Nigdy nie widziałem takiej modlitwy
Maryja was uratuje, to Pani Polski. Jej się powierzcie, Jej uroczyście ofiarujcie… Ją Królową ogłoście, przecież sama tego chciała. (Papież Aleksander VII do biskupów polskich, którzy zwrócili się o pomoc w walce z protestanckim najazdem na Polskę w czasie Potopu Szwedzkiego.)
Radca kanoniczny Ambasady Polskiej przy Stolicy Apostolskiej przed wojną ks. Walerian Meysztowicz, prawnik, ziemianin, erudyta, człowiek obyty w świecie, wspominając rok 1920 przyznaje się do całkowitej bezradności w ocenie tamtych wydarzeń. (Walczył wtedy na czele niewielkiego szwadronu kawalerii).
Co się wtedy naprawdę w Polsce stało? Jak możliwe było takie zwycięstwo?
W dwadzieścia miesięcy po ogłoszeniu niepodległości Polski – i sto trzydzieści lat od rozpoczęcia zaborów – od wschodu nadciąga na kraj przerażająca nawałnica. Coś na kształt narzuconej na naszą ziemię brudnej duszącej płachty niosącej śmiertelna zarazę, dławiącej każdy przejaw życia w ledwo odrodzonej Ojczyźnie. Nieprzeliczone oddziały źle wyekwipowanych, często bosych, ale całkowicie zdeterminowanych ludzi, pod rozkazami dowódców z czerwoną gwiazdą na czapkach – pentagramem, symbolem Lucyfera – którzy tęsknią jak jeden mąż do jednego: jak najszybciej podbić całą Europę. Gdy już stratują i doszczętnie ograbią Polskę. Co wszystkim, także niestety teoretycznym sojusznikom Polski, wydaje się nieuchronne. Przemieszczają się od blisko roku po terytorium Polski, od zwycięstwa do zwycięstwa. Z wyciem przypominającym wycie zgłodniałych wilków. Ciągną za sobą niezliczone podwody, na które wrzucają zrabowane w dworach, miastach i wsiach – na krótko przed ich spaleniem – skarby: ubrania, buty, kosztowności. I wiele przedmiotów wcześniej im nieznane, które oznaczały kontakt z nową dla nich cywilizacją.
„Cofający się Niemcy, w zmowie z bolszewikami, ustępowali im kraj, a my, jak można było, staraliśmy się organizować własną obronę”. Niesłychana mobilizacja Polaków wszystkich pokoleń – nawet starców i dzieci – była, z konieczności, wielką improwizacją. Zamożniejsi oddawali pieniądze, rodowe kosztowności, ziemianie – konie z własnych majątków, z których każdy – w biednym, cierpiącym głód, zrujnowanym przez wojnę kraju, był przecież na wagę złota. Kilkunastoletnie dziewczęta wstępowały do oddziałów sanitarnych, harcerze, uczniowie do ochotniczych pułków. Wobec zagrożenia tak niesłychanego zjednoczyły się wszystkie stany.
„Pamiętam siebie w Wilnie, pamiętam swój wyjazd na daleką Północ, w rodzinne strony, do Poniewieża, a potem powrót stamtąd z kilkoma dziesiątkami konnych, byle jak uzbrojonych ludzi. Po kraju na pół swoim, a na pół podlegającym już wpływom bolszewików, przedzieraliśmy się przez knieje i przez lasy – by połączyć się z innymi oddziałami gdzieś nad Niemnem…”
A wojna nie była tak widowiskowa, łatwa i szybka, jak to pokazują dziś migawki kronik filmowych, czy efekciarskie kiepskie filmy w rodzaju obrazu p. Hoffmana. Toczyła się ze zmiennym szczęściem, siły wroga były przytłaczające, zawziętość napastników mogła przerażać.
I nagle – zwycięstwo. „Skąd zwycięstwo? Wiemy dobrze, że Bóg kule nosi i bez woli Boskiej, bez łaski Boskiej zwycięstwa nie ma”, mówi ks. Meysztowicz. Autor Wspomnień przypomina, że nie ma też zwycięstwa bez wodza.
Wodzostwo marszałka Piłsudskiego, bardziej odczuwane niż zauważane w szczegółach taktyki, było pewnego rodzaju tajemnicą. Marszałek stanowił ośrodek wokół którego wszystko mogło się skrystalizować. Bezładne oddziały ochotników dzięki jego przywódczemu charyzmatowi i talentowi wojskowemu, stawały się wojskiem, świadomym swej siły. W Polsce, której niepodległość trwała zaledwie półtora roku „…była jakaś organizacja, było POW, Legiony, był jakiś kościec i jakiś sztab…”. Ale to dalece za mało, to nie mogło być gwarantem zwycięstwa.
Po wygranej słyszano słowa Marszałka, który na pytanie, kto zwyciężył (chodziło o personalną odpowiedzialność za wynik walki), odpowiedział jakby z nutą wahania: „Ja nie wiem, kto tę wojnę wygrał, ale ja wiem, kto by był głównym winowajcą, gdyby ona była przegrana”.
To stwierdzenie nie może wyczerpać odpowiedzi na pytanie o charakter tego zwycięstwa.
Zanim znajdzie się odpowiedź na pytanie, kto wygrał wojnę z bolszewikami w 1920 roku, cofnijmy się trzysta lat.
8 maja 1610 roku, w święto patrona Polski, św. Stanisława dotarł do Krakowa, pieszo z Neapolu stary zakonnik, siedemdziesięciotrzyletni jezuita, ojciec Juliusz Mancinelli. Ujrzał Kraków – miasto jaśniejące wspaniałością kościołów, urodą architektury i bogactwem, którego zapewne nie spodziewał się zobaczyć w tym północnym kraju. Mimo, że Polska była wówczas jedną z największych potęg terytorialnych i ekonomicznych w Europie. Po Unii z Litwą (1569 r.), za czasów króla Stefana Batorego, przeżywała czas wspaniałych zwycięstw militarnych i ekspansji terytorialnej. Toteż Kraków istotnie mógł się wydawać przybyszowi z południa Włoch prawdziwym cywilizacyjnym centrum tej dalekiej części świata, drugim Rzymem:
„Otaczają (miasto) mury i baszty, okólne fosy (…) Domy (…) są wszystkie z kamienia lub cegły (…); w środku prawie samego miasta jest niezmierny plac czworograniasty, gdyby ten był uwolniony z zawalających go klitek, okazałby się większym jak Piazza Navona (…) Nie rozumiem, żeby było drugie miasto tak obficie opatrzone we wszystko, jak Kraków i sprawiedliwe jest tu dawne przysłowie, iż gdyby nie było Rzymu, tedyby Kraków był Rzymem (Cracovia altera Roma)”, pisał Włoch Giovanni Paolo Mucante sekretarz legata papieskiego Henryka Gaetano.
