Zwycięstwo, jeśli przyjdzie…
„Widzieć Dziewicę, która rodzi Dziecko, nie jest czymś bardziej niewiarygodnym niż widzieć Umarłego, który opuszcza swój grób”, wyraził się ktoś w rozmowie na temat Niepokalanego Poczęcia. „Kto nie przyjmuje początku Ewangelii, nie może potem ocalić jej końca”. Historia naszego kraju uczy, że Polacy mieli rozwinięty ów dar przyjmowania za prawdę rzeczy niewyobrażalnych i nie do przyjęcia dla płytkiego pragmatycznego umysłu, zajętego bez reszty porządkowaniem swojego małego podwórka. By było wygodnie, czysto i bezpiecznie. Czy można jednak łudzić się, że to jest bezpieczeństwo prawdziwe, gdy śmierć i utrata wszystkich skarbów gromadzonych na ziemi jest przeznaczeniem człowieka?
Dar kontemplacji rzeczywistości po stokroć przekraczającej ludzkie wyobrażenia i nasze ziemskie doświadczenia, jaki zawdzięczamy kultowi Matki Bożej, daje człowiekowi taką wolność i otwiera takie horyzonty, że stało się u nas możliwe nie tylko utworzenie Rzeczpospolitej obojga narodów, że uznawano za obowiązek ekspansję kulturową i religijną na Wschód, wreszcie, że Polacy, tuż przed rozbiorami ustanowili Konstytucję, która dawała prawa obywatelskie ludziom najniższego stanu; u naszych sąsiadów odpowiadał on stanowi niewolników. „Obecność Maryi strzeże zdrowej konkretności wcielenia, zdrowej >materialności< wiary. Wiadomo natomiast, że tam, gdzie o Maryi się zapomina, również i Syn znika, rozpływając się w oparach kultury, moralności czy gnostycyzmu, stając się >mistrzem etyki< o wiele bardziej niż Słowem Wcielonym” (Vittorio Messori).
Messori, ale też inni katoliccy myśliciele podkreślają, że Polacy zawdzięczają narodową spoistość kultowi Matki Bożej. Wbrew pozorom jest to dziedzina wymagającą intelektualnego zaangażowania i refleksji dalekiej od powierzchownej dewocji. Ufność pokładana w Bogu, jakiej wzorem jest Najświętsza Maryja Panna, przypominała o pozaziemskim celu naszej egzystencji i zawsze zbliżała Polaków do siebie.
Wymagała często prawdziwego męstwa, biorąc pod uwagę fakt jak dramatyczne były losy Rzeczpospolitej. Rok 2018, w którym świętujemy stulecie Niepodległości, został ogłoszony także przez polskich biskupów Rokiem Świętego Stanisława Kostki. Ten polski jezuita, syn szlacheckiej rodziny herbu Dąbrowa, urodzony w Rostkowie k. Przasnysza w połowie XVI wieku, nie jest dziś postacią szczególnie znaną. A był czas, gdy odbierał cześć w całej Europie chrześcijańskiej, o jego relikwie zabiegały w Watykanie głowy koronowane. Delikatny, ale obdarzony żelazną wolą młodzieniec, zaledwie w osiemnastym roku życia zabrany z tego świata, nigdy nie potrafił na ziemi pogodzić się z kłamstwem i odczuwał „niebywały wstręt do rzeczy płaskich”, jak ujął to jeden z biografów, chciał żyć w harmonii z prawdą. Jej uosobieniem, najpiękniejszym obrazem była dla niego Matka Boska.
