Boże Igrzysko: 966-1944
…kto chce zachować swoje życie, straci je… (Łk 9, 24)
Publicystów, którzy dziś dyskutują o Powstaniu Warszawskim niepokoi wymiar metafizyczny tego wydarzenia. Moralny sprzeciw wobec najeźdźcy i obrona godności uciskanego narodu, jako motywy Powstania? Można to przyjąć za wystarczające racje, ale obrona własnej duszy? Obrona Boga i Jego praw? To niemożliwe. Ta kategoria zupełnie nie pasuje do obrazu świata, który ma jeden tylko wymiar – horyzontalny.
Niektórzy z tych, którzy chwycili za pióro starają się udowodnić, że Powstanie Warszawskie było „pomyłką tysiąclecia”. Przywołują wszystkie możliwe argumenty na rzecz politycznego pragmatyzmu, który został przez podejmujących decyzję o Powstaniu odrzucony. Przekonują, że stało się to przyczyną największego nieszczęścia Polski, okupacji komunistycznej przez pięćdziesiąt prawie lat.
Nie tylko utraciliśmy Warszawę – taką, jaka była przed wojną, perłę Europy – a zyskaliśmy nad Wisłą wielki obszar chaotycznej azjatyckiej zabudowy. Ponure połacie bunkrów i baraków udające domy – wszystko spowite w szarość i nędzę, jakby zakurzone mongolskie jurty przeniesiono z pustynnego stepu w blask promiennej środkowej Europy.
„Rów, w którym płynie mętna rzeka/ nazywam Wisłą”, pisał z rozpaczą Zbigniew Herbert, oszołomiony wystudiowaną w każdym szczególe brzydotą i pustką miasta popiołów. „Ciężko wyznać: na taką miłość nas skazali/ taką przebodli nas Ojczyzną” (Prolog).
Straciliśmy też szansę, by żyć sobie wygodnie po wojnie, nie wygrzebując – całymi latami – z ruin grobów najbliższych, nie przesiewając z piaszczystych dołów drogocennych kości. Tak jak na przykład, by nie szukać zbyt daleko – nie nazbyt przepracowani w latach 1939 – 45 – Anglicy, Francuzi, Duńczycy… Poprawiacze historii, tak dobrze znani z PRL- u (począwszy od lat 50. ub. wieku), odezwali się z nowymi pomysłami. Pragną rozprawić się z mitem, pomóc nam rozstać się z legendą. Naruszyć cokoły zmurszałych pomników. Ucharakteryzowani na wrażliwych estetów denerwują się, na łamach tygodników, na przywódców i żołnierzy Polski Walczącej. Szarpią ich, że chwycili za broń, zamiast przyczaić się w sierpniu 1944 roku i czekać. Czekać, aż pancerna armia krocząca przez nasze ziemie z Zachodu rozwali śliski zaułek nędzy i brudu – komunistyczne imperium Wschodu.
Istotnie, Polacy mogli czekać. Gdyby byli protestantami, prawosławnymi lub żydami. Albo arianami. Gdyby wyznawali szintoizm czy buddyzm. Mieliby wtedy dużo cierpliwości, a nawet dobrą zabawę, obserwując zza krzaka, jak dwie potęgi, niegdyś zjednoczone przeciwko Polsce, wyżynają się nawzajem.
Gdyby zamiast w Chrystusa wierzyli w powodzenie, w sukces, w „polityczny rozsądek”, albo we własny pępek… W to, że przez życie najlepiej przejść krokiem tanecznym. Tak, by sobie rączek zbytnio nie ubrudzić, bucików nie zniszczyć, guzików nie oberwać. Ubranka nie przykurzyć.
Bardziej kochając siebie niż Boga.
Bóg, gdy przyszedł na ziemię, nie był skuteczny. Bóg jako Człowiek umarł za krzyżu – w kwiecie swojej młodości. I zmartwychwstał po trzech dniach, wprawiając w przeraźliwy popłoch swoich sędziów i katów.
Wiara w prawdziwego Boga, w Trójcę Św., to coś innego niż oczekiwanie na ziemski sukces za Jego sprawą. To coś więcej niż posiadanie przekonań. Coś więcej nawet niż ufność pokładana w Bogu.
To łaska.
Początek – zadatek – życia wiecznego. Już niemowlę na chrzcie św. otrzymuje tę łaskę. Jest wezwane do życia wiecznego. Kto zrozumie tę tajemnicę! Polacy są narodem, który w swej historii zaświadczył, że właśnie rozumie. Że pojmuje w pełni to, do czego Bóg ich wzywa udzielając laski chrztu. Pojmuje – dzięki pokorze.
Dlatego historia Polski, dzieje tysiąca lat jej trwania, jest tak znienawidzona.
Żydzi, heretycy, poganie nie rozumieją, czym jest wiara chrześcijan. Nasze historyczne dramaty wynikają poniekąd z tego, że mając w ciągu naszych dziejów wiele z tymi ludźmi do czynienia, musieliśmy przeciwstawić ich ciasnej wizji ziemskiego spełnienia – wizji skuteczności, bez względu na cenę moralną, taktyce łamania kołem i łamania sumień, byle tylko wygrać i osiągnąć przewagę – wizję innego zgoła ładu: wizję Królestwa bez kresu. Ojczyzny wiecznej. Królestwa miłości Boga.
