Moda na bagietkę
Temu, kto wyrzekł się wszystkich rozkoszy życia, jedna jeszcze pozostaje, wstawać od stołu po nudnym obiedzie, powiada Paul Claudel.
Na czym polega podobieństwo Polaków i Francuzów? Lubią siedzieć przy stole z przyjaciółmi, jeść i gawędzić. Są weseli. Mają dystans. Potrafią się śmiać z samych siebie. Śmiać się z samych siebie, bez rozgoryczenia – ta umiejętność w najbliższym czasie może się nam przydać jeszcze bardziej.
„Surrealiści to głupcy, którzy starają się uchodzić za wariatów”, zapisał Claudel na jednej ze stron Dziennika. To zdanie przypomina się mimo woli, gdy patrzy się na współczesną sztukę. Od surrealizmu przeszła do postmodernizmu albo prymitywizmu. Już nie razi porządnych mieszczan, jak było to w czasach impresjonistów. Poraża wszystkich. Wali młotem. Wymierza ciosy obuchem. Dlaczego forma jest tak zniekształcona, a treści tak zamazane? To samo dzieje się ze sztuką sakralną. Chodzi o istnienie, o byt.
Spostrzega samego siebie
„Jest tylko jedno zło: przestać istnieć. Zło jest zaprzestaniem istnienia. Spostrzega samego siebie, gdy tymczasem wcześniej widział tylko Boga [poznanie w raju przez pierwszych rodziców] (…) Zjadł nie tylko miąższ, lecz i nasienie, poznanie całego smaku, wszelkiej rzeczy względem samego siebie”.*)
Człowiek, który stawia się w miejscu Boga zaprzecza swemu istnieniu. Gdy Ewa w raju zjada owoc przestaje uważać Boga za cel, za cel uważa sama siebie…, mówi Claudel. Z chwilą, gdy człowiek spożył tę wiedzę, umrze, bo spostrzeże swój wstyd (…), to, przez co jest wieczny, przez kogo istnieje tylko czas jakiś.
Kiedy poznanie Boga jest zniekształcone, zdeformowany staje się nieuchronnie język, w którym się do Niego zwracamy. Ale także język, w którym mówimy o Jego dziele, o stworzeniu. Forma – niegdyś doskonała albo zmierzająca ku doskonałości – staje się kaleka, niewyraźna, mętna. Kształt rozpływa się, przedmiot traci swoją wagę. Język większości współczesnych artystów to wystudiowany język wtórnych analfabetów. W betonowej dżungli wielkiego miasta czują się tak jak u siebie. W buszu.
Podobnie jak język sztuki, także współczesnej sztuki sakralnej (poza wyjątkami) – która odeszła od prawdy – dobrze zjawisko to pokazują pewne dziwactwa i wynaturzenia liturgii.
W zamian odnotowane tu zostają – tak w sztuce jak w liturgii – nieustające oferty świata. Nieustający kontakt ze światem. Gorąca linia. Zawartość tygodników, kanały TV, dowcipy z radia, krzykliwość reklam, wulgarność anonsów. Być wciąż czymś zajętym, oglądać coś nowego, być bezbarwnym turystą, widzem, konsumentem, komentatorem, to aktualna propozycja dla tych, którzy zajęci byli niegdyś kontemplowaniem Boga.
Być w tyglu nieustannej aktywności, nieustannego dziania się. Patrzeć na widowiska, na spektakle, gesty, naśladować je. Widzieć tylko aktorów poprzebieranych wciąż w nowe stroje. Udawać razem z nimi. Dziwować się.
Lekceważyć swoje istnienie. Zabijać się.
Bóg nie ma żadnych ofert. Mówi: „Jeżeli chcesz…” On sam wystarcza. Mieć Boga, poznawać Go i wielbić, to mieć nieustający kontakt ze światłością. Odpoczywa w niej umysł i serce.
„Początkiem wszystkiego jest poczucie absolutnie szczere, ściśle określone i pozytywne mojej n i c o ś c i i nieobecności we mnie wszelkich przymiotów. Głęboka tajemnica! Tylko wśród tej nicości Chrystus przyjdzie do nas”. O tym mówi precyzyjnie i jasno tradycyjna liturgia Kościoła. A także wygląd średniowiecznych katedr.
A jednak od początków Kościoła – tak jak od początku świata – kiełkowała w niektórych umysłach idea: być jak Bóg!