Zanim papież Aleksander VII, w czasie Potopu Szwedzkiego zaczął namawiać polskich biskupów, by nie zwlekając ogłosili Maryję Królową Polski, miano to usłyszał, ów pobożny jezuita, o. Mancinnelli, od samej Niepokalanej, gdy modlił się do Niej 14 sierpnia 1608 roku, w wigilię święta Wniebowzięcia Maryi. Ujrzał wtedy Madonnę z Dzieciątkiem i klęczącego u Jej stóp Stanisława Kostkę, jeszcze wówczas nie kanonizowanego, ale znanego zwłaszcza wśród jezuitów; Stanisław zmarł dokładnie czterdzieści lat wcześniej!
Gdy o. Mancinelli, do głębi poruszony tą wizją, rozmyślał, jakimi to słowami powinien jeszcze zwrócić się do Maryi, by wychwalać Ją w sposób najbardziej Jej miły, usłyszał:
„A czemu Mnie Królową Polski nie zowiesz? Ja to królestwo wielce umiłowałam i wielkie rzeczy dlań zamierzam, ponieważ osobliwą miłością ku Mnie pałają jego synowie”.
Kościół potwierdził prawdziwość objawienia. O. Manicinelli przekazał słowa Maryi ks. Piotrowi Skardze, spowiednikowi króla Zygmunta III Wazy i królewskiemu kaznodziei. Król i królowa Konstancja byli pierwszymi, którzy poznali wolę Niepokalanej.
Piesza pielgrzymka starca z Neapolu miała swój kulminacyjny moment w katedrze wawelskiej, gdzie o. Mancinelli znów ujrzał Maryję, która utwierdziła go w jego misji i poprosiła o modlitwę w intencji Rzeczpospolitej:
„Ja Jestem Królową Polski. Jestem Matką tego narodu, który jest mi bardzo drogi, więc wstawiaj się do mnie za nim i o pomyślność tej ziemi błagaj mnie nieustannie”.
…błagaj nieustannie?
Co takiego jest w historii Polski, co znajduje się w istocie tego narodu, że Maryja prosiła o nieustanną modlitwę?
Jest tajemnica. Jej tajemnica.
Mamy oto od tysiąca lat wrogów, którzy nas nienawidzą z całej duszy. Spójrzmy na naszą historię. Jest niezwykle krwawa. Wrogowie Polski walą się na nas w regularnych odstępach czasu, z godną podziwu systematycznością, determinacją, wytrwałością i konsekwencją. Nigdy nie rezygnują. Tyle razy byli już pewni całkowitego zwycięstwa (Potop Szwedzki, rozbiory, druga wojna, komunizm), a dobić nie mogą!
Nie szczędzą ani wojska ani pieniędzy ani podstępu. Mistrzowie kłamstwa brutalnego i prostackiego oraz wirtuozi oszustwa misternego i wielopiętrowego, subtelnego niczym pajęczyna, zalewają nas dzisiaj potokiem swoich sztuczek. Oplatają siecią prawie nie wyczuwalnych intryg (te widoczne gołym okiem nie są tak naprawdę groźne). Próbują odwrócić naszą uwagę od spraw istotnych, wkręcają nas sprytnie w zastępcze batalie, podgrzewają fałszywe ambicje, podsuwają urojonych przeciwników. Widzą w nas zawsze prostoduszne naiwne dzieci, którymi manipuluje się i steruje bez wysiłku, bo są niczym Pigmeje w buszu. Wystarczy im pokazać paciorki i perkaliki, by – urzeczeni – oddali wszystko co mają. I byli posłuszni.
Wodzenie za nos Polaków stało się specjalności armii złotoustych agentów pióra, tych za pan brat z całym światem, dowcipnych i wyrafinowanych kiedy trzeba, jadowitych i brutalnych w innych okolicznościach. Wszyscy oni swoimi tyradami wpychają nas w obrzydliwe fobie wobec innych narodów, w pogardę dla samych siebie, w kleszcze lęku przed przyszłością i przed urojonymi zagrożeniami. Bylebyśmy nie czuli się dobrze i swobodnie w pancerzu własnej wiary, w atmosferze naszej kultury, na swojej ziemi. Bylebyśmy wreszcie pogrążyli się w beznadziei, uznali, że walka już się zakończyła. Że nie warto starać się o nic – co nie jest miską zupy i w miarę pełną sakiewką.
Tymczasem Ona, Maryja wzywała i wzywa zawsze Polaków do czegoś absolutnie odmiennego. Ona, która jest Hetmanką – zawsze na czele zbrojnej armii ! – i Pogromczynią Wszystkich Herezji, wzywa do rycerskiej walki o cześć dla Jej Syna, o obronę jedynej Prawdy katolickiej. Obronę prawdziwej wiary – dla zbawienia dusz.
Warto dostrzec Jej strategię
Zarówno w czasie Potopu Szwedzkiego, oblężenia Jasnej Góry przez Szwedów, jak i podczas Bitwy Warszawskiej 1920 roku, Maryja dla naszych przeciwników była Kimś strasznym! Są na to liczne dowody historyczne, liczne świadectwa konkretnych osób. Ale, zauważmy, w wyniku Jej interwencji nie tylko oni uciekali z Polski w popłochu, doszczętnie rozbici i upokorzeni, ale także my, katolicki naród odzyskiwaliśmy godność, poczucie wartości, utraconą tożsamość.
