Znak pokoju, czy znak wojny? Czyli kto dziś jest naprawdę „odmienny”
Czego domagają się środowiska, które uruchomiły medialną kampanię reklamową, która zmienić ma nastawienie osób wierzących do ludzi „odmiennych orientacji seksualnych”? Czy jest to batalia o tolerancję, której rzekomo brakuje katolikom, czy raczej o to, by naruszyć same fundamenty tradycyjnej wiary?
Wiara oparta o znajomość Dekalogu i dogmatów Kościoła była zawsze przez tzw. postępowych katolików, skupionych wokół „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” i „Więzi”, traktowana z podejrzliwością. Naprawdę nie macie wątpliwości? Jesteście pewni? To znaczy, że jesteście osobnikami pysznymi i zadufanymi, potencjalnie niebezpiecznymi, fundamentalistami. Takich trzeba izolować. Świat idzie z postępem, wszystko się zmienia, życie dyktuje nowe prawa, nie można tkwić w zaśniedziałych okopach starych dogmatów.
Od tego już tylko krok, by imputować katolikom, że nie tylko są nudziarzami, ale „nie lubią ludzi”, nie cierpią „inności”, „różnorodność” przyprawia ich o nerwowe drgawki i w rzeczy samej „są pełni nienawiści”.
Można to wszystko rozgrywać na różnych instrumentach, z wykorzystaniem bardzo szerokiego rejestru subtelnych fal. Wzbudzając w ludziach niepokój, czy wierzą w sposób prawidłowy, czy nie są anachroniczni, można skutecznie zasiać ziarna rewolucyjnej zmiany.
W czasach PRL środowiska tzw. postępowych czyli „otwartych” katolików z Warszawy i Krakowa angażowały się w rozliczne przedsięwzięcia, które – lansowane zawsze jako kampanie filozoficzno-socjologiczno-teologiczne – przy udziale „intelektualistów”, profesorów i doktorów, miały jako cel „poprawić” myślenie ludzi tradycyjnie wierzących. Chodziło w nich na przykład o rzecz tak nie błahą jak zaakceptowanie przez polskich katolików narzuconego przez Sowietów socjalizmu, o zasianie nieufności wobec hierarchii Kościoła, zwłaszcza ukazanie kardynała Stefana Wyszyńskiego jako szkodnika interesu publicznego, którego twarda postawa wobec komunistów ociera się o absurd, czy o przedstawienie kultu Maryjnego jako żałosnego reliktu, oazy fanatyzmu i zaściankowości. Także o sprzeciw wobec „rygoryzmu moralnego” duchowieństwa, o rezerwę wobec tradycyjnej dyscypliny kościelnej, rozluźnienie obyczajów. O powolne, krok po kroku, przyjęcie nowej moralności, która nie sprzeciwia się rozwodom, antykoncepcji, edukacji seksualnej w szkołach i aborcji. A dziś, wykorzystując dwuznaczność wypowiedzi niektórych wysokich hierarchów Kościoła europejskiego, w tym nieoficjalne napomknienia samego Ojca Świętego, znaleziono okazję do czynienia kolejnego wyłomu, zmiany stosunku wierzących do przedstawicieli „odmiennych orientacji seksualnych”.
W prezentowanym w ten sposób, bardzo konsekwentnym liberalnym myśleniu, którego przy najlepszej woli nie sposób nazwać katolickim, odmienność, tak jak różnorodność i zmienność, sama w sobie jest „wartością”, czyli jakimś szczególnym dobrem. Jest atrakcyjna, bo jest nowa, świeża. Jest cenna, bo przeciwstawia się „stagnacji”, „nudzie” i „skostnieniu”.
Kampania medialna, której chwytliwym symbolem jest uścisk dłoni oplecionej różańcem i ręki zadeklarowanego, jak wskazuje tęczowa bransoletka, homoseksualisty, jest kolejnym ogniwem w łańcuchu działań, których genezę opisał mistrzowsko Fiodor Dostojewski w „Biesach”: Jestem odmienny, jestem wyrzutkiem. Szydzę z waszych przekonań, pluję na waszą kulturę, tradycję, wiarę, obyczaje. Biją mnie, tępią, kamieniują. Jestem biedny, jestem ofiarą, jestem prześladowany! Trzeba mnie chronić. Trzeba się mną zaopiekować. To wy, ludzie wierzący jesteście najbardziej winni! Musicie mnie uznać. Jestem taki sam jak wy, mam takie same prawa. Dokąd będziecie mnie omijać, straszyć mną dzieci, nie zapraszać mnie do domu, nie ściskać się ze mną na schodach kościołów, nie manifestować na ulicy, że mnie kochacie, będzie ciążyć na was okrutne piętno zdrajcy ludzkości i wroga wolności.