„Kto szydzi, ten jest bliski zgrzytania zębami”, przestrzegał Claudel. „Kto natrząsa się z tych pradawnych prawd, jakimi żyją ludzie poczciwi, przypomina właściciela burdelu, który wyśmiewa starą wieśniaczkę”.
Pomysł, by określić świat stworzony przez Boga jako miejsce, gdzie trzeba przeprowadzić korektę, gdzie nie wszystko jest doskonałe, lecz może dopiero stać się takim na drodze ewolucji, postępu, reformy, jest szyderstwem z Boga.
Wszak „to nie przyroda ewoluuje, to Bóg rozwija swój zamysł we wszystkich szczegółach”. Podobnie szyderczy jest pomysł, by uznać, że i dogmaty Kościoła ewoluują. Że można je dowolnie zmieniać, modyfikować. Dla własnej świetności, dla uczczenia własnego rozumu, dla zaspokojenia rozszalałej wyobraźni. Dla podbechtania pychy.
“Chrystus nie mówi: Uczcie się ode mnie być pokornymi, ale: Uczcie się ode mnie, bo jestem pokorny sercem”. On jeden prawdziwie Jest.
„Dlaczego Kościół w liturgii stosuje łacinę? Dlatego, że nie przemawia w imieniu tej czy innej osoby albo w imieniu tej czy innej grupy wiernych, ale w imieniu całej ludzkości, całej Historii. Będąc katolickim, stosuje język uniwersalny, mówi po rzymsku. Nie zwraca się do ludzi, zwraca się do Boga, używa języka w pewnym sensie umownego, kontraktowego, słów przepojonych właściwą im mocą i skutecznością”, pisał Claudel tuż po ostatniej wojnie.
A wcześniej, ten znawca i miłośnik łaciny, przestrzegał przed wprowadzeniem języka francuskiego do liturgii: „Co za nonsens! Nic się tak nie zmienia, jak język nader trafnie zwany p o t o c z n y m. Modlitwy i tłumaczenia na francuszczyznę klasyczną naszych mszałów bardziej trącą myszką aniżeli oryginał. Do Boga winniśmy się zwracać w języku powszechnym, abstrakcyjnym i niezmiennym. Język sakralny musi być stały, jak i przepisowe gesty… W przeciwnym razie następuje inwazja fantastyki i dowolności. Bo i co to jest język narodowy? Czy ma się odprawiać Mszę w narzeczu dolnobretońskim, baskijskim, prowansalskim, flamandzkim, w gwarze paryskiej etc? I tak zresztą w żadnym języku lud nie nadąża za słowami celebransa ani nie zrozumie ich bez wyjaśnień. Trzeba więc wprowadzać rozwlekłość i parafrazę. Wciąż ta zgubna zasada (protestancka), żeby dobro ludu przenosić nad chwałę Bożą”. (1933 r.)
Dlaczego ludzie są dziś tak bierni, obojętni, zmęczeni i apatyczni?
- zastanawiała się pewna moja znajoma. A ktoś z moich przyjaciół w przygnębieniu oczekiwał – jeszcze na początku lat 90. – na nieuchronne, w miarę postępów transformacji, zaaplikowanie u nas czegoś, co kojarzyło mu się z przytłaczającą pustką. Nudą, jaka ogarnęła wcześniej życie ludzi w krajach Zachodu, nudą przyprawiającą o ból głowy, zębów i o nudności. Podobną do różowej waty cukrowej zapychającej usta, oblepiającej umysł, niszczącej wszelkie przejawy żywotności.
Ta nuda dziś to także zalew słów pozbawionych znaczenia.
Czujemy znużenie i niepokój, gdy pada na temat kogoś z ludzi – choćby uchodził on za osobę absolutnie wyjątkową – zbyt dużo słów. Słów wielkich, uroczystych. Nie potrafimy wykrzesać iskry radości, choć namawia się nas do popisów entuzjazmu. Gdy powtarza się wciąż i wciąż te same słowa, pewne formuły o wielkości tego człowieka – bo liczba ich przecież jest ograniczona, więc trzeba je powtarzać – i pewne gesty uwielbienia. Skoro się tak powtarza bez umiaru, to wiadomo, że prawdziwa treść tego przekazu, treść istotna dla naszej duszy pozostaje ukryta, odtrącona. Mamy wtedy zdrowy odruch sprzeciwu. Żaden człowiek, nawet gdy jest największy (najlepszy, najmądrzejszy, najwspanialszy), nie posiada bowiem takiej głębi – ze swej natury – by mogli się nią nakarmić inni.
