o wysokiej kulturze, a ich stosunek do lasu nie ma w sobie nic z sentymentalizmu ani bałwochwalstwa. Wychowana w kresowym dworze Rodziewiczówna znała podobne typy z własnego otoczenia. Sama razem z przyjaciółkami, wśród których najwierniejszą towarzyszką życia była Jadwiga Skirmunttówna, pomieszkiwała w letnich miesiącach w leśnej chacie zbudowanej według własnego pomysłu. Większość zaś długiego życia spędziła w majątku rodzinnym na Polesiu, gdzie borykanie się z trudami życia wśród przyrody, która była tu żywiołowa, ekspansywna, groźna, a przy tym wspaniała i tajemnicza, było chlebem codziennym. To była prawdziwa szkoła przetrwania. Za trudna, wydawałoby się, na wątłe kobiece siły. A jednak pisarka, obdarzona niepospolitymi cechami charakteru, potrafiła sobie z nią radzić, poznając przyrodę cierpliwie, obserwując ją, rozumnie z nią współpracując.
Dziś Rodziewiczówna i jej „leśni ludzie” bywają inspiracją dla tych, dla których las jest wybranym miejscem życia. Takich jak choćby Dariusz Morsztyn „Biegnący Wilk”, harcerz, który założył wraz z rodziną na Mazurach ekologiczną osadę wzorowaną na życiu bohaterów powieści, gdzie hoduje kilkadziesiąt zwierząt. Nie jest to jednak z pewnością miejsce, które mogłoby uzyskać certyfikat czerwono-zielonych aktywistów. Za dużo tam prawdziwie naukowego podejścia do przyrody, paradoksalnie też za dużo wolności i poezji, zbytek prawdziwej harmonii między światem zwierząt i ludzi. Obca współczesnym misjonarzom ekologizmu kapliczka z krzyżem, zbędne otwarcie na innych ludzi, tych spoza ekologicznej sekty.
Prawdziwe lata „leśnych ludzi”
Autentyczne bohaterki „Lata leśnych ludzi” – Maria Rodziewiczówna, Jadwiga Skirmunttówna i Maria Jastrzębska skryte za pseudonimami Rosomak, Żuraw, i Pantera w słynnej powieści – nie uciekały w leśną gęstwinę gdy nadeszła pożoga bolszewicka 1920 roku. Opuściły poleską przystań: obszerny dwór Marii w Hruszowej koło Kobrynia i ponad tysiąc hektarowy majątek wraz z ustronną chatą w sercu puszczy. Klucze zostały w rękach trójki opiekunów majątku, poleskich chłopów. Maria obeszła uroczystym krokiem cały dom, przeżegnała go i razem z Jadwigą wsiadła do jednokonnego powozu. Odjeżdżając sprzed ganku śpiewały „Boże, coś Polskę”. Przez cały czas wojny bolszewickiej pisarka działała z werwą w Zarządzie Polskiego Czerwonego Krzyża w Warszawie. Została mianowana komendantką Kobiecego Komitetu Ochotniczej Odsieczy Lwowa na miasto Warszawa. Za działalność na rzecz walczącego Lwowa została odznaczona Odznaką Honorową „Orlęta“, do której dołączony był dyplom podpisany przez gen. Rozwadowskiego. Po latach dyplom ten uważała za najważniejszą pamiątkę swej pracy dla Polski. Jadwiga była pielęgniarką w szpitalu polowym na Powiślu.
Po powrocie Marii i Jadwigi w progi hruszowskiego domu, w dworskiej kaplicy co roku odprawiano dziękczynną Mszę św.
Maria Rodziewiczówna nieraz traktowana była przez postronnych jako osoba ekscentryczna, nieco dziwna. Jej męski strój i fryzura, dożywotnie panieństwo, pasje rolnicze i przyrodnicze w oczach rozplotkowanych pań z towarzystwa, ale i części środowiska literackiego, były czymś na pograniczu skandalu, prowokacji czy szaleństwa. Tymczasem jej sposób życia był świadomą postawą kogoś, na kim spoczywa odpowiedzialność za ziemię rodzinną i los współmieszkańców Polesia, wobec których czuła wyjątkowe zobowiązanie jako ziemianka. Miała też wszelkie cechy wojownika.