W ten sposób cały porządek moralny zostaje odwrócony. To ludzie wierzący mają się tłumaczyć ze swoich przekonań i zachowań. To oni mają się bać, że „nie są tacy jak wszyscy”, ale jacyś dziwaczni, pokręceni.
Co mówi posoborowy Katechizm?
„Tradycja, opierając się na Piśmie świętym, przedstawiającym homoseksualizm jako poważne zepsucie (…). zawsze głosiła, że >akty homoseksualizmu z samej swojej wewnętrznej natury są nieuporządkowane< (Kongregacja Nauki Wiary, dekl. Persona humana, 8). Są one sprzeczne z prawem naturalnym; wykluczają z aktu płciowego dar życia. Nie wynikają z prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej. W żadnym wypadku nie będą mogły zostać zaaprobowane”, czytamy w Katechizmie Kościoła Katolickiego wydanym w 1992 roku.
Ale zaraz w następnym punkcie padają takie słowa: „Pewna liczba mężczyzn i kobiet przejawia głęboko osadzone skłonności homoseksualne. Skłonność taka, obiektywnie nieuporządkowana, dla większości z nich stanowi trudne doświadczenie. Powinno się traktować te osoby z szacunkiem, współczuciem i delikatnością. Powinno się unikać wobec nich jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji. Osoby te są wezwane do wypełniania woli Bożej w swoim życiu i – jeśli są chrześcijanami – do złączenia z ofiarą krzyża Pana trudności, jakie mogą napotykać z powodu swojej kondycji”. Oraz: ”Osoby homoseksualne są wezwane do czystości. Dzięki cnotom panowania nad sobą, które uczą wolności wewnętrznej, niekiedy dzięki wsparciu bezinteresownej przyjaźni, przez modlitwę i łaskę sakramentalną, mogą i powinny przybliżać się one – stopniowo i zdecydowanie – do doskonałości chrześcijańskiej”.
A więc, delikatny, ostrożnie sformułowany, ale jednak wyraźnie zauważalny wyłom został dokonany w nowym katechizmie, który został napisany i opublikowany po ostatnim Soborze. Nie zawiera on nauki jednoznacznej. Nie ma tu „tak”, „tak”, „nie”, „nie”. Katolicy muszą szukać niesprzecznych wewnętrznie, jednoznacznych pouczeń, które znajdują tylko w dawniejszych katechizmach, gdzie sprawa przestrzegania szóstego i dziewiątego przykazania przedstawiona jest bez niuansów, zastrzeżeń i relatywizowania winy człowieka, który grzeszy – tylko dlatego, że jest rzekomo „inny”, bo “taki się urodził”, “takim go stworzył Bóg”! Co jest ukłonem wobec oświeceniowej koncepcji, że naturalne – a więc “dobre” – jest to, co występuje wśród ludzi (jak przypomniał ostatnio jeden z moich Czytelników).
Na tym polega prawdziwy dramat katolików. Prawdziwy dramat posoborowego Kościoła. Brak zdrowej nauki ujmującej zagadnienie homoseksualizmu w świetle niezmiennej objawionej przez Boga Prawdy.
Jak podsumowuje tę sytuację, nie mającą odpowiedników w historii chrześcijaństwa, prof. Romano Amerio:
“Twierdzi się, że hetero- i homoseksualizm, to dwie strony tego samego fenomenu płciowości, przy czym rozróżnianie ich oraz wynikająca stąd pozytywna lub negatywna dyskryminacja jest skutkiem czysto społecznych uwarunkowań. Tym samym sodomia, tak surowo potępiana w filozofii, moralności i dyscyplinie Kośoła, przestaje być zboczeniem, a staje się normalnym wyrazem seksualności. Próbuje się ją wykreślić z katalogu grzechów, które wołają o pomstę do nieba (obok zabójstwa, uciskania biednych czy pozbawiania robotników godziwej zapłaty). Fałszuje się i zaklamuje naturalną różnicę płci, rozwijając sofistykę miłości, której przypisywana jest zdolność do realizowania jedności duchowej osób niezależnie od praw naturalnych, konwencji czy zakazów. W Kościele holenderskim skandal z dziedziny teoretycznej przeniósł się na grunt praktyczny, ponieważ zaczęto tam błogosławić związkom homoseksualnym na stopniach ołtarza, a nawet odprawiać msze Missa pro homophilis, nad czym musiała później ubolewać Kongregacja Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów (…)”.