Rzeczypospolita pierwszych Piastów, Jagiellonów, Batorego i Sobieskiego, państwo, gdzie respektuje się Boże prawa, niosła i ukazywała tę wizję światu zajętemu coraz mocniej walką o dominację. O pełnię świeckiej władzy, o władzę absolutną nad sumieniami i terytoriami, o bogactwa, o wpływy. Wreszcie o coraz bardziej kruchy i iluzoryczny święty spokój.
Polacy tamtych wieków, także Polacy powstania warszawskiego, nie mieli problemów ze zrozumieniem, że wszystkiego należy spodziewać się od Boga, niczego od ludzi. Patrzyli na krzyż. Nosili go na piersiach, razem ze szkaplerzem Maryi.
Cała cześć, jaką Kościół oddaje Bogu, odnosi się do ofiary krzyżowej.
Pojęcie ofiary – tak dobrze rozumiane w Polsce dawnej, w której doradcami królów byli biskupi i spowiednicy (Romuald Traugutt miał za spowiednika biskupa Szczęsnego Felińskiego, niedawno kanonizowanego), a przyszli królowie odbywali edukację pod okiem zakonników – bywa dziś coraz wyraźniej kwestionowane. A to w ofierze złożonej Bogu, są tajemnice przeznaczenia, łaski, woli Bożej dotyczącej naszego zbawienia.
Chrystus na krzyżu umiera, byśmy mogli żyć. Ofiarowuje się prawdziwie Ojcu w czasie każdej Mszy św. Dlatego Polacy dawnych wieków przed każdą bitwą padali na kolana przed Bogiem ukrytym w Hostii i wszędzie, gdzie tylko mogli, na swych świeżo pozyskanych terytoriach, wznosili kamienne ołtarze. Wznosili katedry i klasztory.
Od tego rozpoczynali dzieło budowanie cywilizacji. Dzięki temu przede wszystkim okazywała się ona tak pociągająca dla innych narodów i wyznań.
Powstanie warszawskie to nie legenda. To prosta konsekwencja polskości. Nie odrzucenia jej, gdy wybiła godzina próby.
Warto się zastanowić, co się tu celebruje
Msza św. tradycyjna, Msza św. Wszechczasów nie jest owocem poszukiwań intelektualnych i artystycznych jakiegoś człowieka, czy grupy ludzi. Nie jest owocem dialogu z innymi religiami, ani ideologii, w której “święty” staje się kolektyw, grupa, zamknięty krąg i jego gesty, którym nadaje się rytualny charakter. Msza św. jest owocem objawienia Bożego. Ustanowił ją Chrystus, Najwyższy Kapłan.
Istota Mszy św., którą jest ofiara składana Bogu Ojcu przez Syna, jest najświętszą rzeczywistością jaka istnieje. Bóg przychodzi na głos kapłana w Swej bytowości. Bóg jest obecny realnie na ołtarzu. Poświadczają to liczne cuda eucharystyczne.
Oto cud większy nawet niż stworzenie świata.
Kiedy naród eliminuje swoje pełne czci odniesienia do Boga, jedynej rzeczywistości duchowej, odwiecznego Bytu, którego imieniem jest Miłość i najdoskonalsza Sprawiedliwość, jedynego Bytu, który może mu dać życie, wpada nieuchronnie w religię humanizmu, w kult człowieka. W kult nauki albo sztuki. Albo w uwielbienie silnej władzy i zgrabnie skrojonej ideologii. W ułudę, w marzenia.
Uznając doczesność za cel życia, za prymat, za miarę wszystkiego, popaść też musi w ekscytację antyrzeczywistością (teatralną, filmową, a nawet tą religijną). Wybiera grzech bałwochwalstwa. Odwraca się od Boga. Ma za nic słowa Zbawiciela: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie” (J 11,25).
Celebruje nie Życie, a śmierć – pod dyktando smutnych błaznów udających mistrzów ceremonii.
To nie przypadek, że tzw. wielcy reformatorzy teatru, teoretycy teatru często nawiązywali do starożytnych pogańskich kultów. Tam odnajdywali „nadrzeczywiste” źródła swojej sztuki, uważając, że przynosi ona objawienie rzeczywistości duchowej.
Kabarety i część teatrów z przełomu XIX i XX wieku, krakowskich, lwowskich, warszawskich – na wzór tych paryskich w okresu belle epoque, a potem słynnych kabaretów berlińskich – działały pod duchowym (artystycznym) przewodnictwem ludzi pogardzających katolicką kulturą, tak silnie zrośniętą z polskim sposobem myślenia. Oni tego wręcz nie znosili. Celem dla ludzi tego pokroju nie było zbawienie, lecz przeżycie pełni tu, na ziemi. Wykwitem owych przybytków sztuki była m.in. twórczość reżyserska i dramatopisarska Leona Schillera, inspirującego się E.G. Craigiem i Bertoldem Brechtem. Taki był początek nurtu awangardowego w polskim teatrze. Zadaniem tego artystycznego prądu było odwrócenie duchowej hierarchii. Wywyższenie – najpierw na scenie – tego, co najbardziej upadłe. Na oczach publiczności, którą czarowało się i schlebiało się jej, zmuszając jednocześnie do przyjęcia jako pewnik, że to właśnie jest sztuka i trzeba z szacunkiem. Żadnych dąsów… Macie być pokorni. Kapłani sztuki wymagają hołdów.
Nurt ten dziwnie zaiste skorelowany był z początkami ofensywy modernizmu w Kościele.