Syn wielkiego pana, Jana Kostki, senatora i kasztelana zakroczymskiego, został jako czternastolatek wysłany wraz ze starszym bratem do renomowanej jezuickiej szkoły ufundowanej przez cesarza Ferdynanda I w Wiedniu, „na trzyletnie studia klasyczne”. Atmosfera stolicy Habsburgów przenikniętej kulturą i obyczajami dworu cesarskiego, z jego blichtrem, przepychem, sztuką pozorów, przygnębiała go. Szukał na własną rękę wyzwolenia od przymusu uczestniczenia w rozrywkach, które nie były w jego oczach tego warte. Jego duchowe credo: Do wyższych rzeczy jestem stworzony, było odpowiedzią na taniość życia wiedeńskiej society. Lekcje tańca, strojenie się, wizyty u malarzy, którzy sporządzali portrety młodych szlachciców, a zwłaszcza wieczorne ucztowania i pijatyki w domu protestanta Kimberkera przy Currentgasse, gdzie zamieszkał z bratem Pawłem i dwudziestojednoletnim opiekunem Janem Bilińskim, męczyły go. Ów starszy brat widząc jego niechęć do rozrywek, pilność w nauce – która początkowo szła mu jak najgorzej, bo dom rodzinny nie był w stanie go do tych studiów przygotować – i niezwykłą pobożność, a przede wszystkim chęć zrealizowania powołania i wstąpienie do jezuitów, próbował wymusić najpierw perswazją a potem siłą uczestnictwo w wesołej kompanii. Gdy Stanisław stawiał opór, wpadał w dziką furię, bił go po twarzy i katował przy akompaniamencie najgorszych wyzwisk, razem z innymi mieszkańcami stancji (Biliński, opiekun z Rostkowa, któremu życie towarzyskie Wiednia imponowało, po cichu patronował tym ekscesom). „Ileż razy deptałem po nim, kiedy leżał nocą na ziemi zatopiony w modlitwie”, zeznawał po jego śmierci jeden z mieszkańców stancji, jego krewniak. A późniejszy kasztelan szreński, Rozdrażewski, w czasie procesu beatyfikacyjnego Stanisława wyznawał: „Kopałem go w bok, kopałem jak gdyby był kamieniem i chodziłem po nim ugniatając z całych sił – a on nawet nie jęknął”.
Stanisław postanawiając, że będzie zakonnikiem chciał wypełnić swój młodzieńczy ślub, złożony jeszcze w Polsce, że odda się Bogu. Za Patronkę obrał Najświętszą Maryję Pannę. Gdy porywczy i dumny ojciec nie wyraził zgody na jego wstąpienie do jezuitów – szykował dla niego, razem z bliskimi krewnymi, biskupem chełmińskim, Piotrem Kostką i prymasem Polski, Jakubem Uchańskim, drogę wielkiej kościelnej kariery – a sami zakonnicy takiej zgody wymagali od uczniów swoich szkół, po prostu uciekł piechotą z Wiednia. Zaraz po ostatnich egzaminach kończących edukacji, tuż przed powrotem do Polski – by zostać przyjętym do zakonu w innej jezuickiej prowincji. Właśnie tego wieczora, gdy brat z towarzystwem urządzał pożegnalną hulankę, z huczną muzyką, śpiewami i korowodem przez miasto.
Ucieczka z Wiednia Stanisława była szokiem dla nauczycieli, kolegów, opiekunów. Postawiła całe miasto na nogi. W niezręcznej sytuacji znalazły się władze zakonne prowincji wiedeńskiej. Rodzina Kostków nie była jedną z wielu rodzin szlacheckich, to był wielki, ustosunkowany ród. Wiedeń huczał. Co należało obwieścić kasztelanowi zakroczymskiemu, znanemu z ambicji i uporu? Jak wyjaśnić sprawę generałowi w Rzymie, wreszcie legatowi papieskiemu i cesarzowi, który nigdy nie pałał do jezuitów przesadną sympatią. Było całkiem realne, że zabierze im szkołę (raz już zabrał internat). Pisano więc na gwałt listy z przeprosinami, wyjaśnieniami, tłumaczeniami. Tylko jeden z wychowawców Stanisława, o. Doni nie owijał w bawełnę i wyjawił Piotrowi Kanizjuszowi, prowincjałowi w Dylindze, że Stanisław nie miał po prostu innego wyjścia, bo przez wiele miesięcy kołatał do drzwi domów zakonnych w całym Wiedniu, bezskutecznie prosił o interwencję legata papieskiego kard. Commendone, który znał jego rodziców z Polski, gdzie był nuncjuszem (serdecznie przyjaźniąc się także z kard. Hozjuszem, bliskim rodzicom Stanisława). „Dzień i noc nastawał… Znalazłszy drzwi zamknięte nie stracił odwagi i postanowił udać się do innych prowincji”.
Wszyscy nagle odkryli, że Stanisław, „ten niby potulny i pomiataniec, wieczna ofiara, który jedynie umiał przeciwnikom >wyższych rzeczy< zezwalać na deptanie po sobie i wymierzanie policzków, aż do pośmiewiska, zdający się nie umieć niczego poza nauką i modlitwą – nagle przemienił się w Stanisława, jakiego dotąd nie znali”, pisze jego biograf.