Zwrócone nam przede wszystkim zostawało poczucie rzeczywistości – umacnialiśmy wiarę. Bo sukces Maryi w naszych dziejach, obrona Jej Królestwa przez Nią samą, ma zawsze charakter wychowawczy. Wychowawczy wobec nas, Jej poddanych, którzy niestety nie jesteśmy wcale pokorni wobec Niej ani bezwzględnie Jej oddani.
Jej zawsze skuteczna i wspaniała interwencja uniemożliwia naszą dalszą zdradę Jej ideałów. Oto Jej pedagogika, Jej wychowawczy geniusz.
„Przyczyną zdrady polskiej magnaterii i szlachty była w dużej mierze… naiwność”, piszą o czasach Potopu Szwedzkiego autorzy książki Matka Boska Łaskawa a Cud nad Wisłą”. „Sądzono, że Szwed, protestant Karol X Gustaw Waza, który podbił Polskę, będzie lepszym władcą niż Jan Kazimierz (z pochodzenia także Szwed). Naiwnie myślano, że nowy król Polski rękami szwedzkich żołnierzy rozgromi wrogów Polski: Moskali, Kozaków, a w razie potrzeby nawet Turków. Świadczyło to, oględnie mówiąc, o braku poczucia rzeczywistości, ponieważ najazd Szwedów miał charakter rabunkowy”.
Oto jak daliśmy się nabrać na piękne słowa, na pozory. Ordynarnych rabusiów, pokątnych rzezimieszków doszczętnie zdemoralizowanych przez nauki Lutra, wzięliśmy za przyjaciół. Ale Maryja nie chciała, by Jej Królestwem rządził protestant, władca kraju, który wyrzekł się Chrystusa, kraju ponadto osłabionego wojną trzydziestoletnią, którego skarb był pusty, olbrzymia armia bezrobotna, zdeprawowana bezczynnością i brakiem ideałów, zgłodniała.
„Początkowo, aby nie zrażać Polaków, Karol X Gustaw prowadził ostrożną politykę wobec podbitego kraju zakazując żołnierzom wszelkich aktów przemocy i grabieży. Wkrótce jednak ujawnił się łupieżczy charakter najazdu. Próby oporu dławiono gwałtownie i bezwzględnie. (…) Brutalne gwałty, rekwizycje i metodyczne rozkradanie wszystkiego, co tylko dało się zrabować, spowodowało, że powoli zwolennikom szwedzkiego monarchy otwierały się oczy.(…)…prośby, wytrwale zanoszone przez grupki poddanych wiernych prawowitemu królowi Polski, składane u stóp Custos Poloniae, zostały wysłuchane. Strażniczka Polski miała gotowy plan ocalenia: aby naród przeszedł od czołobitnego zauroczenia Szwedami do zbrojnego wystąpienia przeciwko nim potrzebny był wstrząs, który wymusiłby realną ocenę sytuacji i podjęcie walki z okupantem”.
Zauważmy linię pedagogiczną Maryi. Nie zamierzała niczego czynić za nas. Tak jak i dziś. Ona nie przyniesie nam na srebrnej tacy wolności, ostatecznej separacji od wrogów, którzy chcą nas zniszczyć przede wszystkim duchowo i moralnie, lecz to my sami musimy przyjąć naszymi umysłami, o co mamy walczyć. I wtedy możemy liczyć na Jej pomoc. Zawsze skuteczną.
W XVII wieku dobroczynnym w skutkach wstrząsem stała się wieść o oblężeniu sanktuarium jasnogórskiego, „wiadomość o zamachu Szwedów na gromadzone przez wieki bezcenne wota składane Maryi przez naród .(…) Targnięcie się Szwedów na Jasną Górę było, w powszechnym odczuciu, niewyobrażalnym wręcz świętokradztwem i obudziło w narodzie ducha walki”.
Szwedzi istotnie zostali upokorzeni w swej pysze. Pysze bezbożników, którzy śmią targnąć się na dom Królowej Nieba. Uciekali spod Jasnej Góry nocą, 26 grudnia 1655 roku, bez żadnych oznak żołnierskiej odwagi, czy jakiegokolwiek świadectwa, że walczyli w słusznej sprawie.
„Wieści o bohaterskiej postawie garstki obrońców klasztoru wprawiły w osłupienie i zawstydziły naród! Niewiarygodny fakt – utrzymanie przez pięć tygodni twierdzy bronionej przez zakonników i kilku szlachciców, gdy napastnikami było dwa tysiące Szwedów, posiadających potężne działa – był jawnym cudem, znakiem nadzwyczajnej opieki Bogurodzicy! Obrona Jasnej Góry wstrząsnęła sumieniami tych Polaków, którzy bez walki, dobrowolnie, przeszli na stronę protestanckiego kraju”.
Są sprawy dobre i złe.
W wyniku przegranej z Polską Szwecja straciła rangę wielkiego mocarstwa, i nigdy już jej nie odzyskała. Spadła do poziomu północnego ludu, osamotnionego, żyjącego z dnia na dzień, bez większych ideałów, moralnie coraz bardziej się degradując w wyniku przyjęcia fałszywej religii i coraz większego zmaterializowania jej mieszkańców.
Nikt nie może bezkarnie targnąć się na naszą Królową.
Zwycięstwo Polski 15 sierpnia 1920 roku, w święto Wniebowstąpienia Matki Bożej, Regina Poloniae, ma także swoją tajemnicę. Patrząc na rzeczy tylko praktycznie i po ludzku, byliśmy przecież bez szans.
„Nie można nic z tego zrozumieć, jeżeli się nie wie, że każdy czyn ludzki jest dobry albo zły; że istnieje dobro i zło; wówczas dopiero można pojąć, że są sprawy dobre i są sprawy złe; wiadomo, że jak służba bezbożności, kłamstwu, bezprawiu poniża i sprowadza człowieka do poziomu nieledwie zwierzęcego, tak służba sprawie Boga, prawdy, sprawiedliwości podnosi człowieka i uszlachetnia”, pisze ks. W. Meysztowicz.
