I cóż się stanie z kaskadą tyraństwa?
W poszukiwaniu straconej ideologii. Część III
Cesarz idzie do Moskwy! Daleka to droga,
Jeśli cesarz jegomość wybrał się bez Boga!…
(Adam Mickiewicz, „Pan Tadeusz”, Księga Dwunasta)
Dlaczego zginął prezydent Polski? A wraz z nim dziesiątki ludzi, elita naszego państwa? Dlaczego musieliśmy ponownie przeżyć coś takiego jak Katyń? Dlaczego Polska – u progu trzeciego tysiąclecia chrześcijaństwa – staje się znów przedmiotem tak nieprawdopodobnej agresji? Agresji, która ma zawsze drugie dno – silny lęk, i która skrywa duchowy zamęt. Agresji, której sedno, właściwy cel i punkt dojścia ukrywa się wciąż umiejętnie przed dużą częścią naszych rodaków i przed oczyma Zachodu – by nie odgadł przed czasem jego istoty. Istoty także własnego zagrożenia.
To nie są pytania nowe. Pytania analogiczne stawiał już prawie dwieście lat temu w Paryżu Adam Mickiewicz. I znajdował odpowiedzi. Czytajmy Mickiewicza, by zrozumieć dogłębnie przeszłość, ale i teraźniejszość naszego kraju. I naszego chrześcijańskiego kontynentu. Mickiewicz to twórca par excellence polityczny. Niedoceniony jako ten, który odgadł prawdziwą przyczynę skierowanej ku nam agresji. Pojął jej duchowe podłoże.
Poeta w paryskich prelekcjach opisywał zasadniczą odmienność krajów słowiańskich, a wśród nich całkowitą odrębność i posłannictwo Polski, jej historii i kultury – na tle historii i kultury Zachodu i Wschodu Europy. Dzisiejsza sytuacja narodów próbujących niepodległego bytu w sferze wpływów Rosji, po latach komunistycznego zniewolenia, jest analogiczna – nikt nie chce tak naprawdę ich miejsca i zadań w Europie uznać, ich ambicji i dążeń zaakceptować, w żaden niekoniunkturalny sposób poprzeć. Zachód ich nie rozumie, lub udaje, że nie rozumie. Rosja rozumie aż nadto; są dla niej śmiertelnym zagrożeniem.
„Smoleńsk był demonstracją”, pisze publicysta „Gazety Polskiej”, Piotr Lisiewicz, „odpowiedzią Rosji: jesteście tylko postkolonialnymi byłymi demoludami…”*)
Początek w wolnej elekcji
Gdy Adam Mickiewicz wygłaszał w Paryżu słynne prelekcje, miał za sobą cztery lata zesłania w Rosji i kilkanaście lat emigracji; patrzył na Polskę i jej dzieje z perspektywy człowieka Zachodu. Żeby opisać Polskę tak trafnie, by zadrżały serca jego paryskich słuchaczy, trzeba było poznać zarówno Rosję jak i Zachód Europy. Mickiewicz, którego kojarzymy najczęściej, jakże niefortunnie, z romantycznym rozwichrzeniem, marzycielstwem, burzą uczuć, romansami, nadmiernymi wzruszeniami, czy nawet rewolucyjnym buntem – wobec powszechnego niezrozumienia, czym był polski romantyzm – był człowiekiem ściśle i precyzyjnie myślącymi. Także nadzwyczaj oczytanym, solidnie wykształconym, stale pogłębiającym swoją wiedzę – filozoficzną, filologiczną, historyczną – wzbogacając ją znajomością dzieł literatury różnych narodów, które czytał najczęściej w oryginale. Swój pobyt na Zachodzie poświęcił zgłębianiu istoty naszych losów i losów narodów, z którymi związał nas Bóg. Wnioski, jakie wysnuwał były zadziwiająco zbieżne z tymi, które nasuwają się dziś nam, gdy opłakujemy ofiary Smoleńska. Nam, zajmującym czynną postawę wobec tego wszystkiego, co oznacza epokę posmoleńską – wraz z wydarzeniami na Ukrainie.
Zbieżne, choć formułował je Mickiewicz w języku, który nie był ani językiem politologicznym, ani językiem studium krytyczno-literackiego, ani językiem historyka. Adam Mickiewicz przekraczał ramy tych dziedzin. Był w Paryżu recenzentem dziejów historycznych i duchowych Polski, Europy i Rosji, z pozycji kogoś, kto ma prawo być obywatelem świata Zachodu, a zarazem odczuwać wobec niego pewien dystans. Prawo do tego daje mu fakt, że jest z Polski. Przemawia do słuchaczy i czytelników niejako ze środka, ze źródła. Z samego centrum. Z miejsca, które jest dla Europy kluczowe, choć przyjęło się, by jego istnienie ignorować. Opisuje zatem zjawiska i zagadnienia pozornie nieznane. Dla tych, którzy znaleźli sobie dość komfortowe pozycje w nowym europejskim ładzie stanowiące niewygodną syntezą, zmuszające do myślenia. Wtórnie zapomniane, odrzucane, zadeptywane, deprecjonowane z powodu przyjęcia błędnych założeń, co do historii politycznej, ideowej, kulturowej i religijnej Europy.
