Żelazny Kanclerz i Tajemnica Gietrzwałdu
W epoce, gdy warstwy wyższe w Europie, zwłaszcza burżuazja, kręgi finansjery, administracji państwowej miały o sobie wyjątkowo wysokie mniemanie, na terenie Europy miały miejsce wydarzenia, które niweczyły tę pewność siebie i mąciły przyjemne uczucie, że „jest się górą”. I że życie na ziemi – dzięki głowie na karku, wytrwałej pracy i odrobinie szczęścia – może być piękną bajką.
Zdarzały się bowiem rzeczy, które nie mieściły się w głowie racjonalistom. Prawa natury zostawały na jakiś czas zawieszone. Sparaliżowani wstawali z noszy, ślepi odzyskiwali wzrok, głusi słuch, niemi mowę. Niedowiarkowie wracali do wiary.
Nie udało się nikomu z „ludzi naprawdę wpływowych” skutecznie ukryć tych wydarzeń, mimo wielkich starań. W objawieniach uznanych przez Kościół w Lourdes, La Salette, Gietrzwałdzie, Fatimie, Matka Boża przychodząc do wiejskich dzieci przychodziła w istocie do wyrzutków społecznych. To odbierało spokój nie tylko zadeklarowanym ateistom i wyrafinowanym sceptykom. Było publicznym zgorszeniem i osobistym wyzwaniem dla ludzi, którzy cały wysiłek swojego życia włożyli w to, by “być naprawdę kimś” – i zaprowadzić wokół siebie wreszcie wzorowy porządek.
Jest jakaś wielka zagadka w fakcie, że jako ci, którzy widzą i słyszą rzeczy dla innych niedostrzegalne i niesłyszalne, a przecież obiektywnie istniejące – na mocy uroczystego orzeczenia Kościoła – wybierane są dzieci. Dlaczego w XIX i na początku XX wieku, by usłyszeć orędzie z nieba, by ujrzeć chwałę Maryi wybierane były właśnie one? Czy nie dlatego, że pozbawione są skłonności do sceptycyzmu, wolne od podejrzliwości i że przyjmują prawdę ufając autorytetowi? Czyli po prostu, mają wiarę. Jeżeli ich bliscy o nią zadbali.
Dwunastoletnia Basia Samulowska z Gietrzwałdu – czarnowłosa dziewczynka o twarzy ciemnej jak oliwka, nieregularnych rysach, zadartym nosku, za dużych ustach i wystających zębach, wesoła i żywa jak iskra, o której mówiono, że „nie chodzi tylko skacze, a gdy chcesz ją zatrzymać, ledwie się obróci, ledwie posłucha, wyrwie się i ucieka” to obraz „niczym nie skrępowanej swobody, prostoty i natury”. Tak opisywano ją w 1877 roku. Justyna Szafryńska z tej samej warmińskiej wioski, trzynastolatka, to jej przeciwieństwo. Mówiono, że jest „wstydliwości wielkiej”, że chodzi między ludźmi, „jakby ich nie widziała, gdy pomaga w pracy, np. w nakrywaniu stołu, to wcale nie odrywa oczu od roboty swojej, choć izba pełna ciekawskich”. Nieśmiała, poważna, skupiona. Nauka przychodziła jej z trudem, zdany pomyślnie egzamin z katechizmu – przed pierwszą Komunią – napawał ją niesłychaną radością. Takim to personom Matka Boża objawiła się na ziemi polskiej, na terenie zaboru pruskiego za czasów Kanclerza Bismarcka sto sześćdziesiąt razy. Przychodziła na klon nieopodal gietrzwałdzkiego kościoła przez osiemdziesiąt dwa dni…
Maryja przyszła osobiście na naszą ziemię poprosić, byśmy więcej nie obrażali Boga. Przyszła przypomnieć o pokucie. Przestrzegała przed piekłem… I nie była to licentia poetica.
Rozmawiała z dziewczynkami po polsku. Odpowiadała na pytania, prosiła o odmawianie różańca, powstrzymanie się od grzechów, życie w trzeźwości, czynienie pokuty i zbudowanie kaplicy przy źródełku. Tylko tyle i aż tyle. Zapowiedziała też, że wszystko, co zostało zabrane na tej ziemi Kościołowi zostanie zwrócone, księża wrócą do parafii, a represje wobec katolików ustaną. Było to tożsame z zapowiedzią, że Polska odzyska wolność.