Człowiek, a nie Bóg
Nie sposób przeoczyć faktu, że w myśl wielu deklaracji hierarchów po Soborze punktem odniesienia Kościoła stał się nie Bóg, a człowiek.
Niedawno jeszcze na wrotach świątyń w Polsce można było zobaczyć hasło: „Drogą Kościoła jest człowiek”. Człowiek z całym bagażem jego słabości! Człowiek, który, o ile nie jest ochrzczony, o ile nie korzysta z łaski danej przez Boga w sakramentach Kościoła, znajduje się w upadku, jego stan jest naprawdę godny pożałowania.
Właśnie dlatego, by ten nowy „dogmat” wtłoczyć do głów katolików, grupa teologów w połowie ubiegłego wieku, z wielką energią przystąpiła do tworzenia koncepcji i pojęć przysłaniających i zaciemniających tradycyjną katolicką doktrynę, której Kościół bezkompromisowo bronił i pogłębiał przez dwa tysiąclecia. A nauczanie Kościoła, z jego istoty, jako pochodzące od Boga, z Jego objawienia, jest niezmienne.
„Jednym z przykładów jest nowa nauka o dychotomii pomiędzy cywilizacją miłości (dobrzy), a kulturą śmierci (źli)”, przypomina amerykański pisarz i publicysta John Vennari. Podkreśla on, że zarówno te terminy, jak i ekumeniczna ideologia, którą wyrażają „są całkowicie obce katolickiej teologii” i stanowią przejaw radykalnego zerwania z katolickim nauczaniem. Kościół aż do Soboru nauczał w sposób jednoznaczny, że to nie konflikt między „zdrową świeckością”, „dobrą cywilizacją”, a zepsuciem współczesnej kultury i obyczajów, czyli między moralnym porządkiem społecznym, politycznym i rodzinnym, a chaosem zachowań dewiacyjnych, agresywnych i niszczących, jest główną osią konfliktu, ale niezgoda między Królestwem Bożym i państwem szatana, co zawarł w swej nauce św. Augustyn.
„Termin Kościół posiada ścisłe znaczenie, nie przystające do żadnego innego ciała religijnego”, podkreśla Vennari. To nie żaden „znak pokoju” jest więc szansą dla ludzi znajdujących się w sposób obiektywny poza Kościołem – bo wyznających jakąś inną religię, odwracających się od Boga, czy odrzucających Jego przykazania – ale ich nawrócenie. Czyli przejście z jednego królestwa do drugiego. Osobisty wybór duchowych dóbr, jakie pozostawione są do dyspozycji Kościoła, albo ich świadome odrzucenie decyduje o przyszłości człowieka. Sobór Watykański II ze swoją ideą i praktyką ekumenizmu oraz dialogu międzyreligijnego spowodował, że tradycyjna nauka Kościoła o nieprzekraczalnej przepaści między dwoma królestwami została zmarginalizowana, jako stojąca na przeszkodzie ku porządkowi społecznemu, który zapowiada idea równości różnych religii. Właśnie wtedy zaczęła triumfować fałszywa dychotomia: „cywilizacja miłości” versus „kultura śmierci”.
Do tej pierwszej można należeć bez względu na wyznawaną religię, jak podkreśla Vennari, grunt, by starać się o cnoty moralne u siebie samego oraz w życiu społecznym – przecież osoby homoseksualne mogą być dobrymi obywatelami, świetnymi pracownikami, artystami, altruistami etc. „Kultura śmierci jest natomiast w tej wizji dziełem złych ludzi, wrogich życiu sił promujących aborcję i eugenikę, aktywistów homoseksualnych, producentów pornografii oraz ludzi przyczyniających się do wzrostu niesprawiedliwości społecznej i zła w sferze czysto materialnej. Cywilizacja miłości jest jednak tylko utopijną mrzonką, zrodzoną przez modernistyczną rewolucję Vaticanum II. Koncepcja ta ma przysłonić prawdziwą dychotomię pomiędzy Królestwem Bożym a królestwem szatana, aby członkowie Królestwa Bożego oraz królestwa szatana bagatelizowali prymat zbawienia, chrztu, łaski uświęcającej, a zamiast tego pracowali wspólnie nad wzrostem wzajemnego zrozumienia i wspólnej służby ludzkości”.