Tylko „innowiercy i nowinkarze – czasy to były przecież wojującego protestantyzmu” – przypomina ten sam autor – „zacierali ręce z radości i cieszyli się jak rozbrykane dzieci. (…) A to właśnie wychowanie jezuickie…”
Stanisław wyszedł od Kimberkera jak stał. Przeszedł 650 kilometrów, przez Augsburg, Dillingen w Bawarii, potem przez Alpy i via Cassia, do Rzymu. Po drodze musiał zrzucić swój bogaty ubiór i przebierać się w strój żebraka, gdyż rodzina zorganizowała pogoń za uciekinierem. Po wielu perypetiach został przyjęty do nowicjatu w Rzymie. Zdążył tam być dziesięć miesięcy. Zapadł niespodziewanie na niezdiagnozowaną chorobę. Nikt nie potrafił jej nazwać. Stanisław do chorowitych nie należał. „Przybył zdrowy do Rzymu”, oświadczył później generał zakonu. „Był rześkim i czerstwym”, potwierdzali współbracia. A jednak, gdy 10 sierpnia 1568 roku położono go w domu jezuickim na Kwirynale do łóżka z powodu lekkiej gorączki, napomknął komuś z braci, że już nie wstanie. Spotkał się z pokpiwaniem lekarza i brata infirmarza: „Większego cudu by trzeba, żeby móc umrzeć od takiej choroby, aniżeli z niej wstać”.
Zmarł po pięciu dniach, w święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, otoczony modlitwą współbraci, którzy właśnie wtedy zobaczyli w młodym Polaku kogoś niezwykłego. Przypomniano sobie co wyznał jednemu z ojców w nowicjacie: ”W pierwszej modlitwie, którą zapamiętałem, oddałem się zupełnie Bogu na służbę i ofiarę”. Dziś mówi się, że “powaliła go śmierć kochających nad siły” i że jego tajemniczy zgon był śmiercią mistyczną. Z niepojętych powodów wieść o jego śmierci rozniosła się tego samego ranka – a przecież był tylko jednym z kilkuset młodych zakonników w Wiecznym Mieście – i przy jego trumnie zgromadził się „cały Rzym”. Jego relikwie stały się natychmiast najcenniejszymi, najbardziej upragnionymi skarbami. Przy nich dokonywały się nadzwyczajne wydarzenia. Niezliczone cuda i znaki w całej Europie przypieczętowały wieść, że świat chrześcijański ma nowego orędownika w Niebie. Został pierwszym beatyfikowanym jezuitą, wyprzedził nawet Ignacego Loyolę.
Z ziemi włoskiej do Polski
Czterdzieści dwa lata po śmierci Stanisława Kostki (15 sierpnia 1568 roku), jego współbrat, o. Giulio Mancinelli (1537-1618), siedemdziesięciotrzyletni zakonnik, wyruszył piechotą z Neapolu do Krakowa. Szedł w pospiechu, przynaglany niezwykłym zobowiązaniem. Doszedł na miejsce 8 maja 1610 roku. Zapewne nie spodziewał się w tym odległym kraju ujrzeć miasta tak jaśniejącego wspaniałością kościołów, urodą architektury, zadbanego i bogatego. Polska była wówczas jedną z największych potęg terytorialnych i ekonomicznych w Europie. Po unii z Litwą (1569 r.), za czasów Stefana Batorego, przeżywała czas wspaniałych zwycięstw militarnych i ekspansji terytorialnej. Kraków jawił się przybyszowi z południa jako prawdziwy cywilizacyjny cud, drugi Rzym. Ujrzał miasto jaśniejące wspaniałością kościołów, urodą architektury, zadbane i bogate. (Inny Włoch, Giovanni Paolo Mucante, sekretarz legata papieskiego Henryka Gaetano, pisał w tym samym czasie w jednym z raportów: „Nie rozumiem, żeby było drugie miasto tak obficie opatrzone we wszystko, jak Kraków i sprawiedliwe jest tu dawne przysłowie, iż gdyby nie było Rzymu, tedyby Kraków był Rzymem (Cracovia altera Roma)”.
Co było powodem tej podróży starca? Zanim w czasie potopu szwedzkiego papież Aleksander VII zaczął namawiać polskich biskupów[1], by nie zwlekając ogłosili Maryję Królową Polski, miano to usłyszał właśnie ów stary zakonnik, Giulio Mancinelli od samej Niepokalanej, gdy modlił się do Niej 14 sierpnia 1608 roku, w wigilię święta Wniebowzięcia Maryi. Ujrzał wtedy Madonnę z Dzieciątkiem i klęczącego u Jej stóp Stanisława Kostkę, jeszcze wówczas niekanonizowanego, ale znanego mu osobiście tak dobrze. Był w Rzymie podczas jego krótkiego nowicjatu, był też przy łożu śmierci tego młodzieńca, którego imię otaczano w Rzymie tak wielką czcią. Stanisław zmarł dokładnie czterdzieści lat wcześniej.