Mickiewicz znalazł się, w grudniu 1841 roku, gdy rozpoczynał cykl wykładów w Collège de France, w sytucji kogoś takiego, jak my dzisiaj. Gdy próbujemy opowiedzieć o wydarzeniach ostatniej wojny, o Katyniu, o walce podziemia antykomunistycznego oraz katastrofie smoleńskiej ludziom na Zachodzie. Słuchają z niedowierzaniem, posądzają o przesadę, o rodzaj histerii. O megalomańskie przeświadczenia o jakimś wybraństwie. Ach, ci Polacy! Zupełne dzieci, gdzie tu rozsądek. A tak w ogóle to nie rozumieją, dlaczego ktoś chce koniecznie zepsuć im miły wieczór przy kominku i lampce wina.
Mickiewicz swoich słuchaczy nie oszczędzał. Nie przejmował się wykrętami. Mówiąc, czym jest Polska, ukazywał zarazem jak daleko Zachód odszedł od chrześcijaństwa.
Koalicja strachu przed inną potęgą, nieznaną Europejczykom, a znaną Adamowi Mickiewiczowi, już wówczas była czymś solidnym i trwałym. Polacy mogli pisać piękne poematy i wygłaszać błyskotliwe wykłady. Mogli przestrzegać. Mogli umierać – podczas rzezi Pragi, w szlacheckich powstaniach, na Syberii – to wszystko było abstrakcją, sprawą zbyt sophisticated dla duszy wygodnego, dobrze odżywionego mieszczucha, który właśnie budził się na dobre w sprotestantyzowanych od wewnątrz krajach Zachodu.
Dlaczego po 7o latach od katastrofy na Gibraltarze Anglicy utajnili całą dokumentację, jaką na jej temat posiadają, na następne 30 lat? Czyżby nic się nie przedawniło? Tamte układy pozostały nienaruszone? Kupiono za nie szumne deklaracje „walki o pokój”, zachłyśnięto się „prawami człowieka”.
Mickiewicz przyznawał się niekiedy do bezradności wobec publiczności Zachodu. Ale tylko wtedy, gdy poszukiwał odpowiedniego obrazu, wystarczająco przemawiającego do wyobraźni, który można zestawić z symboliką jakiegoś wydarzenia z historii państw Europy zachodniej. Nie było to łatwe. Gdy chciał opisać np. system polityczny w Rzeczpospolitej szlacheckiej, przedstawiając obraz sejmu oraz stosunek poddanych do króla, posługiwał się obszernymi fragmentami Pamiętników Paska; musiał jednak dorzucić, że
„stylu Paska niepodobna oddać po francusku…Styl ten zginął, zniknął wraz z sejmami elekcyjnymi. Ażeby tak pisać, trzeba było żyć tym życiem ruchliwym i pełnym przygód, trzeba by nawet nosić ówczesny strój. Gdyby ogłaszano wydanie Pamiętników ze sztychami, zamiast kropek i przecinków, bezużytecznych w utworze, gdzie nie masz regularnych okresów, ani zdań, należałoby wprowadzić jakieś znaki, któryby oznaczały gesty mówcy, wskazywały, że w tym miejscu podkręca wąsa, w tym dobywa korda, bo gest taki zastępuje czasem słowo, wyjaśnia zdanie”.
A jak wyjaśnić cudzoziemcom uparte trwanie Polaków przy systemie wolnej elekcji? Mickiewicz wyjaśnia, że pomimo znanych powszechnie braków tego sposobu wyboru króla i bezskutecznych prób jego naprawy, w Polsce nie było wcale pola do dyskusji i reform, nie było tu po prostu miejsca na nie; głos miał zdrowy instynkt narodowy.
„Według tradycji chrześcijańskiej, według pojęć polskich wspólnych wszystkim ludom wieków średnich, elekcja była aktem wcale różnym od praktyki dzisiejszej, sformułowanej przez Benthama, Roussa i wszystkich publicystów nowszych. Elekcja w pojęciu Kościoła i narodu polskiego była aktem religijnym, uważano ją za bezpośrednie zrządzenie Boże, słowem za cud. Poczytywano więc za grzech wszelkie środki przedsiębrane z góry dla wywarcia wpływu na wynik elekcji, dla sprzeciwienia się – jak mówiono – dziełu Ducha Świętego. Wezwanie Ducha Świętego, zachowywane dotąd w zwyczaju, nie było wówczas czczą formułką jak dziś. Elekcję uważano istotnie za dzieło Ducha Świętego.”