Głośno było o tym w całej Europie, niewygodna sprawa polska została znów przywołana. Maleńki Gietrzwałd na końcu świata stał się miejscem międzynarodowych pielgrzymek. W trakcie trwania objawień przybyło tu około trzysta tysięcy osób, w tym dwustu księży.
Kim właściwie byli ci wybrańcy?
Wszystkie „widzące” dzieci w miejscach najbardziej znanych objawień Matki Bożej mogły nie umieć pisać, nie znać tabliczki mnożenia, ale to nie znaczy, że były ignorantami w tym, co najważniejsze. Że były “głupie”. Przeciwnie, ich umysł działał prawidłowo, bo znały prawdy katechizmowe. Czy to nie to dowód na to, że dla Boga liczy się stokroć bardziej wiara niż wiedza czysto racjonalna, którą potrafimy pochłaniać dziś ogromnymi haustami? Już nam pojemności mózgowej brakuje, już czasu nie starcza, by to wszystko przyswoić, przetrawić, nie mamy kryteriów do porządkowania tego wszystkiego. A jak przypomina św. Tomasz „…żaden z filozofów żyjących przed Chrystusem, mimo wszystkich swoich wysiłków, nie wiedział tyle o Bogu i o tym, co konieczne do zbawienia, ile dzisiaj wie prosta kobieta, dzięki swojej wierze. (…) Wiara w formie gotowej i przystępnej przedstawia nam wszystko to, co trzeba wiedzieć, aby życie przeżyć dobrze”. To nie dzięki wiedzy, a „dzięki wierze rozpoczyna się w nas życie wieczne. Nie jest ono niczym innym jak poznaniem Boga. To jest życie wieczne – mówi Jezus – aby znali Ciebie, jedynego prawdziwego Boga (J 17, 3)”. Zupełne zaprzecza mu dzisiejsza zasada, że aby być „kimś” trzeba przestrzegać prawideł rządzących światem. Trzeba zdobywać bieżące informacje, a najlepiej – nimi zarządzać.
Objawienia uznane przez Kościół przypominają to, co znane „od zawsze”, od zarania chrześcijaństwa, jednak dziś częściej niż kiedykolwiek zapomniane, lekceważone, deptane, wypychane ze świadomości.
Owi dziewiętnasto– i dwudziestowieczni nieletni „widzący” byli jednak bez wyjątku wychowani w środowiskach, w których potrafiono oddawać Bogu cześć. Czyniono to bez ociągania się. Nikt nie pracował tutaj w dni świąteczne. Święta Maryjne obchodzone były tak jak święta kościelne. W Gietrzwałdzie odmawiano Anioł Pański także w dni powszednie, trzy razy dziennie. Nikt tu nikogo nie przekonywał także, że „nie jest grzechem zbieranie zboża, czy siana w niedzielę przed deszczem”, jakby to, czy będziemy mieli co do ust włożyć zależało wyłącznie od człowieka, nie od Boga.
A jednak nie wszyscy, którzy przybywali tu i byli bezpośrednimi świadkami cudów – w Gietrzwałdzie tak samo jak w Lourdes, Fatimie – lub znali je ze słyszenia, odchodzili stamtąd jako ludzie wierzący. Mimo, że miały tu miejsce – i mają nadal – fakty zdumiewające, którym nikt nie może zaprzeczyć, są ludzie, którzy nie są w stanie wyciągnąć z tego dla siebie żadnych wniosków. Pozostają zimni, nieprzejednani, powątpiewający we wszystko. A przy tym nierzadko dziwnie zabobonni.
Wśród zabobonnych wierzeń
„Ludzie mówią o katolicyzmie jakby to był rodzaj jakiejś duchowej spółdzielni, do której dołączasz, a później masz udział w zyskach”, mówiła angielska pisarka, Muriel Spark, nawrócona z anglikanizmu. „Ale wiara katolicka to naprawdę coś więcej”.