Te wszystkie zjawiska mają wspólny mianownik.
„Pan, na którego widok wiemy od razu, że nie znać go wcześniej było błędem niewybaczalnym”, tak o Chrystusie mówi Claudel. Rozpoznać Chrystusa nie jest trudno, gdy jest się z narodu katolickiego, który ma historię tysiącletnią. Nie można się tylko bać. Nie można dać się zastraszyć temu, kto chciałby być jak Bóg, a może być tylko małpą Boga. I trzeba mieć pokorę. Pokory uczy nas nasza Królowa. Niepokalana.
„Żaden błąd trwały nie jest. Wśród milionów trudności, kruczków, sofizmatów, matactw i kłamstw, najmniejsza prawda i tak pozostaje w całości tym, czym była”.
Ona, Królowa Polski, jest specjalistką od radzenia sobie z błędem. Przy Niej kłamstwo pęka jak stara purchawka trącona nogą, z dymem i smrodem.
Mamy naturalną skłonność, by ufać ludzkim autorytetom. Skłania nas ku temu również nasze cywilizacyjne doświadczenie. Ale z doświadczeniem powinna iść też w parze czujność rozumu. Wszelka rutyna jest wrogiem prawdy. W ludzkim myśleniu przeważa subiektywistyczna skłonność do utożsamiania autorytetu słowa z autorytetem tego, kto mówi, zauważa prof. Romano Amerio (Przedmowa do Stat veritas). Mimo to człowiek zawsze przeciwstawia się takiemu podejściu, chcąc przywrócić słowu jego samoistną wartość.
Owszem, dodaje Amerio, ważny jest ten, który mówi, ale jego wartość nie może stać ponad wartością słowa Bożego – musi jej być podporządkowana.
Porządek hierarchiczny jest jasny. Najpierw Bóg, potem człowiek. Najpierw Słowo. Słowo, które jest Bogiem. Potem – długo długo p0tem – nieporadne słowo człowieka.
Nigdy nie może być ono skrzyżowane ze Słowem Boga.
Autorytet człowieka i instytucji można nadużyć. Łatwo go wykorzystać przeciwko prawdzie. Ta pokusa zawsze towarzyszyła ludzkości. Dziś, dzięki znajomości pewnych technik oddziaływania na jednostki i masy, ucieleśnienie tej pokusy jest z dużym powodzeniem i bardzo szeroko praktykowane. Jego owocem jest infantylność poszczególnych ludzi, całych społeczeństw i grup ludzkich.
Dla osób i społeczeństw infantylnych cała rzeczywistość jest niczym zastawiony wszelkim dobrem stół. Stół, który ugina się pod przystawkami, daniami głównymi i deserami. Wszystko jednak w bezładzie, wymieszane, utytłane w sosach. Czego tam nie ma! Wystarczy sięgnąć. Wszystko pyszne, wszystko smakuje, bawi i podnieca. Ale szybko okazuje się, że jedzenie tak wymieszane nie zaspokaja, przyprawia o mdłości.
System wartości, który ma charakter horyzontalny nie skłania człowieka do działania, przeciwnie – blokuje działanie człowieka.**) Jeśli wszystkie wartości znajdują się na tym samym poziomie, nie są uporządkowane hierarchicznie, żadna nie znajduje się na szczycie, to jesteśmy w pułapce. Nie mamy ruchu. Pułapka jest pułapką, choć nazywa się ją pięknie, np. cywilizacja miłości, królestwo praw człowieka. Jeśli nie potrafimy wybrać, która z proponowanych wartości, które z dóbr jest wyższe, cenniejsze, musimy rozłożyć ręce, trwać w bierności, albo celować na oślep, bez przekonania. Pozorować działanie. By człowiek mógł myśleć twórczo, przeżywać swoje życie celowo – a więc i działać, odważnie i skutecznie – musi posiadać wertykalny system wartości. Coś w nim jest niższe i coś wyższe. Wybierając jedną z wartości, wiem, co wybieram, i co jest jeszcze nade mną. Co znajduje się wysoko, tam, w górze. Tam, gdzie biegnie wciąż moje spojrzenie.
Katedry średniowieczne nigdy nie przypominały kamiennego kręgu. Były wyciągnięte wzwyż, wspinały się ku górze. Jeszcze wyżej i wyżej. Jeszcze bardziej strzeliście. Sama obecność w nich prowadziła ku Bogu.