Tak mówił Mickiewicz, którego dziś niektórzy gorliwcy – neofici posądzają o antykatolicyzm i sympatie rewolucyjne. „Patrzmy na listy konwokacyjne. Prymas i król, który złożył koronę, strzegą się zalecać swego kandydata; odwołują się zawsze do uczuć narodu, powtarzają zawsze: tego obierzcie, kogo wam Pan Bóg do serc poda. Ze wszystkich ówczesnych pamiętników widać, że takież było przekonanie drobnej szlachty. (…) To też wszystkie próby wyrozumowanych zabiegów napotykały natychmiastowy gwałtowny opór”.
Mickiewicz dodaje, że było to jawne kontestowanie zwyczajów europejskich. Europa już wówczas podążała konsekwentnie do bólu szlakiem, który doprowadzić miał ostatecznie do jej upadku, ponieważ spodobało jej się stanowienie “rządów opartych wyłącznie na rozumie”. Na firmamencie zalśnił już bliski Kant i Hegel – tak jak wcześniej Erazm z Rotterdamu, Machiavelli i Chrystian Wolff.
Czynniki oświecone, dyplomatyczne, polityczne usiłowały ten plan przeprowadzić także w Polsce – ale zawsze wbrew narodowi. Tym bardziej, że cała organizacja władzy królewskiej miała związek z trybem wyboru króla. Niejednokrotnie podejmowano całkowicie bezskuteczne próby, by władzę tę – tak jak w zachodniej Europie – oprzeć na wyspekulowanych doktrynach, „tworzyć partie, kupować głosy. …- rzeczy dozwolone przy systemie rządów racjonalistycznych, ponieważ wybory nowoczesne pojmuje się jako zespół namiętności i interesów, łączących się na chwilę około jednego imienia”.
Jakżeż kupić tę drobną szlachtę?
Tak, próbowano, ale wszelkie próby wykorzystania namiętności i interesów w Rzeczpospolitej szlacheckiej, gdzie posłuch dawano całkiem innej Instancji, były bezowocne. Próbowano już wówczas kusić i straszyć.
„Możnaż było straszyć”, mówił Mickiewicz 28 grudnia 1841 roku, „takich ludzi, jak ów znany z naszego opowiadania pan krakowski, który z lubością słuchał świstu kul koło uszu i który nade wszystko pragnął, aby sejmy odprawiano konno i zbrojno? Jakżeż kupić tę drobną szlachtę, co swoje konie i rynsztunki oddawała królowi, którego ani przedtem nigdy nie widziała ani później widzieć nie mogła. Nie można było posłużyć się żadną zasadą egoistyczną, żadną z zasad wyrozumowanych, jakiemi kierowała się Europa”. Mimo woli przypominają się tamte stroje, tamte pozy, tamte pióra kołyszące się fantazyjnie na kołpakach rycerskich, gdy widzi się górników w swych odświętnych mundurach z pióropuszami na czapkach, czy górali w tradycyjnych bogatych strojach, trzymających straż przy prezydenckiej trumnie, krzyżu prezydenckim, czy obecnych podczas wszystkich Marszów Pamięci.
Coś przetrwało. Przetrwała duma, honor, fantazja. Duch oporu. I zaufanie. Pewność, że nad tym wszystkim jest Bóg.
Początek odbudowy, polska harmonia
Wielu ludzi w naszym kraju dostrzega za parawanem wydarzeń politycznych symptomy odwiecznej walki dobra ze złem, ale wielu też zadaje sobie pytanie, kim są prawdziwi bohaterowie dramatu, jak rozpoznać autentyczny scenariusz i jego autorów wśród dwuznacznych epizodów i mnogości podrzędnych ról. Poza tymi, niekiedy męczącymi niejasnościami, pozostaje jednak rzeczywistość łatwa do zweryfikowania: konkret życia, atmosfera społeczna, w jakiej żyjemy, nasze plany, porażki, zwycięstwa i sukcesy.
W czasie krótkiego okresu, gdy władzę w Polsce sprawował Lech Kaczyński sytuacja była oczywista: coś drgnęło. Powszechnie odczuwało się niższy poziom lęku o przyszłość, bardziej przyjazne relacje między ludźmi, z których wielu było choćby bardziej niż kiedykolwiek zadowolonych z życia zawodowego. Powracała nadzieja oparta o przeświadczenie, że jesteśmy u siebie, że to państwo jest nasze – dlatego na przykład, że potrafi uszanować to, co zostawili tutaj nasi przodkowie. Pojawiło się wreszcie, po raz pierwszy od lat, porozumienie między zwykłym obywatelem a przedstawicielem najwyższej władzy w sprawie roli i pozycji Polski w Europie i świecie; duma, że jest się Polakiem. Mało? A jednak do tej pory rządzący nie rozumieli – poza premierem Olszewskim – że Polakom należy się coś więcej niż protekcjonalne głaskanie po główkach, obietnice rzucane na wyrost, gładkie kłamstwa zawodowych zaklinaczy słów, o „pragmatyzmie”, „twardej rzeczywistości rynku” i „niezbędnym realizmie”. Słowem mieliśmy być u naszych potężnych sąsiadów pokornym salonowym pieskiem, merdającym radośnie ogonkiem na widok właściciela. Sąsiedzi ci uważali się – tak samo jak u schyłku XVIII wieku i później – za prawowitych gospodarzy naszego kraju.