„(…) nienawrócony świat purytański lub pogański, ale może zwłaszcza purytański, ma bardzo osobliwe wyobrażenie o zbiorowej jedności katolickich spraw bądź myśli”, pisał Chesterton po swoim nawróceniu. „Jego przedstawiciele, nawet jeśli nie są zapamiętałymi wrogami [Kościoła], tworzą najdziwniejsze spisy rzeczy, które ich zdaniem stanowią o życiu katolików, niezwykły wybór przedmiotów, takich jak świece, różańce, kadzidło (zwykle ulegają wrażeniu ogromnego znaczenia i nieodzowności kadzidła), szaty, ostrołukowe okna, a później cały zbiór rzeczy istotnych i nieistotnych rzucony w jakiejkolwiek kolejności: posty, relikwie, praktyki pokutne albo osoba papieża”).
Karykaturę religii z jej nieodzownymi rzekomo „rekwizytami” tworzyli zawsze wyznawcy kultu jednostek. Jeden z historyków opisał uroczystą “pielgrzymkę” Niemców z Wielkopolski do Warcina, posiadłości Otto von Bismarcka na Pomorzu, z okazji jego osiemdziesiątych urodzin, we wrześniu 1894 roku. Ponad tysiąc osób licząca grupa zaopatrywała się na szlaku w „mydło Bismarcka”, „noże Bismarcka”, a także „tabaki, haczyki i spławiki z jego inicjałami oraz książęce podobizny niepojętej brzydoty“; wszystko do kolekcji z dwustu pięćdziesięcioma wieżami, które w całych Prusach na cześć Kanclerza ustawiali przez kilkanaście lat Niemcy. Bismarck był już w dniu jubileuszu emerytem i uraczył przybyłych – po solidnej porcji oracji i gratulacji z ich strony – przemówieniem, w którym przestrzegał przed „polskim zagrożeniem” uosabianym przez szlachtę i duchowieństwo oraz ganił nowego kanclerza Leo von Caprivi za złagodzenie polityki germanizacyjnej.
W swoim ogromnym parku otaczającym pałac w Warcinie były Kanclerz, który był namiętnym myśliwym, nie tylko przyjmował gości, ale grzebał ukochane psy i umieścił czternaście ich kamiennych nagrobków oraz jeden naturalnej wielkości posąg swojego ogiera zwanego Motylkiem, pod którym spoczywają do dziś zwłoki zwierzęcia.
W Polsce było inaczej
Gdy pytamy o powody, dlaczego Matka Boża objawiła się prawie w tym samym czasie we Francji i Polsce jako Niepokalanie Poczęta, to warto przypomnieć, że był to czas ogłoszenia przez Piusa IX dogmatu o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny (8 grudnia 1854 r.). Ale w Polsce kult Niepokalanie Poczętej był znany i zakorzeniony od dawna i to nas w pewnym sensie w Europie wyróżniało. W 1510 roku biskupi na synodzie w Gnieźnie uchwalili, by w naszym kraju obchodzono Niepokalane Poczęcie Najświętszej Maryi Panny jako uroczyste święto z oktawą. Szczycił się kultem tego przywileju Matki Bożej zwłaszcza Lwów – całą archidiecezję lwowską oddano pod opiekę Niepokalanie Poczętej. Pieczęć archidiecezji nosiła Jej wyobrażenie. Gdy w XVI wieku innowiercy zaczęli bluźnić przeciw Maryi i stało się to powszechną plagą, magistrat Lwowa zgromadził sto argumentów teologicznych i filozoficznych, które przemawiały za tą prawdą wiary i przesłał je papieżowi. W XVII w. ojciec Stanisław Papczyński założył zakon Marianów, którego celem było rozpowszechnianie czci Niepokalanego Poczęcia Maryi. Król Władysław IV ustanowił order Niepokalanego Poczęcia, który miał być przyznawany za zasługi obrońców kraju. Jak pisze ks. Piotr Sosnowiecki: „Kiedy w 1699 r. odbierano Turkom Kamieniec Podolski, Polacy musieli się zobowiązać zostawić półksiężyc na chrześcijańskiej świątyni, która najeźdźcom służyła jako minaret. Traktatu tego dochowali w ten sposób, że na półksiężycu umieścili figurę Matki Bożej Niepokalanie Poczętej”. Od tego czasu postać Niepokalanej depczącej półksiężyc jest zwieńczeniem wielu świątyń polskich, zwłaszcza tych na Kresach.