Była córką Henryka Rodziewicza h. Łuk i Amelii z Kurzenieckich, których Rosjanie ukarali za udzieloną powstańcom styczniowym pomoc (oboje współpracowali z Romualdem Trauguttem) konfiskatą rodzinnego majątku Pieniuha w Wołkowyskiem i zesłaniem na Sybir.
Okupanci zezwolili jej matce na późniejszy o kilka miesięcy wyjazd na daleką północ (opłaconym przez nią powozem). Mogła jeszcze w kraju urodzić Marię, która została oddana pod opiekę dziadków Kurzenieckich w majątku Zamosze koło Janowa, a po ich rychłej śmierci wzięła ją do siebie, do Korzeniowa na Pińszczyźnie, arystokratka Maria Skirmunttowa, przyjaciółka i daleka krewna matki.
Po siedmiu latach rodzice Marii zostali objęci amnestią; nie mogli jednak osiąść na Grodzieńszczyznie, gdzie mieli bliskich krewnych i dach nad głową. Zmuszeni byli osiedlić się w Warszawie, gdzie czekało ich ubóstwo. Ojciec zatrudnił się jako zarządca kamienicy, matka znalazła pracę w fabryce papierosów. Wybawieniem okazała się pomoc kuzyna Ksawerego Pusłowskiego, który uczynił Henryka Rodziewicza administratorem swoich dóbr. Prawdziwa odmiana losu przyszła cztery lata później, gdy ojciec Marii otrzymał w spadku po swym bezdzietnym bracie Teodorze majątek Hruszowa (1533 ha), który pradziadek Rodziewiczówny kupił od Suworowa (wcześniej był własnością kilku polskich wielkich rodów, m.in. Sanguszków, zagrabioną przez Rosjan po III rozbiorze).
Rodzina dopiero wtedy mogła pozwolić sobie na kształcenie dzieci; dwunastoletnią Marię umieszczono najpierw na pensji w Warszawie, potem w Jazłowcu u sióstr niepokalanek, w słynnej szkole, której przełożoną była Maria Darowska. Nagła choroba ojca spowodowała, że pieniądze zaczęły błyskawicznie topnieć, Maria nie mogła ukończyć szkoły, której atmosfera, patriotyczne i religijne wychowanie były kapitałem na całe jej przyszłe życie.
“Zdziczały umysł” zagarnia czytelnicze masy
Po śmierci ojca zaczęła samodzielnie gospodarować w Hruszowej. Obszerny majątek obejmował w większości nieużytki; trzeba było też spłacić długi ojca i stryja, wypłacić rekompensaty rodzeństwu. W 1887 r. Rodziewiczówna była już panią na Hruszowej, która jednak wciąż więcej wymagała nakładów niż dostarczała dochodów. Dwudziestodwuletnia Maria wpadła na pomysł, że będzie zarabiać na utrzymanie majątku pisząc beletrystyczne książki „z życia wzięte”. Początkowo nowelki i opowiadania wydawała pod pseudonimem, bardzo szybko zyskała sławę poczytnej autorki, której wszystkie nowości były rozchwytywane, sprzedawano je na pniu. Krytyka była zdezorientowana. Książki młodziutkiej autorki były tak bliskie zwykłemu życiu Polaka, a przy tym napisane z taką swobodą, werwą i rozmachem, że profesjonalni znawcy literatury nie potrafili brać ich na serio. “Już w roku 1902 ktoś pisał, że umysł Rodziewiczów jest… «zdziczały», potem ktoś inny dodawał, że jest ona «ograniczona intelektualnie»; twierdzono też, że «Dewajtis» to plagiat, nie mówiąc już o tak ulubionych zarzutach, jak «wtórność» “, wylicza pretensje recenzentów prof. Piotr Jaroszyński.