”Chciałbym zapytać wszystkich ludzi, którzy żyją teraz w Polsce”, mówił w jednym z wywiadów w 2008 roku Jarosław Marek Rymkiewicz, pisarz z Milanówka, jak sam siebie przedstawiał, „czy ktoś z nich – ktoś z tych pokoleń, które są obecnie w świecie – widział kiedykolwiek Polskę zasobniejsza, spokojniejszą, bezpieczniejsza i szczęśliwszą niż teraz”. Rymkiewicz, doceniając skalę wolności chociażby w dwudziestoleciu międzywojennym, podkreśla, że nawet wtedy nie byliśmy państwem spokojniejszym, bezpieczniejszym, bogatszym niż za kadencji Lecha Kaczyńskiego. Ale, przede wszystkim, tamta Polska „nie była państwem, w którym Polacy byli tak szczęśliwi i tak weseli – jak są teraz”.
„Nie wiem, dlaczego tak jest, ale dopiero w pewnej odległości od Warszawy”, dodaje pisarz, „widać, jaką ochotę mają teraz Polacy na życie – i jak chętnie żyją”.
W lipcu 2008 roku odjechałam spory kawał od Warszawy, w Bieszczady, i zobaczyłam jak życie w tym zakątku, o którym mało się mówiło, bo przez wiele lat nikt nie chciał się specjalnie chwalić, co tam właściwie robi – ruszyło z kopyta. Jak Polacy, działając na własną rękę w trudnych warunkach, ale w sprzyjającej atmosferze politycznej, wobec lepszych, zauważalnych już perspektyw gospodarczych, spinają ostrogi.
Może były to rzeczy małe – ktoś po latach marzeń i oczekiwań zakładał sad, ktoś odnawiał ponad stuletnią kapliczkę, obok której pochowany jest węgierski żołnierz, ktoś komponował muzykę opartą o inspiracje muzyki pogranicza, zakładał zespół i wymyślał nowe instrumenty, a jednocześnie odkrywał wiekowe nazwy szczytów i przywracał je przestrzeni regionalnej. Ktoś inny zbudował na skraju połonin dom przypominający dwór – i otwierał go dla wędrowców, a przy okazji otwierał ogromną polanę usianą domkami z drewna, które nie przypominały w niczym robotniczych baraków, ani dziwacznych budek dla ptaków (jak większość tzw. campingów), lecz były pełnowartościowymi domami dla turystów, gdzie czuli się oni szanowani jako ludzie, nie toboły, które upycha się po kątach.
Ktoś inny odnawiał dwustuletnie chaty, dbając o każdy detal, a potem zapraszał gości, częstując godziwie, zapewniając dobrą muzykę, nie zdzierając astronomicznych pieniędzy, bo sztuka życia z turystów jest także sztuką umiaru, wymaga kultury i wiele ma wspólnego ze staropolską gościnnością.
To wszystko nie mogło nie cieszyć człowieka takiego jak ja, który pamiętał wieloletni smutek i opuszczenie tych miejsc, pilnowanych przez wścibskie oko kamery ze służbowego policyjnego schronu, zainstalowanego na jednym z najwyższych szczytów bieszczadzkich. Było jasne, że tylko ludzie bezapelacyjnie szczęśliwi mogą wziąć się za te wszystkie – może i drobne – działania, i nie narzekać. Gdy bowiem pytałam różnych spotkanych tam ludzi, jak żyje się w Bieszczadach, każdy odpowiadał, że żyje się wspaniale.
Ale w tym samym czasie w Polsce miało miejsce także coś nieoczekiwanego. Zupełnie nowe, nieznane w naszych dziejach zjawisko. Coś, czego się nie nazywało, coś co przez późniejsze lata wstydliwie przemilczano. Ponura zazdrość upatrzyła już sobie ofiarę.
„Gdy wtedy protestowałem przeciwko temu obrzucaniu gównem, zadawałem sobie pytanie, dlaczego właśnie Lech Kaczyński – polityk umiarkowany, zatrudniający w prezydenckiej kancelarii osoby dalekie od jego obozu politycznego – jest atakowany z największym natężeniem nienawiści”, pisze Piotr Lisiewicz.