Dziś żyjemy wśród ludzi, którzy działają bez przekonania lub nie działają wcale, pogrążeni w półśnie. Wybierają coś (kogoś), nie wiedząc dlaczego. Nie wiedzą też po co. Wiele rzeczy i wiele dóbr jest im proponowane. Wszystkie z tego samego poziomu. Wszystko się tu miesza i potęguje chaos w umyśle. Ponieważ wybór logiczny i świadomy staje się niemożliwy, spryciarze uczą się, jeden od drugiego, jak podejść, by człowiek sięgnął po tę rzecz, którą zamierzają mu sprzedać z korzyścią dla siebie. Z jego stratą.
Gdy człowiek wstawia siebie w miejsce Boga, pozostawia tych, którzy mu wierzą w bardzo niezręcznej sytuacji. Muszą wziąć jego pychę za miłość do nich. Z tego powodu jest im wstyd i nie chcą patrzeć sobie w oczy. „Niektóre wady”, zauważa Claudel, „dają o sobie znać czynami oddzielnymi i ściśle określonymi, na przykład łakomstwem, rozpustą, przypływami gniewu. Ale pycha to rodzaj stanu nieprzerwanego, permanentnego, to habitus, który przejawia się irytacją na to, co mu się sprzeciwia, bądź uciechą z tego, co mu sprzyja. Przypomina instynkt samozachowawczy. Antyreligijna i antyspołeczna”.
Może dlatego, im więcej mówi się o pokoju, tym bardziej ludzie są zdenerwowani, nawet wściekli na siebie?
Co innego może zrodzić wywyższenie człowieka? A wszystko to zawsze pod hasłami postępu, nieograniczonego rozwoju, ewolucji, edukacji (permanentnej).
Paul Claudel dostrzegł to niebezpieczeństwo w I połowie XX wieku. Zapisał: „Granice, w których dozwala się wierzyć w rozwój:
Prawda religijna będzie coraz lepiej ustalana, definiowana i wyrażana naukowo (profectus intelligentiae)<;
Dogmaty dojrzewające albo po prostu materialne, to znaczy nie zdefiniowane: staną się wyraziste i formalne (profectus scientiae)<;
Prawdy religijne dziś określone staną się przedmiotem coraz bogatszego rozwoju, głębokiego, rozległego, który zawdzięczamy rozważaniom coraz bardziej precyzyjnym i coraz szczegółowszym albo będą wyciągane scholastycznie z zasad uprzednio ustalonych (profectus sapientiae)<” (27 maja 1912)***)
Przyjęcie horyzontalnego systemu wartości oznacza nade wszystko: coraz mniej Boga. Coraz mniej prawdy. Coraz mniej pokarmu dla duszy ludzkiej, coraz więcej człowieka. Aż do nadczłowieka, no bo przecież ktoś musi być nad – tak jak dyrygent, dowódca armii, ojciec rodziny – by możliwe było jakiekolwiek skuteczne działanie.
„Pierwszą cechą herezji antyliturgicznej jest nienawiść wobec Tradycji w formułach kultu Bożego. Każdy sekciarz, który chce wprowadzić nową doktrynę, nieuchronnie staje wobec Liturgii, która jest Tradycją w jej największej potędze, i nie spocznie, dopóki nie uciszy tego głosu, dopóki nie wyrwie tych stronic, które zawierają w sobie wiarę minionych stuleci”, przestrzegał Claudel w połowie ub. wieku, świadom, że nadciąga czas wielkiego burzenia, brutalnej rewolucji, eksperymentów liturgicznych w Kościele. Francja tuż po wojnie była pełna tego typu zjawisk.
Protestantom na przykład – przypomina francuski liturgista o. Gueranger z tego samego czasu, benedyktyn – wystarczyło przeprowadzić podstępnie zastąpienie dawnych formuł i ksiąg formułami i księgami nowymi, i wszystko się dokonało. Nic już odtąd nie krępowało nowych doktorów: mogli głosić, co im się podobało: wiara ludu była bezbronna.
Uzasadnieniem podawanym przez heretyków – przestrzegał ojciec Gueranger – by dokonać sabotażu wiary poprzez zmiany w liturgii, był zawsze rzekomy “powrót do czasów pierwotnych”.