Budujące, patriotyczne książki Rodziewiczówny zdradzały niebanalną wiedzę o ludzkich charakterach i zawiłościach ludzkiego serca. Były pokrzepieniem w czasie zaborów. Ujmowały szczerością, czuło się, że ich autorka nie udaje, nie kokietuje nikogo. Żeromski po przeczytaniu Dewajtis powiedział, że chciałby ucałować ręce nieznanej mu autorki z Kresów.
Napisała trzydzieści sześć powieści. Jej debiut powieściowy Straszny dziadunio, zdobył główny laur w konkursie ogłoszonym przez „Świt” w 1886, gdzie opublikowano go w odcinkach. Pisała szybko, lekkim piórem, jędrną żywiołową polszczyzną, nigdy nie poprawiając i nie czytając tekstu przed oddaniem do wydawcy. Spieszyła się. Była skrzętna i oszczędna, żyła bardzo skromnie. Dwór (w części tylko wykorzystywany przez jego mieszkanki) zapełniony był meblami z surowego drzewa, na wzór mebli szwedzkich, prostych i praktycznych, jakimi zachwyciła się odwiedzając Szwecję. Hruszowa chłonęła jak gąbka każdy grosz.
Choć Rodziewiczówna w niczym nie przypominała delikatnej salonowej mimozy miewała trudności z hardymi miejscowymi ludźmi. Burzliwie układały się stosunki „dworu” z prawosławnymii chłopami. W 1890 za „czynne zelżenie” (pobicie) pastucha z Antopola groziły pisarce dwa tygodnie aresztu (sprawę ostatecznie załatwiono polubownie, Rodziewiczówna wypłaciła powodowi pięć rubli). W grudniu 1900 płoną zabudowania jednego z folwarków Marii; stodoła, młockarnia i obora z pięćdziesięcioma sztukami bydła poszła z dymem. Rodziewiczówna była jednak niezmordowana w budowaniu więzi z sąsiadami, opartymi na trwałych podstawach. Dwór w Hruszowej był zawsze oparciem dla chłopów; znajdowali tu pomoc medyczną, porady gospodarcze, mogli korzystać z bogatej biblioteki. Rodziewiczówna była urodzoną społeczniczką, daleką jednak od chłopomanii typowej dla niektórych ziemian-artystów z Galicji. Zakładała szkołę dla dzieci ze wsi (opłacając nauczycielkę), bibliotekę, ochronkę, dla chłopów kółko rolnicze, budowała łaźnię parową. Pomogła odzyskać katolikom kościół w Horodcu, finansowała budowę kościoła w Antopolu, miejscowym Żydom opłaciła odbudowę hederu. Pomagała siostrom urszulankom założyć dom zakonny i prowadzić akcje charytatywne w okolicznych powiatach. Zorganizowała „Dom Polski” w Antopolu; z własnych skromnych środków sfinansowała budowę piętra w kobryńskim gimnazjum.
Dwa lata przed II wojną z okazji 50-lecia władania Hruszową (i 50-lecia pracy literackiej) miejscowi chłopi podarowali Rodziewiczównie album z dedykacją: Sprawiedliwej Pani i Matce za 50 lat wspólnej pracy. Ofiarowali też dzwon do kościoła, który ufundowała w Antopolu. Został nazwany imieniem „Maria”.
Harda, niepokorna i miłosierna pani
Po śmierci babki, matki i młodszej siostry życie w swoim majątku z monumentalnym dworem i ogromnym zdziczałym parkiem autorka Dewajtisa dzieliła tylko z Jadwigą Skirmunttówną, która zajmowała się domem i gospodarstwem kobiecym, a Maria interesami i męską częścią gospodarstwa.