Presja była ogromna. Dotyczyła niemal całego społeczeństwa, także ludzi wobec polityki wydawałoby się obojętnych. Powiedzieć w towarzystwie coś pochlebnego o prezydencie Kaczyńskim, o „bliźniakach”, to narazić się na złośliwy uśmieszek, kąśliwą uwagę, zarzut, że albo jest się ze wsi, albo sprzyja się „żydom”, broni się kogoś, kto zaprzedał się masonerii. Wszystkie media obiegały tendencyjne zdjęcia Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Pani prezenterka z telewizji publicznej pozwalała sobie, w rozmowie na żywo z Lechem Kaczyńskim, na zadawanie, z głupawym uśmieszkiem, pytań w rodzaju: „Panie prezydencie, kiedy pan schudnie?” Każde słowo tej, rozpisanej na wiele głosów, wiele melodii, gestów, mrugnięć i aluzji – na równi z przekleństwami i brutalizmami, o których pisze dziś Piotr Lisiewicz – było z największą starannością przemyślane. (Nie tylko Józef Stalin był wielkim językoznawcą). Ze wstydem przyznaję, że i ja uległam częściowo tej ponurej dusznej atmosferze doszukiwania się za wszelką cenę skaz u prezydenta Polski. Zgodziłam się na napisanie omówienia nienajlepszego spektaklu „gali prezydenckiej”, do pisma, które czarowało czytelników swoją pobożnością. I choć mój tekst specjalnie krytyczny nie był, dziś wiem, że moja zgoda była wynikiem umiejętnie zastosowanej psychologicznej presji, że w redakcji sztucznie wywoływano atmosferę „moralnego oburzenia” m.in. tym niewiele znaczącym spektaklem, oburzenia nieproporcjonalnego do rangi wydarzenia. Ale tak właśnie było w tamtym czasie. Każdy pretekst był dobry, by uderzyć w prezydenta, lub choćby tylko nadszarpnąć jego opinię, zasiać podejrzenia. Dokładnie to samo dzieje się wokół osoby Jarosława Kaczyńskiego. Tego, który przeżył.
Rok temu, gdy odwiedziłam Gietrzwałd, zobaczyłam tuż przy miejscu objawień, w którym stoi kapliczka z figurą Matki Boskiej, na kamiennym murze, jedną jedyną tablicę upamiętniającą kolejną rocznicę objawień, podczas których Matka Boża zwracała się – w czasie najgorszych antykościelnych represji Kulturkampfu – do widzących dzieci ze swym orędziem w języku polskim. Marmurową tablicę ufundowali Maria i Lech Kaczyńscy, na parę lat przed swoją tragiczną śmiercią.
Zimniejszy niż Dżingischan
„Różne robiono domysły na temat właściwego celu i zamiarów Piotra Wielkiego, ale Wolter, który ze swoim głębokim wyczuciem egoizmu doskonale oceniał politykę cara, wyraził się, że Piotr chciał po prostu wzniecić zamęt, aby zeń wynieść korzyści”, ocenia Mickiewicz europejskie eskapady dyplomatyczno – polityczno – militarne pierwszego cara Rosji o ambicjach europejskich. Porównując jego politykę ze stylem Karola XII oraz Augusta II, Mickiewicz podsumowuje:
„…od obu tych monarchów znacznie wyższy, zimniejszy niż Dżyngischan, miał jedną tylko myśl: chciał panować. Reprezentował pychę wieku, wyprzedzał Konwent”.
Oba wydarzenia, „reforma rosyjska i rewolucja terrorystyczna francuska”, dodawał nieco dalej, w wykładzie ze stycznia 1842 roku, „wzajem się objaśniają, powiedziałbym nawet, są jednym wydarzeniem: oto wiek XVIII, który staje się prawodawcą”.
Przedstawiając publiczności paryskiej domniemany testament Piotra Wielkiego (za Eseneaux), Mickiewicz ukazuje priorytety polityki rosyjskiej – obecnie objawiają się one światu zachodniemu bez żadnych niedomówień. Oto najważniejsze z nich:
„ (…)Utrzymywać państwo w stanie ustawicznej wojny.
Wszelkimi możliwymi sposobami rozszerzać się: ku północy, wzdłuż Bałtyku, ku południowi – brzegiem morza Czarnego; ku środkowi zaś przez Polskę.
Odciąć Szwecję od polityki europejskiej, dążyć do jej odosobnienia, a na koniec będzie można ja podbić. (…)
Podsycać anarchię w Polsce i na koniec zagarnąć Rzeczpospolitę.(…)
Przejąć się dobrze tą prawdą: kto ma w ręku handel z Indiami, jest panem Europy.
Mieszać się za wszelką cenę, bądź siłą, bądź podstępem, w spory państw europejskich, a zwłaszcza Niemiec.
Wyzyskać wpływ religijny na Greków i na Słowian, zamieszkujących w Turcji, Austrii, Polsce i Prusach.
Na koniec zapalić wojnę mocarstw europejskich, wspierać i zwalczać kolejno jedne po drugich, a z wzajemnego osłabienia ich skorzystać, aby wszystko podbić”.