Pokój. Pokój za wszelką cenę,
to hasło dnia dzisiejszego. Maska uśmiechu przylepionego do twarzy nazwana jest miłością – nie bez związku z tym pokojem. Pan Bóg pokazuje jednak, czym jest to coś, górnolotnie i pochopnie nazwane cywilizacją miłości. Miała to być pełnia pokoju i miłości. A jest? Słyszymy szczęk broni u granic Ukrainy i na jej terytorium. Siedemdziesięciosześcioletni jezuita – jeden z wielu ofiar islamistów ostatnich lat – zamordowany w ubiegłym miesiącu z zimną krwią w syryjskim mieście Homs. Masakra chrześcijan w Afryce i na innych kontynentach.
Claudel zapisał w Dzienniku myśl Sołowiowa: Bóg czyni się człowiekiem w momencie, kiedy człowiek wraz z Cezarem czyni się Bogiem.
Dziś ponownie człowiek pragnie się uczynić Bogiem. Przylepia mu się maskę uśmiechu i ogłasza „symbolem pokoju” – dla całego świata. Ale niby dlaczego pokój, skąd pokój, skoro nikt już nie pamięta, kim jest Bóg?
„Chrystus na krzyżu wznosi ramiona do Boga i otwiera je człowiekowi”.
Katedra pomaga wznosić duszę do Boga. Kamienny krąg, budowla przypominająca basen lub salę konferencyjną, gdzie w centrum znajdują się ławki, żadnego wznoszenia nie ułatwi, przeciwnie. Centralne miejsce w świątyni dla ławek i przyobleczonych w purpurę tronów? To znak, że nie Bóg, a lud Boży jest tu najważniejszy. Że nie Najświętszą Ofiarę Chrystusa na Krzyżu zamierza się tu sprawować, a celebrować jakieś niejasne wspomnienie, ucztę.
Jak Bogu oddawać należną Mu cześć w takim miejscu?
„Bałwan Daniela”, dodaje Claudel, „emblematem nowoczesnej cywilizacji, głowa ze szczerego złota, wiedza ateistyczna, pierś ze srebra, serce i to, co podpala świat, brzuch ze spiżu, brak wnętrzności, żelazo i glina dwóch kolumn, prawo siły bez boga i wola ludu”. Ten zapis pochodzi sprzed stu lat, z 1910 roku.
Znajoma pani, która drżała dwadzieścia lat temu przed nadciągającą na Polskę nawałnicę nudy, duchowego obezwładnienia i intelektualnego wyjałowienia, i pani, którą przeraża bierność Polaków, zwłaszcza młodych, to osoby, które nie opychają się bagietkami, choć bagietki są smaczne, miękkie, tanie, dostępne na każdym rogu i zawsze ładnie zapakowane. Wolą czarny chleb.
Rozmowa z nimi zawsze sprawia radość. Te osoby są wesołe, choć nie ubywa im lat, przybywa zmarszczek i cierpień.
Chodzą wyprostowane, patrzą w obłoki, oglądają szczyty gór i wierzchołki drzew.
Gdy proszony obiad jest nudny, zajmują się z miejsca podawaniem do stołu, niańczeniem dzieci i sprzątaniem, podśpiewując.
“Quomodo fiet istud quoniam hominem non cognosco? Słowa Kościoła: nie chcę poznawać człowieka z jego słabościami, chcę poznawać tylko Boga. Nie potrzebuję poznawać ludzi praktycznie”. (Paul Claudel)
____________________
*) Wszystkie cytaty w tekście (z wyjątkiem tych, gdzie podany jest autor) za: Paul Claudel, Dziennik 1904-1955, tłum. Julian Rogoziński, Warszawa 1977
**) Myśl tę przypomniał ostatnio, na sesji naukowej, jeden z polskich nauczycieli akademickich, dr Maciej Kociuba. Ilustracją, jak przypomniał dr Kociuba, jest Osiołek Buridana. Biedak zdechł, bo nie potrafił wybrać pomiędzy sianem z jednej, a owsem z drugiej strony żłobu. „Boska Komedia” Dantego także ukazuje ludzi, którzy głodują pomiędzy dwoma wykwintnymi potrawami.
***) Przypis tłumacza: Notatki inspirowane zapewne lekturą książki Newmana, An Essay on the development of Christian doctrine. W rozmowie z Gide`em Claudel powiedział: “To jedne z najpiękniejszych dzieł apologetyki katolickiej, jakie znam”.