Była krytyczna wobec polityki rządu na Kresach. „Rodziewiczówna nie jest zadowolona z nowej, wymarzonej, polskiej wolności. Drażnią ją głupie przepisy prawne, męczą liczne podatki, nie może dogadać się z urzędnikami nie rozumiejącymi kresowej specyfiki. Ale jest czynna, walczy. Buduje kolejny kościół w sąsiedztwie, załatwia od władz kościelnych relikwie świętego Andrzeja Boboli dla ołtarza w nowej świątyni (później skradnie je jakiś bolszewik w czasie rewizji, myśląc że to jakieś klejnoty)”, pisze Mery Orzeszko[1]. Utrzymanie polskości na tych ziemiach pisarka wiązała ideowo z rolą Kościoła i wielkiej własności ziemskiej. Tymczasem zażądano od niej oddania 150 ha na potrzeby osadnictwa, doszły jeszcze do tego osobiste zatargi ze starostą Kobrynia. Była już starszą panią, gdy zdecydowała się zostać współzałożycielką i protektorką Związku Szlachty Zagrodowej.
Jak podkreśla się w jej oficjalnej biografii: „(…) miała wytworzony z doświadczeń własnych i z obserwacji otoczenia, krytyczny stosunek do Żydów, których uważała za wyzyskiwaczy (lichwa), w znacznym stopniu przyczyniających się do nędzy poleskiej wsi i kłopotów finansowych kresowych ziemian. Znalazło to niejednokrotnie odbicie w jej utworach, gdzie występuje postać złego Żyda, w niektórych daje jednak przykłady postaci pozytywnych, życzliwych i w kłopotach pomocnych Polakom (np. Jaskółczym szlakiem)”.
Nie znosiła politycznego i religijnego fanatyzmu. W roku 1937 zaproszono ją do władz Obozu Zjednoczenia Narodowego. Skorzystała z zaproszenia, ale w rok później opuściła organizację, przejęta głębokim niesmakiem wobec jej poczynań.
„Jesienią 1939 roku, po wejściu bolszewików, znów ze Skirmunttówną opuszczają Hruszową, tym razem na zawsze. Z fałszywymi niemieckimi dokumentami starsze panie przekradają się przez zieloną granicę radziecko-niemiecką na Bugu i dostają się do Warszawy, gdzie przebywają do końca wojny. Kiedy wybucha powstanie warszawskie Rodziewiczówna ma już 80 lat i jest bardzo chora. Udaje się jej przeżyć powstanie, umiera już po wyjściu z Warszawy w listopadzie 1944 roku. (…) Pałac w Hruszowej został spalony przez okolicznych chłopów jeszcze w czasie niemieckiej okupacji Polesia. Został tylko dąb zwany Dewajtis i budynki gospodarcze. Węgierski wartownik zastrzelił starego pracownika Rodziewiczówny, który nie opuścił majątku i do końca go pilnował, choć Niemcy uznali Hruszową za »niemieckie dobro państwowe«. Tak oto pisarka dwa razy straciła dom i dziedzictwo: raz jako niemowlę i drugi raz, stojąc już nad grobem”.
„Natura ma jednak także drugą stronę”
pisał Chesterton, rówieśnik Rodziewiczównej, zaniepokojony rodzącym się na jego oczach kultem natury, „którą doświadczenie i grzech odkrywają natychmiast, i nie będzie lekkomyślnością stwierdzenie, że ten bożek szybko pokazuje kopyta”.