Nurt rewolucyjnego wywracania na opak rzeczywistości w twórczości teatralnej i w sztukach plastycznych – także w architekturze, muzyce – przyniósł owoce zabójcze dla kultury. Zastanawiająco pasowały one do owoców modernistycznej rewolucji w Kościele.
Gdyby teologia czasów posoborowych i najbardziej znani ludzie Kościoła po Soborze watykańskim II rozpowszechnili w Polsce duchowe, a nie „humanistyczne”, „humanitarne”, wyrastające rzekomo z ideologii praw człowieka motywacje bohaterów polskiej historii, takich jak Królowa Jadwiga, hetman Stefan Żółkiewski, Romuald Traugutt, Jan III Sobieski – to mielibyśmy dziś inny punkt wyjścia do rozprawienia się z liberalizmem, sukcesorem i zarazem protoplastą ideowym komunizmu. Odrzucilibyśmy proponowany dziś polityczny „pragmatyzm”. Wyśmialibyśmy postmodernizm. Nie potrafilibyśmy być bierni.
Brzydota w miejscach świętych nie jest już powodem zgorszenia. Wszystko zostało tu wymieszane. Jak w awangardowym teatrze, gdzie pijak z butelką wódki w ręku ogłasza wieść o Narodzeniu Syna Bożego (przykład jednej z nowoczesnych inscenizacji teatralnych „Pastorałki” Leona Schillera, uchodzącego w niektórych kręgach za katolika).
Jaki jest mechanizm prowokacji „artystycznej”? Spotkanie Witolda Gombrowicza i Andrzeja Panufnika w Paryżu, w latach 60. ub. wieku, dostarcza dobrej ilustracji. Podczas wieczoru towarzyskiego poświęconego Panufnikowi w jednym z polonijnych salonów, Gombrowicz, prześmiewca i zawodowy błazen, zaproponował dyrygentowi i kompozytorowi o światowej sławie grę na cztery ręce. Panufnik uznał pomysł za dziwaczny, długo się wzbraniał. Gombrowicz jednak nacierał, przymilając się do „mistrza”. Gdy wreszcie usiedli do fortepianu, by zagrać znany utwór, Gombrowicz z grobową miną zaczął bębnić w klawiaturę jak dwuletnie dziecko. Panufnik odskoczył od instrumentu jak oparzony, zły że zrobiono z niego pośmiewisko. Gombrowicz triumfował. Co odważniejsi gratulowali mu świeżości konceptu. Koncept polegał na tym, by zabawić się cudzym kosztem. Kogoś, kto uchodził za autorytet pokazać jako postać śmieszną, zniszczyć otaczający go splendor.
Najbardziej popularyzowane w naszej publicystyce hasełko dnia brzmi: Polacy przystępując do powstań zachowywali się „absurdalnie”. Byli “nieracjonalni”. Uruchamiali katolickie sumienia. Fe! Nie kierowali się pragmatyzmem. Nie wychodzili na tym dobrze!
A czy to jest najistotniejsze? To jest najistotniejsze z pewnością dla protestantów, którzy oczekują zapłaty za swoje dobre czyny już na ziemi. I dla pogan, który swojego bożka usiłują przekupić ofiarami, by nie pastwił się nad nimi.
Bóg prawdziwy wymaga od nas innego rodzaju czci. Jest zazdrosny o cześć naszego rozumu i miłość naszego serca. Nie zadowala się byle uznaniem, że gdzieś tam, być może, w przestworzach, istnieje i patrzy nas. Nie godzi się też, by czynić z niego kogoś słabego, marzycielskiego, chwiejnego, w rodzaju sentymentalnego czarodzieja.
Cześć rozumu polega na przyjęciu prawdy, że „Bóg jest wszystkim, że jest początkiem i końcem wszystkiego, że oprócz Niego wszystko jest niczym” (o. Nicolas Grou TJ).
Powrót do rzeczywistości
Nie jesteśmy w stanie bez kryteriów katolickich zinterpretować historii Polski, zrozumieć czynów jej bohaterów.
Dlatego wprowadza się dziś – tak samo jak przed stu i pięćdziesięciu laty wprowadzali je ludzie nienawidzący naszej historii – kategorie: „Polaka
romantyka”, „Polaka głupka”. „Polaka odrealnionego”, „Polaka wyzutego z pragmatyzmu”. Dziś powstaje też kategoria nowa. Nazywa się takiego Polaka „obłąkanym”.
To jest droga do zideologizowania historii Polski. Odsuwa się motywacje katolickiego sumienia jako realne kryteria postaw. Przy takim podejściu popaść można łatwo w marksistowskie rozumienie historii. Przyjmuje się, że religijne motywacje w polityce, w walce, jaką toczy się z wrogiem państwa, są zawsze fikcją. Szuka się na siłę motywacji psychologicznych („głębocy psychologowie” jakże są dziś przydatni!). Grzebie się w życiorysach bohaterów polskiej historii, by wykryć patologie w rodzinie, węszy się choroby, dewiacje, ułomności.
Ludzie brudni szukają brudu. Z tego bierze się moda na fikcyjną historię, wymyśloną niczym bajka, komiks, na prostacką intrygę. Na ohydny film w rodzaju “Nasze matki, nasi ojcowie”, na idiotyczny spektakl o powstaniu warszawskim w jego warszawskim Muzeum.