Idea „cywilizacji miłości” jest więc ideą panreligijną. Autorzy kampanii ze „znakiem pokoju” w roli głównej w istocie proponują Polakom przyjęcie tej idei w miejsce katolicyzmu.
“Nowa teologia”
Już w 1910 roku, wobec gwałtownie nasilających się w samym Kościele tendencji modernistycznych (czyli adaptujących w „naukowy” sposób wszystkie herezje, z jakimi Kościół walczył przez dwa tysiąclecia) św. Pius X stwierdził, że nie ma prawdziwej cywilizacji bez cywilizacji moralnej, „ (…) a nie może być prawdziwej cywilizacji moralnej bez prawdziwej religii [wiary katolickiej]; jest to udowodniona prawda, fakt historyczny”.
Myśl, że do osiągnięcia zbawienia nie jest konieczna przynależność do Kościoła, że wystarczy „dobre życie”, nie krzywdzenie bliźnich, tolerancja i miłość, niesienie pokoju społeczeństwu, była główną tezą teologii soborowych ekspertów, tzw. peritusów, m.in. ks. Henri de Lubaca i o. Yves Congara OP (przed Soborem kościelnego dysydenta, po Soborze kardynała), których poglądy w zasadniczy sposób wpłynęły na ostateczny kształt dokumentów soborowych. „Nowa teologia”, którą zwalczali z wielką energią wszyscy przedsoborowi papieże, w latach Soboru wychynęła na światło dzienne i została przez niezbyt liczne, ale wpływowe grono hierarchów przywitana z aprobatą, wręcz z entuzjazmem, nie tylko jako zapowiedź “odnowy Kościoła”, ale początek zjednoczenia ludzkości i zapewnienia skłóconemu politycznie światu trwałego pokoju.
Trzeba podkreślić, że „nowa teologia” kwestionuje rolę Magisterium i jest początkiem projektu tzw. „żywej Tradycji” (w jej myśl nie jest ważne to, co Kościół głosił zawsze, lecz to, co wynika z dostosowania się do aktualności, do zmienności życia, do „postępu” i wszelkiej „nowości” w świecie myśli i zdarzeń, słowem fenomenów i wybryków ludzkich namiętności, określanych także mianem „dynamizmu” Kościoła). Proponuje ona także – co zwłaszcza dziś jest w Kościele widoczne, pośród występów niezliczonej ilości “charyzmatyków” – nową definicję objawienia jako żywej Osoby Chrystusa oraz lansuje odrzucenie porządku nadprzyrodzonego.
Ta ostatnia cecha jest wyjściem ku koncepcji wyjątkowej godności człowieka – tylko dlatego, że jest on człowiekiem – która osiągnęła niesłychaną popularność w działaniach duszpasterskich i nauczaniu wielu hierarchów. Wraz z umniejszaniem roli Magisterium koncepcja godności człowieka stała się motorem napędowym rozlicznych działań, niejako zastępujących głoszenie doktryny katolickiej, określanych mianem „dialogu”. Wszystko jest w tej koncepcji gorsze niż dialog. Dialog jest celem samym w sobie. „Dialog” ma być powszechny, z chrześcijanami i niechrześcijanami. Wierzącymi i niewierzącymi. W zasadzie ze wszystkimi. Skoro nie ma Prawdy – bo nie ma Magisterium, a dogmaty podlegają ewolucji (co głosił m.in. de Lubac), pogląd, który będzie zastępował niezmienną prawdę wyłoni się każdorazowo z dyskusji. De Lubac w swoich koncepcjach powracał do koncepcji Maurice Blondela, który twierdził, iż Kościół podlega „nieustannym przekształceniom i przeobrażeniom, stając się niejako zaprzeczeniem samego siebie. Żywa Tradycja dnia dzisiejszego była wczoraj piętnowana jako błąd, a dzisiejsza prawda jest tym, co wczoraj uznawano za fałsz”.