„Są dwie potęgi, którym trzeba dać wszystko, a w zamian nie brać nic – to Bóg i Ojczyzna”, powtarzała Rodziewiczówna. Żeby wyśmiać jej patriotyzm i wiarę w PRL-owskich (rzadkich) recenzjach porównywana była z Heleną Mniszkówną, autorką kiczowatych romansów „z wyższych sfer”, ale poza tym w kulturze i historii literatury nie istniała. Jej książki wyrzucano z bibliotek i z listy lektur szkolnych. Piotr Jaroszyński podsumowuje jej sukces u czytelników i odrzucenie jako ważnej autorki w kanonie literatury polskiej: “Rodziewiczówna przemawiała głosem czystym i zasadniczym, bo nie musiała zastanawiać się, kim jest. Ona, córka zesłańców (rodzice przez siedem lat więzieni byli na Syberii), wychowana i wykształcona w Jazłowcu przez siostry niepokalanki, na czele z siostrą Marceliną Darowską, dziś świętą, potomkini zasłużonego dla obrony polskości rodu – nie musiała zastanawiać się, czy jest Polką i czy Kościół katolicki jest dla niej schronieniem. To było jasne, opłacone daniną krwi, uświęcone starodawnym zwyczajem, zasłużone ciężką pracą, uproszone żarliwą modlitwą. W niej była Polska od pokoleń. W niej były Kresy”. Tego PRL-owska propaganda, która wykorzystywała literaturę wyłącznie do ideologicznych celów strawić nie mogła.
Gdyby dzisiejsi polityczni aktywiści przybierający barwy zielone w miejsce czerwieni mieli choć gram jej wiedzy przyrodniczej – botanicznej, zielarskiej, ornitologicznej, z zakresu pszczelarstwa, hodowli, rolnictwa (i to łącznie z historią rolnictwa poznawaną osobiście w różnych krajach Europy) – nie bawiliby się w tworzenie rezerwatów typu „tylko dla żab”, czy „tylko dla zaskrońców”. Patrzyliby na przyrodę i środowisko jako na całość twórczego dzieła – nieprawdopodobne bogactwo subtelnych zależności, niezgłębionych tajemnic, z niczym nieporównywalnej hojności Stwórcy. Mieliby pokorę, jaką odznaczała się samotna z wyboru, dzielna kobieta na Kresach. Lojalna wobec Boga, Polski, ludzi i ziemi.
Wiedziała lepiej niż ktokolwiek z jej pokolenia, że ziemię trzeba szanować, bo „ziemia nie kłamie”. Nie ulegała jednak pokusie bałwochwalstwa wobec natury, która kiełkowała już za jej życia w gorących głowach intelektualistów płonących entuzjazmem dla teorii Darwina, które dziś przyjmuje postać agresywnej ideologii. Rodziewiczówna wiedziała, że wobec natury człowiek ma obowiązek być czujny. Przestrzegał przed nią także nawrócony na katolicyzm Chesterton: „Jedynym zarzutem, jaki można postawić kultowi natury jest to, że zawsze jakimś cudem zmierza on ku temu co nienaturalne. Naturę kocha się rankiem za jej niewinność i przyjazne nastawienie, ale jeśli kocha się ją nadal o zmierzchu, to tylko za jej mroczność i okrucieństwo. (…) trzeba się nią cieszyć, a nie oddawać jej czci”.
Gdy Maria Rodziewiczówna pisała o potędze i pięknie polskich dębów, bezkresnych lasów, przeczystych źródeł, rozlewnych rzek, jeśli w nich dostrzegała niedościgły czar i tajemnicę, to zarazem pamiętała o obowiązku męstwa w obronie przed ich bezmyślną dewastacją – i w obronie przed nimi.
Mogłaby śmiało powtórzyć za Chestertonem: „Moja akceptacja wszechświata to nie optymizm, to raczej coś w rodzaju patriotyzmu. Jest to sprawa podstawowego poczucia lojalności. Świat to nie pensjonat w Brighton, z którego możemy się wynieść, jeżeli okaże się nędzny. Świat to twierdza naszego rodu, ze sztandarem powiewającym na wieży; w im większą popada nędzę, tym bardziej nie powinniśmy jej opuszczać”.
Na tym zawsze polega męstwo życia.
______
G.K. Chesterton, Ortodoksja. Romanca o wierze. Tłum Magda Sobolewska Warszawa-Gdańsk 1996
________
Apel do Czytelników
Pomóżmy naszym Rodakom na Ukrainie wspierając Fundację im. ks. Mosinga
http://fundacjamosinga.zgora.eu/
.
[1] Mery Orzeszko, Maria Rodziewiczówna, Polesie.org