Tymczasem fenomen polskiego państwa Jagiellonów – prawdziwego imperium w środku Europy schyłku średniowiecza i okresu Renesansu – polegał tym, że zbudowano potęgę polityczną bez użycia przemocy; zbudowano ją na wierze w Trójcę Świętą.
To jest dla dzisiejszej mentalności utylitarnej trudne do wyobrażenia. Niemożliwe do przyjęcia. Brzmi jak bajka o żelaznym wilku. Tymczasem, jak mawiał ks. Piotr Skarga, spowiednik i kaznodzieja królewski, wielki misjonarz polskich Kresów: „Nie dlatego kochamy Ojczyznę naszą, Polskę, że nas żywi, ale dlatego, że jest postanowienia Bożego”.
To skandal dla pragmatyków. Dlatego podsuwa się nam dziś – tak samo jak czynili to niegdyś komuniści sowieccy – tezy o wątpliwej wartości historycznej próbujące najpiękniejsze karty naszej historii przedstawić jako legendę, stereotyp, mit. A skoro jest to mit, to najwyższy czas go obalić. Bajkopisarze z poważnych czasopism opiniotwórczych udają poważnych uczonych. Kiwają zasępieni głowami nad polskimi błędami, martwią się, że dla nas Polaków, z polityki, z taktyki, z machiawelizmu „znowu pała”. Tymczasem każda teza tych panów interpretująca naszą historię, jest tezą ideologiczną.
Na przykład: „AK współpracowała z Niemcami”.
Albo: „AK nie współpracowała z Niemcami (a powinna!); współpracowała z Rosją sowiecką!”
Tezy te odrzucają tomizm, elementarną logikę, jaką przyjmuje w Polsce człowiek wierzący, sensus catholicus.
To, czego się nienawidzi atakuje się zawsze przy pomocy kłamstwa. Kłamstwo zaś jest jednak najbardziej chwiejną z potęg.
O mocy nieprzyjacielskiej też wiem…
W 1620 roku Polska pod Cecorą starła się z armią Turków i Tatarów. Było ich 80 tysięcy. Hetman Stefan Żółkiewski miał tylko 8 tysięcy żołnierzy – wojował dotąd nieprzerwanie przez lat 4O, były to czasy wojen z Rosją, początek starć ze Szwedami. Czy się cofnął, czy zarządził odwrót, czy postanowił gdzieś ukryć się i przeczekać, aż Turcy z Tatarami zaleją nasze Kresy i wyniosą się wreszcie syci łupów? Nie, czekał z niecierpliwością na posiłki, ale nie zamierzał ustępować. Walczył. Własnym przykładem zagrzewał innych do boju.
„…znalazło się dosyć rycerstwa, które porwane przykładem sędziwego wodza, otoczyło go. Działo się tu coś podobnego, jak z królem Władysławem III pod Warną. Garstka najdzielniejszych rzedniała coraz bardziej wobec straszliwej przewagi nieprzyjaciela. Wkrótce było ich żywych tylko kilkudziesięciu, niebawem tylko kilkunastu, a w końcu zaledwie kilku, a wśród nich dwaj synowie hetmana. Tych kilku ostatnich bohaterów poczęło błagać hetmana, ażeby ocalił swe życie, żeby dosiadł konia i uciekał ku granicy [granica była na Dniestrze]. Oni zaś tymczasem mieli na chwilę zająć jeszcze Turków swymi szablami, a zanim by polegli, hetman mógłby może być bezpiecznym. Odrzucił jednak te rady Żółkiewski. Gdy mu podano konia, przebił go szablą, a do grona swych towarzyszy zwrócił się: >Miło mi przy was umrzeć. Niech Bóg nade mną wyrok kończy<. Wtem został raniony i z trudem tylko mógł kroczyć. Nowe błagania i zaklęcia, żeby jeszcze próbował ucieczki, ale on odrzuca je znowu. Wtenczas dwaj synowie stoją przy nim z dobytymi pałaszami, a on oparty na ich ramionach idzie dalej, na szeregi tureckie, szukając zaszczytnej śmierci. Nie potrzebował długo na nią czekać. Miał ramię odrąbane i rozciętą głowę. Jeden syn poległ wraz z ojcem, drugi dostał się do niewoli. (…) Został po Żółkiewskim pierścień z ciekawym napisem: mancypium Mariae…Miał szczególne nabożeństwo do Najświętszej Marii Panny i do świętych patronów polskich. W jednej z bitew z Tatarami (pod Udyczem) dał wojsku hasło: Boga Rodzica, a w bitwie pod Smoleńskiem: Św. Kazimierz. Kiedy mu gratulowano wielkiego zwycięstwa pod Kłuszynem, odparł: >moje zasługi w tym bardzo małe. Mdłymi ramiony tak wielkiego ciężaru nie podobna podźwignąć. Cudownej, miłościwej łasce Bożej wszystko ma być poczytane”. Miewał zawsze żołnierzy mniej – i znacznie mniej – niż nieprzyjaciel. Mawiał też wtedy do żołnierzy: >o mocy nieprzyjacielskiej też wiem, ale mocniejszy na niebie Bóg<”. (Feliks Koneczny: „Święci w dziejach Narodu polskiego”.)
Dlaczego zginął św. Andrzej Bobola?