To właśnie z powodu szerokiego wchłonięcia przez instytucje Kościoła katolickiego tych i podobnych teorii tak szokują dziś tradycyjnych, czyli normalnych katolików wypowiedzi hierarchów, którzy podkreślają konieczność dialogu z niewierzącymi, zamiast ich nawracania, czy szukania porozumienia z innowiercami za cenę porzucenia prawdy o Bogu. Przez ostatnie dwadzieścia lat słychać było także nawoływania do wcale nie tolerowania homoseksualistów – bo to jest naturalna i nie budząca kontrowersji postawą każdego wierzącego człowieka – ale uznawania sposobu życia homoseksualistów za tak samo uprawniony jak zachowywanie tradycyjnej moralności, pielęgnowanie rodzinności, wychowywanie potomstwa w uznaniu autorytetu ojca i matki, przedłużanie istnienia społeczeństwa.
Wszystko to stało się możliwe w Kościele posoborowym, w którym coraz częściej jego członkowie traktowani są jako “Lud Boży”, który posiada “prawa” i domaga się „swoich praw”, nie zaś Mistyczne Ciało Chrystusa.
O. Yves Congar w swoich teologiczno-eklezjalnych interpretacjach przekształcił samo pojęcie Kościoła tak, że stało się ono terminem uniwersalnym, odnoszącym się do dowolnej grupy religijnej. (Stąd też wywodzi się koncepcja powszechnego zbawienia. Zbawiać ma, w mniemaniu Congara, Rahnera i innych modernistycznych myślicieli, już nie przynależność do Kościoła, ale sam fakt, że jest się człowiekiem).
Z kolei Karl Rahner zabłysnął przeforsowaniem na Soborze idei kolegializmu. W tej koncepcji – obowiązującej do dzisiaj – władza papieża znajduje się na równi z władzą biskupów, pośród których jest on primus inter pares.
Czy więc w dzisiejszej kampanii wspieranej przez polskich liberalnych katolików może chodzić o tolerancję i miłosierdzie? Pomimo wszelkich zbiorowych zarzekań się i uroczystych dementi połączonych z biciem się w piersi sztandarowych katolików z „Więzi”, „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” (chlubnym wyjątkiem jest p. Tomasz Kycia z “Więzi”), jest tak jak już pierwszego dnia kampanii w „Gazecie Wyborczej” zadeklarowała psycholog Marta Abramowicz: „Kampania ma na celu zmianę od środka Kościoła rozumianego jako wspólnota wiernych. Liczymy na »rewolucję« wiernych”.
„W związku rozpoczętą kampanią społeczną >Przekażcie sobie znak pokoju<, czuję się w obowiązku przypomnieć naukę Kościoła katolickiego na temat homoseksualizmu, ponieważ jest ona ukazywana w sposób rozmyty lub wręcz zmanipulowany”, napisał kard. Stanisław Dziwisz w oświadczeniu. Jego głos został przyjęty z dużą ulgą przez katolików w Polsce. „Kościół w sprawie homoseksualizmu jest cierpliwy i miłosierny dla grzeszników oraz jednoznaczny i nieprzejednany wobec grzechu”. Krzepiące słowa. Problem polega jednak na tym, że wpływowe grono modernistów zmanipulowało już pięćdziesiąt lat temu, jednoznaczną w kwestiach moralnych i teologicznych, naukę Kościoła. Żeby wrócić do dawnych prawd, jasnych w swej prostocie i przejrzystości, dostępnych nawet dla katolika analfabety, trzeba odrzucić cały modernizm znajdujący się w posoborowym nauczaniu Kościoła. Odsiać ziarno od plew. Wyrwać chwasty. Wtedy „zatroskani intelektualiści” z krakowskich i warszawskich miesięczników, profesorowie i pełna wigoru młodzież „różnych orientacji” nie będzie mogła sobie używać na rzekomo nietolerancyjnej katolickiej większości i przypisywać im „homofobii”.