Mickiewicz przypomina, że powinowactwo między systemem powołanym przez rewolucję francuską, a tym wymyślonym i dopracowanym w szczegółach przez Piotra I, oparte jest za założeniu, że „Jednostka jest sędzią ludzkości, że nie potrzebuje ona sięgać do innych archiwów, jak tylko do własnych jednostkowych przypomnień; że za busolę może wziąć swój rozum i rozumem wymierzać pochód historyczny wszystkich narodów, a o ich szczęściu lub nieszczęściu wyrokować według swoich osobistych upodobań. Najwyższe to wcielenie pychy jednostki”.
„Stąd wywodzi się – dodaje Poeta – owa dzika energia, depcząca wszystko, nie oglądająca się zupełnie na przeszłość, na historię; stąd instynktowna nienawiść ku wszystkiemu, co moralne, religijne, co nosi piętno człowieczeństwa”.
Adam Mickiewicz przypomina, że podobnie jak Piotr zwany Wielkim, jak kniaziowie moskiewscy, którzy zniszczyli Nowogród, Psków i wiele innych rosyjskich miast, tak i Konwent francuski próbował zniszczyć podczas rewolucji ojczyste miasta, Lyon i Toulon. I tak jak Piotr I poświęcił dla swoich imperialnych planów własnego syna, tak i wielu członków Konwentów nie wahało się przed zbrodnią bratobójstwa, ojcobójstwa i rzezią własnych dzieci. „Oddać to wszystko na ofiarę swojej idei, to system XVIII wieku”, przypomina Mickiewicz.
System bardziej aktualny w roku 2014 niż można by przypuszczać. Cywilizacja miłości?
Być w całej pełni władcą
Polska jest krajem, gdzie relacje między rządzonymi a rządzącymi posiadały i posiadają nadal odrębny rys. Nie prawo (jak na Zachodzie) i nie posłuszeństwo (jak w Rosji – niewolnicze) są u nas najważniejsze, ale zaufanie, szczerość, prostota. Ten typ relacji między królem i poddanymi był mocnym akcentem państwa polskiego w XVI i XVII wieku. Był także w jakiś sposób odczuwalny w dwudziestoleciu międzywojennym, a także cztery, pięć i sześć lat temu, gdy mieliśmy prezydenta, który swoją kulturą, skromnością i uczciwością promieniował na wszystkie warstwy społeczeństwa. W urzędach państwowych dawało się odczuć inną atmosferę – wiele osób pamięta ją do dziś. Zapomniano o arogancji. Petent nie był upokarzany. Nawet urzędy skarbowe, mimo oczywistych niedogodności i słabości prawa, stawały się miejscami względnie przyjaznymi.
Dlatego m.in. Polacy takim aplauzem przywitali możliwość złożenia ciała prezydenta Polski na Wawelu. I tak przejmujący był hołd złożony przez wiele tysięcy ludzi parze prezydenckiej w dniach poprzedzających pogrzeb. Te fakty mają symboliczną wymowę.
O czymś podobnym, o cieple, bliskości, zaufaniu – czymś nie do wyobrażeniu po epoce rządów absolutnych we Francji i po rewolucji w tym kraju, ale także po upaństwowieniu religii w Anglii i Rosji, po zniszczeniu jej przez Lutra w Niemczech – choć w innym systemie rządów, mówił Mickiewicz w Paryżu. Zjawisko było wykwitem prawdziwej chrześcijańskiej kultury i polskiej wolności, wolności duchowej przynależnej tym, którzy Boga kochają. Bogu wierzą. Nie stało w żadnej sprzeczności z całą potęgą i majestatem władzy królewskiej. Warunkiem była swoboda, poczucie, że jesteśmy u siebie. Wspólna wiara w Trójcę Świętą.
„A przecież królowie wielką nieraz osiągali władzę”, przypomina Mickiewicz. „Stefan Batory czuł się królem i trząsł możnowładcami, póki nie powziął zamiaru zmiany konstytucji polskiej i nie zaczął tworzyć doktryny królewskości. Michał Korybut, bez koligacyj, bez przyjaciół, mając zaledwie 5000 zł. rocznego dochodu, został królem, a szlachta zobowiązała się karać najlżejszą obrazę jego majestatu (nie potrzeba było trybunału). Jan III był w całej pełni władcą, kiedy dowodził wojskami pod Wiedniem; ale naród opuścił go, kiedy pragnąc wzmocnić swoją władzę, powziął nieszczęsną myśl stworzenia księstw Mołdawii i Wołoszczyzny i nadania ich swoim synom, aby im utorować drogę do tronu”.
Wymagało to subtelności i taktu. Właśnie – głębokiej duchowej kultury. Ten układ wzajemny był czymś delikatnym, łatwo go było nadwyrężyć. Tak jak w każdej relacji między ludźmi, którzy się kochają – zranić się jest bardzo łatwo. Królowie byli kochani, ale miłość ta była wymagająca. Jak podobną złożoność uczuć wyjaśnić zachodniej publiczności? Gdzie patriotyzm, wiara, szacunek do osoby króla łączyły się z poczuciem wolności i przeświadczeniem, że jest ona przez króla szanowana, oraz z osobistym – poświadczanym przelewaniem krwi za Ojczyznę – udziałem w odpowiedzialności za los Rzeczpospolitej? Bo brzemię odpowiedzialności dźwigali wszyscy: król i rycerstwo, duchowieństwo i panowie szlachta.