Romano Amerio zauważa istnienie podobnego nurtu myślowego – podobnego do sceptycyzmu wobec duchowego wymiaru historii Polski – we współczesnym traktowaniu kapłaństwa. Po statnim Soborze znacząca grupa księży, głównie zakonników, zrzuciła sutanny, bo przyjęła narzucony przez tabuny dobrze przygotowanych do swej roli psychologów (oczywiście humanistycznych), których zaproszono do klasztorów, oraz przez media – pogląd, że jest rzeczą dla człowieka niemożliwą być wiernym Bogu, wytrwać w ślubowaniu złożonemu podczas święceń kapłańskich. Człowiek jest zbyt zmienny, za słaby, oto ich odkrywcza teza. Musi mieć jakieś awaryjne wyjście. Musi mieć szansę rozstać się ze swoim ideałem. Żeby móc porzucić chyłkiem pole bitwy, gdy czuje zbyt wielki ciężar miecza… Musi móc odejść (żeby ocalić, rzecz jasna, prawdę o sobie). Cóż znaczy Bóg, gdy człowiek roztkliwia się nad sobą i bez końca analizuje drgnienia swoich uczuć, swoje zranienia (tak dziś modne), wątpliwości i nastroje!
„Spoglądając na siebie, powinniśmy mówić: >Nic nie mogę<. Spoglądając na Boga, który będzie naszym Kierownikiem i Podporą, mówimy >Wszystko mogę przy Jego łasce i wszystkiego dokażę<” (o. N. Grou)
Dlaczego zginął św. Andrzej Bobola? Dlaczego został zamordowany w tak bestialski sposób? Skąd tak nieprawdopodobny szał nienawiści wobec człowieka, który szedł piechotą od wioski do wioski po poleskich błotnistych drogach, utrudzony ponad wszelkie wyobrażenie, nieuzbrojony, przyobleczony w czarną sutannę, szarą od kurzu, i nawracał. Nawracał na wiarę w Chrystusa, prawdziwą, wolną od błędu schizmatyków, wolną od zależności od świeckiego władcy. Nawracał całe wioski i miasteczka – nieraz w ciągu jednego dnia. Słowa o Chrystusie, słowa prawdy wypowiadane “z niewysłowioną słodyczą” (F. Koneczny) trafiały do rozumu tych ludzi. To nie były ucieszne przedstawienia, scenki, błazeńska rozrywka dla pospólstwa, prowokacje artystyczne, którą posługuje się świat modernistyczny – każąc na przykład zjadać Pismo Święte, by wypełnić nim żołądek, jak to się dzieje podczas happeningów dla młodzieży w Lednicy. Nauki Andrzeja Boboli przysparzały mu wszędzie przyjaciół. Owocowały wiarą w Trójcę Świętą.
Ten misjonarz czasów kontrreformacji, gdy społeczność katolicka Rzeczypospolitej zagrożona była zarówno przez schizmę – religią państwową nie udawało się nikogo uwieść, ale prostych ludzi można było zastraszyć i przekupić – jak i protestantyzm (szczególnie arianizm i kalwinizm rozpowszechniony był wśród elit jako religia „modna” ), był jednym z tych wielkich polskich jezuitów, którzy odwojowali dla Kościoła Kresy.
To właśnie ten nieustraszony żołnierz Chrystusa był autorem Ślubów króla Jana Kazimierza w katedrze lwowskiej To uznanie, że władza królewska nad Rzeczpospolitą powinna należeć w pierwszym rzędzie do Matki Boga, Maryi Niepokalanej, że trzeba podzielić się z Nią swoim monarszym tytułem na chwałę Boga i dla dobra narodu – a wszystko to wypowiedziane w obliczu Kościoła, przed kamiennym ołtarzem, na którym sprawowana jest Najświętsza Ofiara – ściągnęło na Św. Andrzeja Bobolę furię szatana.
Dziś św. Andrzej Bobola przez niektórych wpływowych swoich współbraci z Polski określany jest mianem „świętego ekumenicznego”. Nie jest im w stanie przejść przez usta prawda o istocie jego męczeństwa.
Polscy jezuici nie czynią też dziś wiele, by ukończyć proces beatyfikacyjny, rozpoczęty przed I wojną światową innego ich współbrata z epoki, gdy jezuici naprawdę nawracali cały świat, jak pragnął tego ich Założyciel, św. Ignacy Loyola – Sługi Bożego ojca Wojciecha Męcińskiego (1598- 1643), szlachcica z Osmolic pod Lublinem. Pierwszego polskiego męczennika Dalekiego Wschodu, zamordowanego w okrutny sposób u wybrzeży Japonii.
Jednym z najdziwaczniejszych przesądów współczesnej kultury jest przeświadczenie, że na przestrzeni ostatnich wieków człowiek definitywnie się zmienił. Nie dziwimy się, gdy podobne prawdy głoszą ateiści, dla których są one rodzajem zaklęcia. Gorzej, gdy wiarę tego rodzaju mądrościom dają katolicy. To że kultura, obyczajowość, polityka może zmienić w istotny sposób naturę człowieka – a zatem wrażliwość sumienia, żarliwość wiary, jaka charakteryzowała naszych przodków nie jest już aktualna – jest tezą chętnie lansowaną przez neomarksistów. Smutne było wyznanie pewnego pana, który poskarżył mi się, że nie może doprosić się ojców jezuitów, by zechcieli przypomnieć współczesnym postać jego krewnego, a ich współbrata, męczennika, Wojciecha Męcińskiego. Jak usłyszał mój rozmówca – w dzisiejszych czasach powinno się zabiegać o pamięć o szermierzach wolnej myśli, intelektualistach. Męczennicy nikogo nie interesują!