Kończy on swoje wspomnienie o zmaganiach o Polskę (w roku 1920 i w 1939), słowami:
„Przyszła klęska, ale klęska nie była kapitulacją. Mamy nowy rozbiór, nową niewolę, ale walka trwa; walka trwa szczególniej w dziedzinie ducha, tam gdzie bronimy naszego zjednoczenia z Chrystusem Panem, bronimy naszej wiary, bronimy się przed bezbożnictwem; tak, gdzie bronimy pojęć zdrowych, które nam zostały wkorzenione przez wieki kultury, w tej walce z brakiem prawdy. Ta walka trwa (…) Chcemy więc powiedzieć wszystkim innym: pamiętajcie, Pan Bóg nierychliwy, Deus mirabilis, ale sprawiedliwy. I naszym hasłem powinno być jedno, jedno tylko słowo: trwać!”
Tu przerwijmy na chwilę wątek opowieści. Mała dygresja: Dlaczego tak długo trwały przygotowania do rozpoczęcia zdjęć filmowego „Pana Tadeusza”? Andrzej Wajda w jednym z wywiadów przyznał, że powodem było to, iż przez długi czas bezskutecznie poszukiwał wśród utalentowanych dziewcząt – nie koniecznie zawodowych aktorek – odtwórczyni Zosi. Młodej osoby, której twarz nie nosiłaby piętna tego rodzaju życia, które niszczy bezpowrotnie niewinne spojrzenie. Twarze młodziutkich dziewcząt i kobiet, na których wypisane jest to co odstraszało reżysera, zdobią dziś miliony egzemplarzy okładek kolorowych magazynów. Aktorki w teatrach z reguły nie czynią żadnych ceregieli gdy żąda się od nich popisów wyuzdania, a pisma dla dwunastoletnich dziewczynek zawierają instrukcje wypracowane w agencjach szkolących prostytutki. (Ale rodzice nie chcą tego przyjąć do wiadomości).
Ale są, jaśniejące niczym meteoryty, wyjątki.
To zdarzyło się około piętnastu lat temu. Jeden z największych polskich basów, artysta o wyjątkowym talencie dramatycznym, Ryszard Morka, odmówił zagrania roli Szatana we wznowionej inscenizacji „Raju utraconego” Pendereckiego w Teatrze Wielkim. Co się stało? Wcześniej występował przecież w tym spektaklu, śpiewał premierę. Gdy niedługo potem otrzymał propozycję zagrania Mefista w operze „Faust” Gounoda – również przy jej wznowieniu – jego decyzja była identyczna, mimo, że wcześniej także w tej roli wystąpił… W garderobie zawiesił krzyż. Powiedział: „Tobie oddaję mój głos”. Wkrótce odmówił kolejnemu reżyserowi odegrania obscenicznej sceny, którą zainstalowano w „Salome” Richarda Straussa (do libretta wg dramatu Oskara Wilde`a); opera ta była wiele razy przyczyną skandalu obyczajowego, odtwórczyni głównej roli w prapremierze w 1906 roku odmówiła wykonania tzw. Tańca Siedmiu Zasłon. Ryszardowi Morce zapowiedziano, że w takim razie nie ma szans na wyjazd na turnee` po Japonii wraz z zespołem teatru. Nie ugiął się. Odebrano mu premierę. W środowisku przekazywano sobie szeptem, że to już koniec pięknie rozwijającej się kariery. Ale na miesiąc przed początkiem turnee` zadzwonił telefon i uprzejmy głos zaprosił go do wyjazdu. Tym razem na własnych warunkach. ”To już można grać bez upodlających gestów?…”, śpiewak udał zdziwienie.
Ryszard Morka podkreśla, że to nie żaden heroizm z jego strony, tylko sumienie, które podpowiadało mu, co robić. Potrzebna jest odwaga, by zawierzyć wszystko Chrystusowi. I wtedy, „choćby cały świat się sprzysiągł, Pan Bóg przeprowadzi, to co chce”, jak mówi. Mimo, że szykowały się redukcje etatów, a on nie dostał oczekiwanej z dawna roli w „Strasznym Dworze” – przyszedł moment, gdy na kilkanaście minut przed podniesieniem kurtyny zapytano go (był akurat w teatrze), czy nie włączyłby się do spektaklu. Propozycja zgoła nieoczekiwana, wręcz kuriozalna. Powiedział: „Tak”. Śpiewał partię Zbigniewa (jedną z głównych ról!) a` vista, bez próby, bez przygotowania reżyserskiego, bez własnego kostiumu. „Jezu Chryste, Ty śpiewaj ze mną”, zdążył szepnąć. Okazało się, że był to nie tylko sukces jednorazowego występu w ekstremalnych warunkach, na jakie mógłby przystać tylko szaleniec – albo artysta, który wie Komu służy…. Nie tylko nie zwolniono go w ramach redukcji etatów, ale odtąd grał na stałe role Zbigniewa i Skołuby w ukochanej operze. Do tej pory w „Strasznym Dworze” grywał wyłącznie za granicą.
Koledzy szeptali z uśmiechem: „Rysiu zwariował, rozdaje święte obrazki…”, a on czuł coraz mocniej, że toczy się w tym miejscu walka na śmierć i życie. Walka o dusze, o zbawienie każdego człowieka. I on, jako artysta musi mieć odniesienie do źródła Prawdy i Piękna. Żeby ku Pięknu i Prawdzie mógł prowadzić słuchaczy.
Jak zginął Ksiądz Ignacy?
Ksiądz Ignacy Skorupka na zdjęciu: Okrągła, poważna nad wiek, ale jednak prawie dziecięca twarz, twarz chłopca. Jasne oczy i bardzo jasne włosy, jakiś rodzaj zamyślenia, czy smutku. Ten prefekt szkół warszawskich i wybitny kaznodzieja był wielką nadzieją duchowieństwa; metropolita warszawski stanowczo nie zezwolił mu na wstąpienia do wojska, z obawy na utratę obiecującego kapłana. Ale ksiądz Ignacy nie zrezygnował, znalazł zrozumienie u biskupa polowego Stanisława Galla. Nominowany na lotnego kapelana garnizonu praskiego, przez pierwsze tygodnie swojej służby, na początku sierpnia 1920 roku, niemal bez przerwy spowiadał żołnierzy w koszarach i szpitalach. Widywano go na dworcach kolejowych, gdzie błogosławił wyruszających na front żołnierzy. Budził wzruszenie tych, którzy „widzieli upadającego ze zmęczenia kapłana, siedzącego na stopniach wagonu i spowiadającego żołnierzy (…). Wracał zbity, spracowany w późną noc, czasem o 5 rano do zakładu Ogniska Marii, kładł się na spoczynek i po półtorej, dwóch godzinach zrywał się, odprawiał Mszę dla sierot i znów podążał do swoich żołnierzy” (S. Helsztyński, „Bohater Warszawy. Ksiądz kapelan Ignacy Skorupka”).