Gdy do głębi poruszony wizją Mancinelli rozmyślał, jakimi słowami powinien jeszcze zwrócić się do Maryi, by wychwalać Ją w sposób najbardziej Jej miły, usłyszał: „A czemu Mnie Królową Polski nie zowiesz? Ja to królestwo wielce umiłowałam i wielkie rzeczy dlań zamierzam, ponieważ osobliwą miłością ku Mnie pałają jego synowie”. Kościół potwierdził prawdziwość objawienia. O. Mancinelli przekazał w Krakowie słowa Maryi ks. Piotrowi Skardze, królewskiemu kaznodziei i spowiednikowi Zygmunta III Wazy. Zakonnik został przyjęty z wielkimi honorami, jednak król i królowa Konstancja, gorliwi katolicy, nie byli gotowi do podjęcia wezwania. Piesza pielgrzymka starca z Neapolu miała swój kulminacyjny moment w katedrze wawelskiej, gdzie o. Mancinelli znów ujrzał Maryję, która utwierdziła go w misji i poprosiła o modlitwę w intencji Rzeczpospolitej: „Ja Jestem Królową Polski. Jestem Matką tego narodu, który jest mi bardzo drogi, więc wstawiaj się do mnie za nim i o pomyślność tej ziemi błagaj mnie nieustannie”. Korona, jaką kilkanaście lat później sporządzono i umieszczono na jednej z wież Bazyliki Mariackiej jest upamiętnieniem tego faktu. Ten fakt jest częścią naszej historii. Historii, trzeba przyznać, bardzo dziś mało znanej. Na podstawie objawień Giulio Mancinelli powstał obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej w Wilnie, Maryja ma tu dwie korony – jako Królowa świata i Królowa Polski.
Stanisławowi Kostce Polska zawdzięcza zwycięstwo nad Turkami w bitwie pod Chocimiem w 1621 r. Takie było przekonanie dawnych Polaków. W tym dniu o. Oborski, jezuita w klasztorze w Kaliszu, widział św. Stanisława na obłokach, jak błagał Matkę Bożą o pomoc. Król Jan Kazimierz przypisywał orędownictwu Świętego zwycięstwo odniesione pod Beresteczkiem (1651). I dwa inne przynajmniej, po ludzku rzecz biorąc niemożliwe i nieprawdopodobne, wielkie zwycięstwa historyczne w tym samym wieku polscy królowie i hetmani, rycerstwo i lud łączyli z postacią świętego młodzieńca.
Ciąg dalszy wkrótce
________
[1] “Kiedy w 1655 roku w granice Polski wdarli się Szwedzi, a opuszczony król musiał uciekać poza granice kraju, zrozpaczeni biskupi pisali do papieża: „Zginęliśmy, jeśli Bóg nie zlituje się nad nami”. Aleksander VII, powołując się na objawienie o. Juliusza Mancinelli odpowiedział: „Nie, Maryja was uratuje, to Polski Pani. Jej się poświęćcie. Jej oficjalnie ofiarujcie. Ją Królową ogłoście, przecież sama tego chciała”. Król Jan Kazimierz, stosując się do rady papieża, 1 kwietnia 1656 r. złożył uroczysty ślub, ogłaszając Maryję Królową Polski. (…) Od tej chwili Matka Boża wzięła losy naszego narodu w Swoje dłonie. Ocaliła Polskę nie tylko od potopu szwedzkiego, lecz wiele razy okazywała nam Swoją potęgę i miłosierdzie. Nuncjusz apostolski w Warszawie — Pignatelli przez naszym zwycięstwem nad Turkami pod Wiedniem, powiedział do hetmana Stanisława Jabłonowskiego: „Szczęśliwe narody, które mają taką historię, jak Polska, szczęśliwszego od was nie widzę państwa, gdyż wam jedynym zechciała być Królową Maryja, a to jest zaszczyt nad zaszczyty i szczęście niewymowne; obyście to tylko zrozumieli sami”. Zaraz po tym zwycięstwie został papieżem Innocentym XII. Pijar i założyciel marianów, św. Stanisław Papczyński był spowiednikiem przyszłego króla Jana III Sobieskiego oraz nuncjusza apostolskiego Antonio Pignatelliego (późniejszego papieża Innocentego XII)” (ks. Czesław Wilczyński).