To wkrótce po śmierci o. Wojciecha Męcińskiego Rzeczypospolita stała się obrońcą Europy chrześcijańskiej, składając najwspanialsze publiczne wyznanie wiary pod Wiedniem. Nie zawiedli w tej epoce królowie, rycerstwo, zakony, które przeżywały rozkwit – jezuici, bernardyni, karmelici i franciszkanie. Bogactwo duchowe Polski wieku XVII nie jest dziś doceniane. Ci, którzy się nim interesują, uchodzą za ekscentryków.
Wojciech Męciński – zamożny szlachcic, absolwent Akademii Krakowskiej, człowiek wielkiej kultury, podróżujący po Europie, by poznać jej sztukę i dorobek cywilizacyjny – spędził siedem lat w Portugalii, gdzie już jako jezuita przygotowywał się do wyjazdu do Japonii.
(W tym czasie cały swój majątek – siedemnaście wiosek i miasteczko Nowodwór – zapisał kolegium jezuickiemu w Krakowie). W latach 30. XVII wieku wyprawa do Japonii była wyjazdem na pewną śmierć. Wyspa była objęta wojskową dyktaturą, szintoistyczny nacjonalizm stał się obowiązującą ideologią, palono kościoły, misjonarzy torturowano w najbardziej wymyślny sposób. W 1630 r. okręt Męcińskiego, gnany wichurami, powrócił do Portugalii, a on sam, wyczerpany i chory, musiał zbierać siły na ponowny wyjazd. Sytuacja powtórzyła się w 1633 r. – podróż do Azji Wschodniej była jednym pasmem kataklizmów i zmagania się z chorobami. O. Męciński – lekarz z wykształcenia – ratował ciężko chorych. Jako założyciel szpitali, medyk i misjonarz działał jeszcze przez dziewięć lat na terenie Indii i dzisiejszych Indochin – tyle trwał jego przymusowy przystanek w drodze do Japonii. W Goa, pod przybranym imieniem Albertus de Polonia, katechizował i chrzcił, nadając nowo ochrzczonym imiona polskich świętych. U grobu św. Franciszka Ksawerego, pierwszego misjonarza Japonii, który był przedmiotem jego wielkiej fascynacji, zawiesił srebrną lampę i wota. Okręt, którym wypłynął wreszcie w kierunku Chin, skąd blisko już było do Japonii, został porwany przez Holendrów i skierowany na Formozę. Wojciech Męciński, który dzięki talentom medycznym i postawie pełnej otwartości, zdobywał przyjaźń wszystkich, z którymi się zetknął, zyskał zaufanie władz holenderskich, i po siedmiu miesiącach udało mu się uciec z niewoli. Ale Japonia była znów nieosiągalna, tym razem władze zakonne wstrzymywały decyzję, nie chcąc wysłać go na pewną śmierć. Został przełożonym rezydencji misyjnej w Kambodży, cieszył się przyjaźnią króla. Dopiero kiedy jeden z jezuitów w Japonii załamał się podczas tortur i przyrzekł współpracę z władzami przeciwko misjonarzom, otwarła się możliwość wyjazdu na wyspę. W przebraniu Chińczyka, 44-letni Wojciech Męciński postawił stopy na japońskiej ziemi w 1642 r. W miesiąc potem schwytano go i przez osiem miesięcy torturowano na 105 sposobów. „Mógł uwolnić się jednym słowem, na które czekano: żeby się zaparł Chrystusa” – pisze Feliks Koneczny w książce „Święci w dziejach Narodu Polskiego” – „Pod koniec spuszczono go głową do dołu wypełnionego nieczystościami i tak wisząc przez cały tydzień, oddał ducha Bogu dnia 23 marca 1643 r.”
Jest rzeczą niewiarygodną, że Polacy nie znają jednego z najbardziej heroicznych męczenników za wiarę. Sługa Boży Wojciech Męciński znany jest bardziej we Włoszech niż u nas.
Czy jego świadectwo można uznać za „nieaktualne”? Dlatego, że nigdy nie cofnął się przed trudnościami? Dlatego, że nie uznawał tchórzliwej i zupełnie niechrześcijańskiej tezy, iż może istnieć ofiara zbyt duża dla Miłości, którą się przyjęło jako Osobę Zbawiciela Świata, Odkupiciela własnych grzechów?
Pod ostatnim swym listem, jaki dotarł do jezuitów w Rzymie, podpisał się:
Skazany na śmierć dla Chrystusa
Dziś historycy, także nauczyciele historii rzadko rozumieją, co to znaczy. Jeszcze rzadziej – publicyści z czasopism „opiniotwórczych”. Zamiast mówić o prawdziwej historii Polski, popadają w dziwaczną narrację o naszych dziejach. To nie uznanie „godności człowieka” nie pozwalało Polakom mordować innowierców, ale miłość Boga – i ze względu na nią – także współczucie, prawdziwa litość i miłosierdzie wobec człowieka inaczej myślącego, inaczej wierzącego, dotkniętego chorobą błędu, zwiedzionego, oszukanego.
To nie obojętność, nie zakłamana i tchórzliwa tolerancja wobec religii fałszywej – jak chciano by nam przypisać ze strony „nowej prawicy”, bazującej na ignorancji historycznej i na manipulacjach historią (owocujących przytykami, w rodzaju: trzeba było iść z Krzyżakami – z Niemcami, Rosją – słowem, z silniejszymi, a nie wykrwawiać się w samotnym boju).