Nastrój, jak panował wśród Polaków w lecie 1920 roku, można odtworzyć przywołując dwa słowa: nadzieja i trwoga. Pozornie sprzeczne. Trwoga była wynikiem trzeźwej oceny na sytuacji na froncie, nadzieja karmiła się tym, że jeszcze nie wszystko stracone.
Trudno było – zarówno zwykłym ludziom jak i dowódcom wojskowym – opanować lęk i drżenie, gdy znało się wiadomości z frontu, który zbliżał się z niepokojącą szybkością do Warszawy, i gdy nie sposób było zamknąć uszy na przedostające się od wschodu w głąb kraju wiadomości o okrucieństwie Czerwonej Armii. O mordowaniu jeńców, bestialstwie wobec duchowieństwa, ludności cywilnej, o gwałtach, grabieży i niszczeniu wszystkiego, co nosiło znamiona tak odrębnej, tak bogatej, niepowtarzalnej w tej części świata kultury materialnej. Kultury, która była wykwitem duchowego życia Polaków, jakie trwało i rozwijało się tu od tysiąca lat, także w czasie zaborów.
Wojna bolszewicka to nie była zwykła wojna. Jej motywy daleko wykraczały poza sprawy polityczne. Rabunek dóbr materialnych obywateli Rzeczypospolitej, ugodzona pycha sowieckich przywódców po wyprawie polskich wojsk na Kijów, nienawiść do marszałka Piłsudskiego, który swoim umysłem, talentem wojskowym i politycznym dalece przewyższał współczesnych mu, nawet wybitnych, wojskowych, chęć zatknięcia czerwonej płachty nad Berlinem i Paryżem, do którego Sowieci przejść chcieli „po trupie Polski”, wreszcie – spacyfikowanie siły dużego niepodległego kraju, który mógł pod bokiem Rosji bolszewickiej wyrosnąć na potęgę ekonomiczną i polityczną – to wszystko zaledwie dalekie przybliżenia, nie sięgające istoty przyczyny krwawej rozprawy Sowietów z ledwie odrodzonym państwem polskim.
Przyczyna leżała w sferze duchowej. Władza bolszewicka nie była zwykłą władzą. Podporządkowanie sobie i upokorzenie Polski katolickiej było związane z jej naturą. I z planami, jakie wobec niej lęgły się także na Zachodzie, gdzie od rewolucji francuskiej, z roku na rok zdobywała coraz większe polityczne wpływy masoneria. Na tym obszarze świata nie mogło być dwóch królestw – Maryi i węża. Nie mogła istnieć strefa pośrednia. Ten straszliwy bój, w którym Polska się broniła przed sowieckim atakiem, był bojem przede wszystkim o prawdę. O to, kto, tak naprawdę jest Królem. Do Kogo należy ta ziemia o tysiącletniej bohaterskiej przeszłości, którą Polacy zawsze łączyli z Chrystusem. Rozumiał to dobrze ówczesny papież Benedykt XV, który wspierał odrodzenie Polski jeszcze w pierwszej fazie I wojny światowej, a potem niejednokrotnie okazywał specjalne zainteresowanie naszą walką i prosił świat katolicki o modlitwę i pomoc dla Polski. Stolica Apostolska przekazała walczącej Polsce ofiary świętopietrza. Bł. Bartolomeo Longo, nawrócony członek satanistycznej sekty, fundator sanktuarium Matki Bożej Różańcowej w Pompejach, który nieprzerwanie towarzyszył wydarzeniom w naszym kraju, wezwał w liście otwartym katolików na całym świecie do modlitwy za Polskę.
28 lipca kardynałowie i biskupi polscy wystosowali petycję do Benedykta XV o kanonizację Bł. Andrzeja Boboli. Jego kult był w kraju coraz silniejszy. Akta procesu kanonizacyjnego zawierają opisy trzystu pięćdziesięciu łask i cudów za jego wstawiennictwem, wśród nich jedenaście wskrzeszeń zmarłych i piętnaście przypadków odzyskania wzroku. Z osobistą prośbą w tej sprawie zwrócił się Ojca Świętego Naczelnik Państwa Józef Piłsudski.
Doskonale zdawał sobie sprawę z położenia Polski nuncjusz apostolski, Achilles Ratti. Na dwa lata przed wojną bolszewicką udzielając Polsce w Chełmie specjalnego błogosławieństwa, zapowiedział: „…da Bóg, niedługo dźwignie się Wasza Polska – Ojczyzna, a w niej wolny i szlachetny Naród Polski nie będzie więcej prześladowany za swoje przekonania katolickie”. W sierpniu 1920 roku Nuncjusz wraz z kard. Kakowskim, metropolitą Warszawy, odwiedzał rannych w szpitalach i żołnierzy w okopach, dodawał wszystkim otuchy.
Siły nieprzyjaciela pięciokrotnie przewyższały liczebność naszej, złożonej w dużej mierze z ochotników, armii. Potrzebne było nie doraźne odparcie wroga, ale zwycięstwo radykalne, całkowita zmiana sytuacji. Potrzebna była interwencja Kogoś, kto patrzy z wysoka i widzi nie tylko krzątaninę przy działach i okopach. Widzi pokorę. A pokora to prawda. Naszym pierwszym hymnem była Bogurodzica.