Zwłaszcza, jak wyjaśnić to we Francji, gdzie króla zgilotynowano na oczach ludu? Przecież tych ludzi nie sprowadzono statkami z Anglii i nie przebrano we francuskie stroje. To byli swoi. Co się wydarzyło między nimi a monarchą?
To samo miało miejsce w Rosji. Car i cała jego rodzina zostali wymordowani w imię zwycięstwa ludu.
Mickiewicz próbuje ukazać Francuzom splot przekonań odnoszących się do najgłębszej sfery życia ludzkiego, do uznania dogmatów katolickich, do życia prawdami wiary w sferze działań publicznych, obywatelskich, by mogli zobaczyć polską ideę polityczną w praktyce, tuż przed okresem dzikich gwałtów i ciosów, jakie na nasz kraj spadły z ręki zawistników:
„Z tej to idei o wpływie Ducha Św. na elekcję wywodzi się ten urok, jaki otaczał tron polskiego króla, i cała jego władza; to tłumaczy, dlaczego najdumniejsi, najbujniejsi magnaci, którzy na sejmie występowali przeciw królowi, ilekroć wymawiali jego imię, choćby w swojej komnacie, podnosili się i sięgali ręką do czapki. Zdarzyło się nawet, że w czasie walk konfederatów z królem Sasem, kiedy rozeszła się wieść o śmierci króla, żołnierze, walczący z królem, zmusili pewnego szlachcica, który wyraził się obelżywie dla pamięci monarchy, by wedle dawnego zwyczaju wlazł na czworakach pod stół i obrazę majestatu odszczekał”.
Zrzucanie oślej skórki
W jaki sposób przekonujemy się, że ktoś jest naprawdę Królem, Królową? Gdy poznajemy jego potęgę, majestat i zarazem królewską postawę. Czym ona jest? To sposób bycia pełen delikatności i atencji wobec każdego człowieka, zwłaszcza tego, kto jest niższego stanu. Nie ma w nim miejsca na epatowanie wielkością, zaznaczanie swojej przewagi.
Taką była Matka Boża w Lourdes. Taka jest w Polsce, na Jasnej Górze.
„Była taka wysoka jak ja”, mówiła z przekonaniem Bernadeta, próbując opisać „Panią”, która — by zmniejszyć dystans między sobą i niziutką z powodu niedożywienia dziewczynką (140 cm) — stawała nie tylko w grocie, powyżej poziomu, na którym znajdowała się Bernadeta, ale i na małej wysepce rzecznego mułu, tuż przy niej, by wydać się niższa. I ta wspaniała, cudownie piękna i elegancka „Pani”, która niczym nie chciała peszyć i przytłaczać wątłej dziewczynki w łachmanach, analfabetki, córki człowieka oskarżonego o kradzież, zwracała się do niej w słowach, które muszą szokować wszystkich, dla których „królewskość” to coś, co powoduje drżenie nóg:
“Czy możesz wyświadczyć mi tę łaskę i przychodzić tutaj przez piętnaście dni?”
Zaiste, tylko prawdziwa Królowa może dostarczać ponadczasowego wzoru, jak wywyższyć pokornych, bo tylko Ona, będąc Królową, nie przestaje być Matką, potrafi naprawdę kochać…
“Pokora nie jest czymś kalekim, smutnym, co nas przygniata — zauważa Paul Claudel – przeciwnie, to coś budującego i radosnego. Im bardziej uwalniamy się od samych siebie, tym więcej robimy miejsca Bogu. To tak jak Ośla Skórka odrzucająca swoją zwierzęcą powłokę, aby zrobić miejsce dla królewskiego płaszcza przygotowanego już dla jej ramion”.
„Rosja zobaczyła w Lechu Kaczyńskim w Tbilisi w 2008 r. to, co tyle razy w historii sprawiało jej kłopoty: renesans polskiej godności”, trafnie ujmuje rzecz Piotr Lisiewicz. „Uznała, że Polska, w której zamiast mentalności niewolniczej odbudowuje się godność narodowa, jest dla niej realnym zagrożeniem”.
W czym ta polska godność w najgłębszym sensie jest zakorzeniona?
Przypomnijmy pierwszy polski hymn, Bogurodzicę. Idea władzy królewskiej w Polsce ma ścisły związek z pojmowaniem Matki Boga jako Królowej Polski. Jezusa Chrystusa jako Króla. Zazdrośnicy o tym wiedzą. Wiedzą i drżą. Rosja, choć taka przezorna, tak wybiegająca śmiałą myślą naprzód, przewidująca wszystko i przygotowująca z wielką dbałością o każdy szczegół przyszłe wypadki, odczuwa przed nią zabobonny lęk. Przed tą inną potęgą. Znaną jej. Między inymi z roku 1920.