Klasycznym przykładem tego rodzaju myślenia, że trzeba mianowicie złożyć czystą ideę, czyste serce, czystą intencję – jak ta, która przyświecała powstańcom Warszawy w sierpniu 1944 – czyli miłość do Boga – na ołtarzu „pragmatyzmu”, „polityki realistycznej” itp., jest dziś starannie reżyserowana dyskusja nad najbardziej cyniczną superprodukcją z dziedziny politycznych bajań (co by było, gdyby…), książką zatytułowaną skromnie „Obłęd 1944”.
Tytuł – wyjaśnijmy – nie odnosi się bynajmniej do morderczego szału, który ogarnął Niemców w 1944 roku. W Warszawie zabijali oni nie tylko Powstańców, ale kobiety i dzieci chroniące się w piwnicach, oraz rannych w szpitalach. Tytuł ten ukazuje rzekomo chore, „obłędne”, zdaniem autora (którego nazwisko litościwie pomińmy), motywacje politycznych przywódców Polskiego Państwa Podziemnego. Tak, Polska Walcząca dla tego rodzaju autorów (jak i dla niemałej części Niemców, dla Rosjan, również dla wielu ludzi pochodzenia żydowskiego), to symptom strasznej choroby. Choroby szerzącej się wśród Polaków wszystkich wieków naszej historii, choroby zaraźliwej jak tyfus… Tak jak dla innego pana o znanym nazwisku, antykomunizm Polaków – który może być tylko „zoologiczny”. Bo prawdy nie ma. Jest tylko bilans korzyści i strat, zysków i bankructw. Jest tylko brzęk złota – lub go nie ma. I wtedy gdy go nie ma, jest „obłęd”.
Tego rodzaju książki, nagłaśniane i podsuwane czytelnikom w ramach polityki obrzydzania Polakom własnej przeszłości – przykład bezczelnej hucpy tych, którzy bardzo dobrze wiedzą, co robią, co i w jakim celu zamierzają sfałszować i zatruć – traktują nasze dzieje nie jako całość, ale jako serię oderwanych od siebie, w żaden sposób nie powiązanych epizodów. Kiedy się nie widzi całości jest się ślepcem. Jeśli jest się ślepcem nie należy uważać, że jest się mędrcem. Lepiej milczeć.
Wiarę świętą chrześcijańską, powszechną, mocno i statecznie trzymaj
– pisał hetman Żółkiewski do syna w swym testamencie – Dla niej krwi rozlać i żywota położyć nie żałuj. Odpłata u Pana Boga za to, kto dobrą chęcią, dobrym sercem służy Rzeczypospolitej. (…) I poganie rozumieli, że śmierć dla ojczyzny słodka, nuż jeszcze dla wiary świętej trafi się okazja położyć żywot – i u ludzi sławna i u Boga odpłatna.
Jednym z najbardziej znienawidzonych przez komunistów historyków był prof. Oskar Halecki. Widział on historię Polski w całości z perspektywy katolickiej. Gomułka nie był w stanie ścierpieć, by nazwisko tego znanego w świecie zachodnim polskiego uczonego pojawiało się choćby w przypisach prac naukowych. Cenzura wykreślała je zewsząd.
Jan Paweł II wiedział, że skutkiem przyjęcia wiary przez Polaków w 996 roku była wolność. Wolność prawdziwa. Oni już nie potrzebowali innej wolności. Tej, którą przyniosła rewolucja w XVIII wieku: wrzenia umysłów, które chciały za wszelką cenę uniezależnić się od Boga… I wyzbyły się jedynego przymiotu, który ceni Bóg: pokory. Pragnęły wolności od prawa z Bożego nadania. Pragnęły tylko praw człowieka. Niektórzy obawiają się dziś, czy Karol Wojtyła nie rozumiał wolności na sposób nazbyt oświeceniowy, zgodnie z zasadą rewolucji, która dokonala się najpierw w umysłach. Wolność w wydaniu oświeceniowych filozofów to nieograniczoność myśli, to zerwanie więzi umysłu człowieka z Objawieniem i Prawdą (której nośnikiem jest także Tradycja). Wolność tak pojmowana zawsze przynosi błąd, zawsze owocuje herezją. Prawda z najmniejszą nawet domieszką błędu staje się kłamstwem. Choćby była nią najpiękniej wysławiana idee fixe: idea szczęścia powszechnego, dobrobytu i pokoju świata, opartego o braterstwo wszystkich ludzi, o prawa człowieka, zrównoważony rozwój, szacunek dla środowiska… I równość religii..
Równość religii? Polacy mają to przyjąć?