Dlatego zwycięstwo w wojnie bolszewickiej nie było zwykłym zwycięstwem militarnym. Z tego też powodu ślady tego wspaniałego zwycięstwa Maryi Królowej Polski i Patronki Warszawy, zacierano gorliwie od początku – i zaciera się nadal. Określenie „Cud nad Wisłą” bardzo wcześnie, tuż po roku 1920, zaczęło, na skutek wysiłków agentury sowieckiej i masońskiej, funkcjonować jako hasło o pejoratywnym wydźwięku. W tej interpretacji, narzucanej wszędzie opinii publicznej, tylko cudowi, czytaj: ślepemu przypadkowi, można zawdzięczać fakt, że Sowieci nie weszli do Warszawy. Choć nieudolność wojskowego dowództwa marszałka Piłsudskiego biła – zdaniem jego rusofilskich przeciwników – w oczy. Józef Piłsudski nigdy się tym prostackim komentarzom wprost i oficjalnie nie sprzeciwiał. Miał zbyt duże poczucie godności. W jego otoczeniu, jak i w sferach rządowych nie brakowało zaś niestety ludzi, których proweniencja ideowa nie pozwalała bronić niezaprzeczalnej prawdy: Polska w sierpniu 1920 roku była miejscem wielkiego cudu Maryjnego (i to także jest prawda o orientacji piłsudczykowskiej).
Intencje naszej Królowej i heroicznych obrońców Ojczyzny zbiegły się. Poświadcza to wizja Matki Boskiej na niebie nad Warszawą, nad ranem 14 sierpnia 1920 roku. Ukazała się Ona otoczona hufcami rycerskimi, w znaku Matki Boskiej Łaskawej z wizerunku w sanktuarium Ojców Pijarów (obecnie Jezuitów na Starym Mieście), w charakterystycznym rozwianym granatowym płaszczu, w koronie, z rozpostartymi ramionami, trzymająca w dłoniach połamane strzały. Dla żołnierzy bolszewickich obraz ten był tak przerażający, że w jednej chwili zapomnieli o rozkazach i niechybnej śmierci za ich złamanie. A także o czekających ich w Warszawie bogatych łupach, które ich ominą, o smaku rychłego – jak sądzili – zwycięstwa nad „starą Europą”. Po prostu uciekali jak wicher z pola walki, rzucając po drodze broń, konie, działa. Świadczą o tym liczne relacje okolicznej ludności, osób, które słyszały osobiście słowa sowieckich żołnierzy, relacje przechowywane w parafiach Wyszkowa, Ossowa, Radzymina, Kobyłki i innych podwarszawskich miejscowości.
Matka Boża, Custos Poloniae, ukazała się w tej samej chwili, gdy na polu pod Ossowem oddawał życie młody kapłan, ks. Ignacy Skorupka. Komunikat Sztabu Generalnego Wojska Polskiego z 16 sierpnia wspomina o „bohaterskiej śmierci ks. kapelana Ignacego Skorupki (…), który w stule i z krzyżem w ręku przodował atakującym oddziałom”.
„Proszę mię pochować w albie i w ornacie…”
Tę scenę zechciał utrwalić na przepięknym obrazie w swojej prywatnej rezydencji w Castel Gandolfo, Pius XI, w 1920 przebywający w Polsce jako nuncjusz apostolski, Achilles Ratti. Jeden z dwóch zaledwie wyższych rangą dyplomatów – obok ambasadora Turcji – który nie opuścił Warszawy w sierpniu tego roku w obawie przed zbliżającą się nawałnicą sowiecką. Był z tymi, których kochał i podziwiał. Z Warszawiakami, którzy od wielu tygodni, przygotowując się do oblężenia stolicy, trwali na kolanach przed Bogiem.
Bo w obliczu śmiertelnego zagrożenia nasi rodacy sprzed 90 lat nie mieli wątpliwości, kogo należy przede wszystkim prosić o ratunek. Nie międzynarodowe organizacje, nie zarozumiałe rządy bogatych państw Zachodu, nie przeróżnych „dobrodziejów ludzkości”, którzy zawsze wydobędą sakiewkę pełną brzęczącego złota, gdy tylko pomoc będzie sprzyjać ich interesom. Nie iluzoryczne ligi, unie, komitety i inne światowe towarzystwa, nadęte swoją wspaniałością, których przedstawiciele mają usta pełne frazesów o konieczności obrony „wolności”, „demokracji”. Nie u nich szukali sprawiedliwości i opieki.
Cywile i wojskowi, duchowieństwo, kobiety i dzieci, przygotowywali się w największym skupieniu do konfrontacji z armią spod znaku czerwonej gwiazdy i do obrony stolicy. Pomimo skrajnego zmęczenia, próbując opanować wewnętrzne drżenie, nasuwające się udręczonej wyobraźni obrazy klęski i zemsty wrogów, które podsuwał szatan; walczyli wszelkimi siłami z rozpaczą i nastrojami paniki. Umacniano okopy i zasieki, pierwszą linię obrony, wszelkie pozycje obronne, przygotowywano broń. Było jej wciąż za mało. Transporty broni i amunicji, którą rząd polski zakupił we Francji i Stanach Zjednoczonych, docierały tylko w znikomej części; dokerzy portu w Gdańsku zawracali transporty z uzbrojeniem dla polskiej armii na rozkaz bolszewickiej Czeka. 25 lipca rząd Rzeszy niemieckiej zakazał przewozu przez Niemcy broni i amunicji dla Polski. Mimo apeli Benedykta XV Polska stojąca wobec nawałnicy ze Wschodu nie doczekała się zorganizowanej pomocy ze strony wielkich mocarstw. Rewolucja już zbierała swoje żniwo w Europie. Masoneria czekała na upokorzenie katolickiej Polski. Nie zawiedli tylko Polacy, wsparci o silną nawę Kościoła.
Obywatelski Komitet Obrony Kraju dowoził na całym terytorium ogarniętym wojną żywność, ubrania dla żołnierzy i wszelką pomoc (nawet onuce i agrafki do spinania podartych mundurów), czekoladę i herbatę ze zbiórek społecznych. Nieprzerwanym strumieniem napływali ochotnicy. „Wszędzie ustawiono stoliki [Funduszu Obrony Kraju] zbierające zapisy i dary [na rzecz wojska]”, pisał we wspomnieniach Michał Kossakowski. „W gmachu uniwersytetu, gdzie oddawałem swą obrączkę i sygnet, widziałem dość spory stos zebranego w ciągu dnia złota”. W przeddzień ataku na Warszawę, który miał, według planów dowódców Armii Czerwonej, nastąpić 15 sierpnia, ustawiano działa, wydawano ostatnie rozkazy. Spowiednicy, wśród nich 26 -letni ksiądz Ignacy Skorupka, prefekt dwóch warszawskich szkół i znany kaznodzieja, dzień i noc udzielali swej posługi.