Tak naprawdę „oświeceni” katolicy z liberalnych salonów, którzy firmują akcję ze „znakiem pokoju”, i którzy od wielu już dekad pouczają polskich kmiotków, ciasnych klerykałów i religiantów, jak powinni żyć i do jakich zasad się stosować, sami mają problem z podstawową nauką moralną Kościoła, zawartą we wszystkich encyklikach papieży przedsoborowych i w dokumentach wszystkich soborów, poza jednym, który sam określił się mianem duszpasterskiego i bynajmniej nie ogłaszał swoich nauk jako obowiązujące ludzi wierzących, we wszystkich detalach. Wiara jaką prezentują nauczyciele nowej moralności jest w czystej postaci wiarą w postęp ludzkości i arkadię szczęśliwości człowieka, uwolnionego raz na zawsze od poczucia grzechu, tu, na ziemi. „Postęp” osiągnięty jest metodą obalenia wszelkich pewników, poddania w wątpliwość każdego dogmatu, unicestwienia prawdy.
Kilka lat temu, w słynnym eseju “Czas skończyć z ekumenicznym szaleństwem”, amerykański publicysta Edwin Faust podsumował podobnie kapitulancką wobec „siewców postępu” postawę wielu – nie wszystkich na szczęście,- ludzi Kościoła:
Bycie katolikiem oznacza – dziś może bardziej niż kiedykolwiek w przeszłości – bycie kimś odmiennym, płynięcie zawsze pod prąd, a zanik tej postawy jest wynikiem kapitulacji wielu duchownych wobec popularnych dziś idei. (…) To tak, jakby papieże i hierarchowie minionych 40 lat usiłowali zaciągnąć nas do Klubu Optymistów, byśmy jedli i przebywali z niewierzącymi oraz słuchali ich nudnej retoryki; jakby chcieli zanurzyć nas w świecie, który nie podziela naszej wizji rzeczywistości – nie po to, byśmy mogli go nawrócić, ale po to, byśmy mogli się do niego przystosować.
Pory roku w piekle
Wciśnięci w niewielką garsonierę
patrzą na kolejne dusze wyrastające za oknem,
jak młode pędy, z ziaren gorących jak kawa
— tak właśnie wiosna budzi się do śmierci
i jest zwiastunem kolejnego upalnego lata,
— przepowiadają to niezwykle trafne
i niezmienne od wieków prognozy pogody
Wszyscy spodziewają się tutaj jesieni,
kiedy jak liście z drzew spadać będą
podróżnicy z Ziemi, z milczącym krzykiem
nowych opowieści, w sam raz
na podwieczorek z dymiącym samowarem,
nikomu się tutaj nie śpieszy i każdy zdąży
wykrzyczeć swoją wersję wydarzeń
Kiedy dopełni się już miara potępionych
rozpocznie się zima, sroga jak zawsze
w tych szerokościach, wtedy też ciała
właśnie zmartwychwstałe do śmierci
przykryje wieczna zmarzlina,
której tym razem nie odkryje już nikt
Wojciech Miotke
Pory roku w Niebie
Tam wiosna zaczyna się od
cerowania rzeczy łaską pamięci,
tyle ich tam w walizce prosto z Ziemi
– portki z dziurą taką, że widać było niebo
(tęsknota zaczęła się właśnie wtedy),
w drogocennym flakonie łzy matki
– jedna tylko kropla wystarczy,
żeby zakwitły kwiaty
Wszyscy się tu śpieszą, żeby zdążyć
przed latem, tyle jeszcze leśnych ostępów
i ścieżek, w które z takim rozczarowaniem
nie dane było kiedyś skręcić
W lipcu, ze względu na upały
zaczyna się zwiedzanie kosmosu,
który, również Tam, ciągle się rozszerza, ucieka
— istnieją obawy, że będzie trwało to
całą wieczność, być może dlatego
zmęczenie daje o sobie znać już we wrześniu
— to czas konfitur i trwałych na wieki, weków,
a więc kiszonych ogórków, z koprem i miętą
– chociaż bez soli – ta niepotrzebna
gdyż nic już nie może się zepsuć
Bardzo późną jesienią
zaczynają się zbiory wersów
– zimą palą Tam nimi w piecu,
trzeszczą w ogniu zrazu łagodnie
rymy częstochowskie, patrz teraz
w samym środku ognistego pieca
przechadzają się trzej młodzieńcy,
recytują z pamięci słowa starej pieśni,
od której zajmuje się w końcu
cały Dom Boży, belka po belce
– aż do bierzma i płonie już śpiewem
od Wschodu do Zachodu
Wojciech Miotke