Bronią atomową Polski jagiellońskiej była jej kultura. Kultura typowo katolicka. Urok i piękno polskich obyczajów. Towarzysząca im tak często łagodność i wspaniałomyślność – nawet wobec wrogóe – zachowujących je ludzi. Brak wszelkiego przymusu w
kwestiach religijnych. To dlatego inne narody pragnęły być częścią imperium Jagiellonów. To była kwintesencja polskiej wolności. Unikalnego w Europie skarbu. Ta wolność w demokracji szlacheckiej rozkwitała. W XVII wieku było w Polsce 10 proc. wolnych obywateli, czyli szlachty. Był to najwyższy procent w całej Europie. (We Francji w tym samym czasie szlachta stanowiła 1 procent społeczeństwa). Polak katolik bronił i ochraniał arianina nie dlatego, że było mu wszystko jedno w co ten człowiek wierzy, ale z tego powodu, że wiedział, iż ochrona przed prześladowaniami religijnymi, to skądinąd utorowanie mu najskuteczniejszej drogi do nawrócenia. Tak mówi Chrystus: „miłujcie nieprzyjaciół’. Nie tylko „siebie nawzajem”. Nie nawoływał: „zemścijcie się na nich”, „kneblujcie ich”, „spotwarzajcie”, bo wierzą inaczej, bo popadli w błąd…. Trzeba tępić herezję, ale nie krzywdzić heretyków i pogan. Co nie znaczy, że państwo powinno dawać im miejsca publiczne, by swobodnie swoje błędne nauki głosili. Przeciwnie, państwo powinno im tego zakazać. Św. Wojciech nawracał Prusów, szedł do nich z gołymi rękami, w sutannie, a nie wysyłał uzbrojone po zęby drużyny rycerskie, żeby ich najpierw związać, okaleczyć i zakneblować. Żeby byli posłuszni. Chrześcijaństwo jest wymagające.
Katolicyzm polski był dlatego dla innowierców atrakcyjny, bo pokazywał jak może wyglądać społeczeństwo ludzi wolnych. Ludzie wolni nie mają problemu z akceptacją drugiego człowieka – choć nie akceptują jego religii, gdy jest fałszywa. Św. Tomasz z Akwinu uczył to rozróżniać. Polska szlachta – edukowana w kolegiach jezuickich, tak często wyjeżdżająca potem na studia do Padwy, Florencji, Rzymu i Paryża, znająca łacinę jak nikt w owym czasie w Europie – umiała posługiwać się w praktyce nauką św. Tomasza. Jej katolicyzm nie był płytki, był zakorzeniony w rozumie. Polegał na prawidłowym rozróżnianiu pojęć.
Próba wzniecenia dziś dyskusji o tym, czy Polacy powinni pójść w czasie ostatniej wojny z Rosją przeciwko Niemcom – jak chcieli komuniści – czy z Niemcami przeciwko Rosji, jak próbują dziś jeszcze nas strofować neokonserwatyści i nowa prawica – to jest propozycja, by na serio dyskutować o tym, jak oddychać bez powietrza. Pragmatyzm bez katolicyzmu to idealna pożywka dla anarchii i ideologii – albo czerwonej, albo brunatnej. Dziś obie odradzają się po obu stronach naszych granic; są też ludzie, którzy żyjąc wśród nas i mówiąc po polsku próbują zainfekować nas od środka ich mutacjami. Tracą tylko czas.
Tak naprawdę była jedna tylko Bitwa Warszawska.
Stoczono ją i w 1863 roku i w czasie odpierania nawały bolszewickiej w 1920 roku i w czasie Powstania Warszawskiego. A nawet jeszcze wcześniej – podczas Powstania Listopadowego, gdy przeciw Rosji wystąpiła regularna polska armia. A także w czasie Konfederacji Barskiej. Zawsze wtedy, gdy broniliśmy katolickiej Polski.
Spoczynek w Bogu
„Będziesz miłował Boga!”, mówi bowiem Bóg do człowieka. „..nie przez jakiś czas, ale zawsze, w każdej chwili; od dojścia do rozumu, aż do ostatniego tchu życia. Ta miłość będzie stałym, ciągłym usposobieniem twojego serca”.
„Będziesz miłował Boga tak, jak Go miłował człowiek w stanie niewinności, jak Go miłować powinien przez łaskę Chrztu Świętego, to jest miłością wlaną, a zatem nadprzyrodzoną, i starać się będziesz o zachowanie łaski uświęcającej, do której ta miłość jest przywiązana. (…) Bóg wszystkim daje Swą łaskę, a z łaską i miłość; jeżeli człowiek, doszedłszy do rozumu, nie ma jednej i drugiej, to zawsze jest w tym jego własna wina”.
Czego wymaga od nas Bóg? Bóg wymaga, by wierzyć w Niego i kochać Go. Miłość jest nieoddzielna od wiary. Miłość jest trudna.
„Wymaga od ciebie tej miłości pod karą największego nieszczęścia, to jest pod karą wiecznego odrzucenia, którego nie będziesz mógł uniknąć…”
Bohaterowie polskiej historii i męczennicy mówią nam jednak, że miłość Boga jest możliwa, realna, prawdziwa. Że przynosi szczęście. Szczęście, jakiego nie zna i znać nie może świat. Szczęście niewysłowione. Cudowny spokój i całkowite ukojenie.
„Ten spokój jest niewzruszony jak sam Bóg, przewyższa wszystkie rzeczy stworzone, jak Bóg nad wszystko jest wyższy; przenika do głębi duszy, bo Bóg tylko może dać sercu taką wewnętrzną pociechę; jest zupełny, bo Bóg napełnia i nasyca serce; nie zostawia miejsca na żadne życzenie, na żaden żal, bo ten, kto posiada Boga, nie ma nic do życzenia, nic do żałowania. Ten spokój ucisza namiętności, uspokaja wyobraźnię, ustala rozum i uczucia serca. Ten spokój trwa – wśród niepowodzeń i cierpień wszelkiego rodzaju, wśród pokus i prób, bo wszystko to nie przenika do głębi duszy, w której mieszka Bóg…”. (o. N. Grou)