Trasa podróży cudownie zachowanego ciała św. Andrzeja Boboli – zrabowanego przez bolszewików z Połocka – wynegocjowana przez Stolicę Apostolską, z Rosji Sowieckiej, a konkretnie z Moskwy, z budynku Higienicznej Wystawy Ludowego Komisarza Zdrowia, jest jednym z dowodów tego lęku. Było to trzy lata po Cudzie nad Wisłą. Sowieci nie pozwolili, by ciało Świętego wieziono przez Polskę, bali się cudów. Uzgodniono trasę – nie do Polski, do Rzymu, do Polski św. Andrzej Boboli nie mógł wrócić ! – przez Konstantynopol i Odessę.
Modlitwa o wiatr
„(…)Już car odlany w kształcie wielkoluda
Siadł na brązowym grzbiecie bucefała
I miejsca czekał, gdzie by wjechał konno.
Lecz Piotr na własnej ziemi stać nie może,
W ojczyźnie jemu nie dosyć przestronno.
Po grunt dla niego posłano za morze.
Posłano wyrwać z finlandzkich nadbrzeży
Wzgórek granitu…
(…)
Już koń szalony wzniósł w górę kopyta,
Car go nie trzyma, koń wędzidłem zgrzyta,
Zgadniesz, że spadnie i pryśnie w kawały.
Od wieków stoi, skacze, lecz nie spada,
Jako lecąca z granitów kaskada,
Gdy ścięta mrozem nad przepaścią zwiśnie: –
Lecz skoro słońce swobody zabłyśnie
I wiatr zachodni ogrzeje te państwa,
I cóż się stanie z kaskadą tyraństwa?”
(Adam Mickiewicz, Pomnik Piotra Wielkiego, Dziadów części III Ustęp)
„Ilekroć więc chodziło o ustanowienie silnej władzy, a choćby tylko o nałożenie podatków, trzeba było odwołać się do uczuć szlachetnych, do tego, co w narodzie było wielkoduszne. Cała władza opierała się na zapale i wyłącznie na zapale” (A. Mickiewicz w Paryżu o systemie rządów Rzeczpospolitej szlacheckiej)
Mickiewicz zastanawia się w swych prelekcjach, jak z tych zasad wywieźć ustrój Rzeczpospolitej. Ustrój, którego zarys, idea jest w jakiś sposób obecna ponadczasowo w duszy, w sercu i umyśle każdego rodaka. Każdego, kto nie został zdeprawowany przez ideologię, przez mentalność całkowicie niepolską, narzuconą podstępem, wymuszoną szantażem lub osiągniętą przekupstwem. Kogo nie zniszczono duchowo.
„Jak ująć w normy konstytucyjne to, co najbardziej przelotne, niezależne od woli”. Czy można wyobrazić sobie państwo, które by tym żyło, oddychało, działało?
„Państwo takie nigdy dotąd nie istniało, ale czy nie powstanie w przyszłości?”, pyta Poeta.
„Niczym więzienia i knuty wobec potęgi ducha narodu polskiego”, te słowa brzmią nieco patetycznie, ale po prostu wyrwały się pewnego wieczora z ust bardzo utrudzonego wędrowca. Uciekiniera, który potajemnie, w przebraniu, opuszczał Rosję. Był rok 1901. Tym człowiekiem był Józef Piłsudski. Było to podczas przeprawy przez rzekę, na skraju lasu w pobliżu Tomaszowa Lubelskiego. Przeprowadzany ścieżkami, ledwo widocznymi wśród wysokich paproci, przez młodego chłopaka, leśnika z Ordynacji Zamoyskich (późniejszego profesora botaniki i rektora SGGW), przyszły twórca Legionów Polskich i Marszałek Państwa przekraczał granicę, zostawiając za sobą zabór rosyjski – po swojej brawurowej ucieczce z więzienia w Petersburgu. Zapamiętano te słowa. Wyryto je później na kamieniu, który spoczywa w miejscu pamiętnej przeprawy.
Módlmy się zatem tylko o słońce i o wiatr. O dobry ciepły, zachodni wiatr.
*) Piotr Lisiewicz, „No to opowiem Wam, co się zdarzyło w Smoleńsku”, „Gazeta Polska”, 2.04.2014
Pozostałe cytaty za:
Adam Mickiewicz: Literatura słowiańska. Wykłady w Collège de France. Kurs drugi. Rok 1841-1842. Przełożył Leon Płoszewski. Wydanie dokonane z mocy uchwały Sejmu Ustawodawczego Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 10 grudnia 1920 r.
Vittorio Messori, Opinie o Maryi. Fakty, poszlaki, tajemnice, Warszawa 2007;
Paul Claudel, Dziennik 1904–1955,Warszawa