Warszawa przed decydującą bitwą pustoszała. Ewakuowano do Poznania urzędy i poselstwa zagraniczne. Zostali nieliczni, niższej rangi dyplomaci
Ale dwa miesiące wcześniej Polacy z największą pokorą zwrócili się do swego prawdziwego i jedynego Władcy, Króla Wszechświata. Udowodnili w ten sposób, że rozumują całkowicie trzeźwo i prawidłowo oceniają następstwo przyczyn i skutków. Że posługują się intelektem, nie emocjami. Wiedzą, kto wystawił dwa miliony jeźdźców. Kto ich przekonał o konieczności niszczenia Kresów Rzeczypospolitej, profanowania świątyń i cmentarzy, bezwzględnego rozprawiania się z wszelkim pięknem i z wszelką niewinnością na całym obszarze Polski. Że ta wojna toczona jest z Uzurpatorem, który chce sobie przywłaszczyć także duchową dziedzinę życia Ojczyzny.
19 czerwca 1920 roku w Warszawie Polacy publicznie oddali się Sercu Pana Jezusa. Uznali Go za Króla Polski. Wszystkie stany – duchowieństwo wraz z władzami cywilnymi i wojskowymi. Był wśród ich nuncjusz Ratti, był marszałek Piłsudski.
Nieustające adoracje Najświętszego Sakramentu, procesje pokutno – błagalne, głośno odmawiany w kościołach różaniec, oblężone dzień i noc konfesjonały, tak jak w czasach zarazy uciekanie się pod opiekę Matki Boskiej Łaskawej – to wszystko w zdumienie wprawiało przebywających w stolicy cudzoziemców, m.in. członków misji wojskowych. Jeden z nich, gen. Maxime Weygand z Francji, w swoich wspomnieniach odnotował te niezwykłe chwile. „Podziwiałem, w owym sierpniowym 1920 roku, z jaką żarliwością naród polski padał na kolana w kościołach i szedł w procesjach po ulicach Warszawy. Ja nigdy w życiu nie widziałem takiej modlitwy…”, zaznaczył w czasie wykładu w Brukseli w 1930 roku.
Lord Edgar Vincent d`Abernon, członek angielskiej misji wojskowej, który pojawił się w Warszawie na dziesięć dni przed decydującym atakiem armii bolszewickiej, ze zdziwieniem zanotował: „Pierwsze wrażenie, jakie odniosłem, przejeżdżając przez miasto w drodze z dworca… było to zdziwienie, wywołane normalnym, codziennym nastrojem ludności. Na ulicach ani śladu alarmu czy paniki […]. Jedynym zjawiskiem niezwykłym były liczne procesje religijne. Z powodu nich, musieliśmy się zatrzymywać przy każdym niemal zbiegu ulic”. (E.V. D`Abernon „Osiemnasta decydująca bitwa w dziejach świata pod Warszawą 1920 r.”, Warszawa 1990 (reprint z 1932 .r) ).
(Tu, małe przypomnienie wydarzeń, które miały miejsce 20 lat później. 19 maja 1940 roku Paul Claudel zapisał w swoim „Dzienniku”: Niedziela, 19 [maja] – Modły publiczne w Notce – Dame z udziałem wszystkich członków Rządu, procesja z relikwiarzami. Następnego dnia natarcie niemieckie, które zagrażało Paryżowi, ugina się i kieruje na Saint – Quentin i dolinę Sommy”).
Dziś, gdy jesteśmy tak bardzo zaabsorbowani świeckimi akcjami społecznymi i możliwościami technicznymi, tę powszechną duchową mobilizację uznalibyśmy pewnie za „przesadę”, „przeczulenie”, czy nawet „defetyzm” („modlić się zamiast działać”). Ale wtedy wiara Polaków była prosta. Hasło „Któż jak Bóg” to nie były tylko słowa. Miłość do Matki Bożej nie była czczą deklaracją. W kościele Najświętszego Zbawiciela generał Józef Haller zainicjował nowennę za swoich żołnierzy; byli nimi członkowie Armii Ochotniczej, liczącej 105. 714 żołnierzy, której został Generalnym Inspektorem. Wśród nich – szesnasto- i siedemnastolatkowie, uczniowie i studenci z Legii Akademickiej. Generał, wychowanek Sodalicji Mariańskiej, tercjarz franciszkański, odpowiedzialny był za duszpasterstwo w wojsku; widywano go często leżącego Krzyżem w kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej. W jednym z ostatnich rozkazów napisał: „My, wolni obywatele wolnej Polski bronimy piersiami naszych najświętszych spraw i ideałów, i dlatego z Bożego wyroku zwyciężymy…” (12 sierpnia 1920).
Podobne proroctwo wypowiedział ks. Ignacy Skorupka, jeden z ochotników, 26 – letni kapelan 266. Pułku Piechoty Ochotniczej im. Weteranów Powstania Styczniowego – żołnierzami pułku byli głównie harcerze i młodzież szkolna – „Czekają nas jeszcze ciężkie ofiary, ale niezadługo – bo piętnastego, w dzień Naszej Królowej losy odwrócą się w naszą stronę”. Było to 13 sierpnia, w czasie Mszy św. polowej przez kościołem w Ząbkach, który był wówczas mały, drewniany i niski. Słuchali go młodsi od niego nieraz i o dziesięć lat żołnierze. Wcześniej ksiądz Ignacy odbył spowiedź generalną u ojców kapucynów i sporządził testament. Napisał w nim:
„Dług za wpisy szkolne spłacam swym życiem.
Za wpojoną miłość do Ojczyzny płacę miłością serca.
Proszę mię pochować w albie i w ornacie”.