Tajemnica smutku Maryi
Kardynał Henry Newman zauważył, że gdy w XVI wieku pojawiły się plany całkowitego zniszczenia wiary chrześcijańskiej, nie potrafiono znaleźć „pewniejszego środka dla realizacji tego nienawistnego celu, jak szyderstwa i bluźnierstwa przeciw przywilejom Maryi”. Autorzy tego planu „dobrze wiedzieli, że jeżeli raz uda im się przekonać świat, aby zlekceważył Matkę, bardzo szybko pojawi się też brak czci dla Syna (…) Syn i Matka są zawsze razem. Doświadczenie trzech ostatnich stuleci potwierdziło ich świadectwo: katolicy, którzy czcili Matkę, nadal czczą i Syna, podczas gdy protestanci, którzy teraz przestali oddawać cześć Synowi, zaczęli od szyderstw z Jego Matki”.
Może dlatego Matka Boża, która w Gietrzwałdzie objawiła się jako Królowa w chwale, siedząca na wspaniałym tronie, otoczona Aniołami oddającymi Jej hołd, wyraziła smutek, gdy w kolejnym dniu objawień w sierpniu 1877 roku (objawienia trwały od czerwca do września) zebrani wokół gietrzwałdzkiego klonu nie okazali Jej należnego szacunku. Czyli – nie zrozumieli obrazu, jaki się ukazał ludzkim oczom. A przecież objawiła się na ziemi, która zawsze należała do Niej. Nigdy nie skaził jej protestancki błąd i nonszalancja ignorantów religijnych, tak łatwo przeradzająca się we wzgardę.
Tego dnia Maryja była zasmucona i mówiła, że więcej nie przyjdzie, bo ludzie nie traktują Jej z szacunkiem. Padły wtedy jedyny raz z Jej ust słowa pełne wyrzutu: „Nie ma żadnego poszanowania dla Mnie, ludzie nawet nie klękają. Jeżeli nie nastąpi poprawa, nie przyjdę więcej”, powiedziała dziewczynkom. Tu nie chodzi o jakiś rytuał. Uniżenie się człowieka wobec majestatu Boga to akt, który przynosi nieprawdopodobny wręcz pożytek samym ludziom wierzącym. Przypomina, kim jest Bóg, a kim jesteśmy wobec Boga my. Matka Boża troszczyła się właśnie o to, by ludzie to rozumieli.
Niemiecki proboszcz broni polskich dzieci
Trzeba w tym miejscu przywołać postać gietrzwałdzkiego proboszcza, ks. Augustyna Weichsela („Weichsel” znaczy „Wisła”), który spędził w Gietrzwałdzie czterdzieści lat swego życia. W opisie wydarzeń w gietrzwałdzkiej parafii często powtarza się zdanie: „Ludzie mówili, że ksiądz Weichsel to święty”. Podkreślali – w gwarze warmińskiej – że „gwołt” – czyli „mocno” – „pościł”, „gwołt w kościele siedział”, „gwołt się modlił”, a był przy tym „mocno dobry”, „mocno pobożny”, „mocno uprzejmy”, „mocno przyjemny”. Z zamiłowania bibliofil – zgromadził w gietrzwałdzkiej parafii bogatą bibliotekę – i ogrodnik. „Jego duchowa siła ujawniła się w odprawianych kilkakrotnie egzorcyzmach, które na świadkach robiły ogromne wrażenie”, przypomina ks. prof. Kazimierz Łatak CRL. „Był tu gospodarzem i duszpasterzem. Parafia miała wówczas spory folwark… Wszyscy przybywający do Gietrzwałdu w czasie objawień i później z uznaniem wyrażali się o jego uprzejmości i gościnności. Podejmowanie w Gietrzwałdzie duchownych i zezwalanie im na odprawianie mszy świętych w kościele w czasie Kulturkampfu było zresztą jedną z przyczyn nakładanych na niego kar, a także osadzenia go w areszcie w Olsztynie… Umierając kazał spalić wszystkie księgi dłużnicze, aby nie wiedziano kto i co był mu winien. Kiedy wyszedł z więzienia parafianie procesjonalnie wprowadzili go do kościoła; gdy leżał śmiertelnie chory modlili się o cud, a kiedy zmarł trumnę z ciałem obnieśli trzy razy wokół kościoła, zanim złożyli ją w grobie. (…) Historykowi zajmującemu się hagiografią jego postać kojarzyć się może z postacią św. Jana Marii Vianney, głośnego proboszcza w Ars we Francji…”.