Autorzy książki o Cudzie nad Wisłą ukazują go takim, jak został przedstawiony na obrazie, który wisi wciąż w Castel Gandolfo. „13 sierpnia rano 1. i 2. Kompania ochotniczego 236 Pułku, dowodzone przez porucznika Stanisława Matarewicza i podporucznika Mieczysława Słowikowskiego, razem z kapelanem ks. Skorupką wyruszyły na front, by dołączyć do oddziałów broniących wejścia do Warszawy od strony Pragi. Ksiądz kapelan, w jednej grupie ze swoimi dawnymi uczniami, teraz towarzyszami broni, szedł w stroju duchownym, w sutannie okrytej czarną narzutką, chroniącą od pyłu i kurzu. Na szyi miał fioletową stułę. Wszak napisał w modlitwie: >Sutanna […] wołać będzie do wszystkich, iż to sługa Boży, a więc człowiek głoszący istnienie, działanie Boga.[…] Ja chcę być sługą Bożym – pragnę odpowiedzieć zamiarom Boga względem mnie
„Losy wojny są w ręku Boga…”
“…ale ludzie są po to, aby wojnie dopomóc”, mówił do swoich żołnierzy kilka miesięcy wcześniej, w Łucku, marszałek Józef Piłsudski. Ksiądz Ignacy był jednym z tych ludzi posłanych przez Boga do Ochotniczej Armii, by młodzi żołnierze nie tracili ducha. Kim byli ochotnicy ? Byli to najczęściej bardzo młodzi ludzie. Wielu z nich ledwo umiało trzymać w ręku karabin. Na odpowiednie przeszkolenie, ćwiczenia i uzbrojenie nie było ani czasu ani środków. Ci młodzi ludzie mieli mnóstwo zapału, ale rzeczywistość realnego starcia z wrogiem często przekraczała ich możliwości psychiczne i fizyczne. Pułki ochotnicze bywały przedmiotem drwin doświadczonych żołnierzy i irytacji dowódców, którym trudno było utrzymać dyscyplinę. Bolszewicy nie posiadali się z radości, gdy spotkali ich naprzeciw siebie na polu walki.
Tak było również 14 sierpnia nad ranem, w pobliżu wsi Leśniakowizna pod Ossowem, dokąd kompanie ochotników ze swym kapelanem dotarły po 14 -godzinnym marszu. O 3.3O rozpoczęło się gwałtowne natarcie wroga. Po krótkim ogniu artyleryjskim, nastąpił atak kilku rzutów piechoty. Po około półtora godzinie widok był mało budujący: gromady ochotników w panice i bezładzie uciekały z pola bitwy i szukały schronienia w Ossowie, nie reagując na rozkazy dowódców. Ci próbują opanować chaos i panikę. Dają rozkaz kontrataku, żołnierze Legii Akademickiej mają rozwinąć szyk w tyralierę i natychmiast wrócić do walki przeciw ludziom sowieckiego dowódcy Chachaniana. To wtedy ksiądz Ignacy, widząc zupełny brak sił u młodych żołnierzy, podejmuje decyzję o włączeniu się w szeregi walczących i uzyskuje zgodę oficera. Jest teraz w pierwszej linii kontratakujących, sam prowadzi tyralierę; krzyż w ręku kapłana wzniesiony w górę ukazuje zwycięstwo, druga ręka pokazuje kierunek natarcia. Widział, że bez niego młodzi żolnierze załamią się, że ta bitwa będzie przegrana przez te dzieci prawie, „od których Bóg i Ojczyzna zażądał ponadludzkiej ofiary” (L. Podhorecki, „Cud nad Wisłą, Ossów 1920 – 2000”). Zapamiętano jego okrzyk: „Za Boga i Ojczyznę!” W chwilę potem już nie żył. Ta chwila oznaczała decydujący zwrot w przebiegu bitwy i całego – na wszystkich frontach na terenie Rzeczypospolitej – starcia z wrogiem. Wszystkie wydarzenia wojenne zaczęły się toczyć nagle jakby w „przeciwnym kierunku”. Siła, która napędzała wojska bolszewickie i zapewniała im ochronę, została pokonana.
Niezwyciężona armia, która posuwała w poczuciu swej druzgocącej przewagi liczebnej i militarnej, upojona wizją rabunku stolicy Polski, w rytm regularnie powtarzających się zbrodni na ludności cywilnej, nagle, w niezrozumiały dla jej dowódców sposób, tuż pod Warszawą, 14 sierpnia, nim jeszcze rozwiały się poranne mgły, rozproszyła się. Warszawa czekała na cud i cud został wymodlony. Płaszcz Maryi ochronił ją, niczym ciepłe matczyne ramiona małe bezbronne dzieci. Zwyciężyła Miłość. Paniczna ucieczka z pola bitwy, porzucanie dział i podwód, ciężkiej broni i koni, były obrazami największej paniki w dziejach militarnych świata, jakiej uległy naraz setki tysięcy najeźdźców. Przerażonych nagłym widokiem Pani tej ziemi, Królowej Korony Polskiej, Najświętszej Marii Łaskawej, która ukazała się na niebie w otoczeniu hufców rycerskich, odpierającej pociski nieprzyjaciela, które kierowały się następnie ku bolszewikom.
„Ofiara kapłańskiego życia, świadomie i dobrowolne złożona na ołtarzu Ojczyzny, wydała stukrotny plon. Do tej chwili Polacy uciekali przed bolszewikami, odtąd uciekali bolszewicy przed Polakami” (A. Kakowski, „Zwycięstwo 1920. Warszawa wobec agresji bolszewickiej”, Paryż 1990).
Machina wojenna ruszyła wstecz.
________________________________
Cytaty wypowiedzi ks. Waleriana Meysztowicza za: Przemówienie z okazji Święta Niepodległości wygłoszone 18 listopada 1966 r. (za: Ks. W. Meysztowicz: „Gawędy o czasach i ludziach”, LTW, Londyn – Łomianki 2008)
Tekst powstał w oparciu o książkę ks. dr Józefa Marii Bartnika SJ i Ewy J. P. Storożyńskiej „Matka Boża Łaskawa a Cud nad Wisłą. Dzieje kultu i łaski” , Wydawnictwo Sióstr Loretanek, Warszawa 2011
Wszystkie cytaty zamieszczone w tekście (za wyjątkiem cytatów ze wspomnień ks. W. Meysztowicza) pochodzą z tej pracy.