O objawieniach w Gietrzwałdzie ks. Augustyn Weichsel powiadomił biskupa warmińskiego Filipa Krementza 8 sierpnia 1877 r. Biskup nie był zbyt chętny Polakom, podporządkowany decyzjom administracji państwowej, która piętnowała modlitwę i katechezę w języku polskim na terenie zaboru niemieckiego i surowo ją karała. Ks. Weichsel nie bał się kar i nie był w stanie przedkładać podporządkowania decyzjom administracyjnym ponad dobro parafian. Modlił się ze swoimi wiernymi, nauczał i spowiadał w języku polskim. Potrafił za nich cierpieć. Nie był „pragmatykiem”. Oprócz szczegółowego opisu wydarzeń na podstawie relacji wizjonerek, w liście do biskupa dodał: „Co do mnie, to jestem całkowicie przekonany o rzeczywiście zachodzącym objawieniu, częściowo kiedy patrzę na dzieci, z twarzy których można wyczytać niewinność, szczerość, owszem prostotę dziecięcą, częściowo poruszony do wiary przez inne okoliczności, gdy przyszli do mnie ludzie, a można o nich mówić otwarcie, którzy odbyli tu podróż przywiedzeni łaską Bożą”.
„Objawienia z początku przysporzyły mu czci, ale wkrótce także drwiny, pogardę i wszelkiego rodzaju prześladowanie”, mówił jeden z jego sąsiadów, księży. „Dlatego kilkakrotnie będzie pozywany do sądu, trzymany pod strażą przez policjantów, nie jeden raz jego osoba nie jest bezpieczna przed mordercami (15.X.1877). Z objawień nie ma żadnego zysku materialnego, ale szkody, ponieważ darmo żywi wielu pielgrzymów i ponieważ przy tym niejedno ginie. Jego zdrowie jest bardzo osłabione przez liczne zajęcia duszpasterskie dla pielgrzymów, tak że dalej może pracować z wielkim trudem i poświęceniem. (…) Ze strony przeciwników uczyniono mu zarzuty, że skłania się do mistycyzmu, że jest pobożnisiem i marzycielem”.
Małe parafianki ks. Weichsla, które widziały Matkę Bożą i rozmawiały z Nią, zostały otoczone przez niego ojcowską opieką. Było oczywiste, że gdy stały się znane wśród pielgrzymów i ludzie oblegali ich domy, domagali się osobistych relacji ze spotkań z Matką Bożą, ta popularność może im zaszkodzić. Zagrożone były aresztowaniem przez pruską policję, wzrost nastrojów patriotycznych był bowiem ewidentny nie tylko w sąsiedztwie Gietrzwałdu, nie tylko na Warmii; do miejsca objawień ciągnęły tłumy. Oprócz Polaków przybywali – najczęściej piechotą lub wozami i koleją – Litwini i Niemcy. Polska szlachta i ziemianie rezygnowała z wystawnych powozów, przybywała tak jak prosty lud.
Ks. Weichsel był świadkiem owoców, jakie przyniosły objawienia, nie tylko w jego parafii. Obserwował odrodzenie życia religijnego także poza Warmią, zapał do modlitwy, rozwój bractw trzeźwości, liczne powołania zakonne. Spora grupa Warmiaków ślubowała abstynencję do końca życia.
Droga Barbary i Justyny
Proboszcz Gietrzwałdu na czas objawień rozdzielił Barbarę i Justynę i zapewnił im mieszkanie u gospodarzy cieszących się dobrą opinią, by uniknąć nawet pozoru, że ktoś z bliskich wywiera na nie wpływ. Później postarał się o przyjęcie dziewczynek – zgodnie z wolą Maryi – przez Siostry Miłosierdzia z Lidzbarku Warmińskiego. Gdy zakonnice zostały stamtąd przez Niemców wypędzone, Justyna i Barbara przez Chełmno dotarły do Pelplina, były tu przez jakiś czas bezpieczne. Ukończyły szkołę, a następnie wstąpiły do Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia. Po roku wysłano je do Paryża, bo władze pruskie wciąż wykazywały nadmierne zainteresowanie ich osobami; w roku 1884 znalazły się w paryskim domu macierzystym zgromadzenia przy Rue du Bac, gdzie pięćdziesiąt lat wcześniej objawieniami obdarzona została siostra Katarzyna Labourè, apostołka Cudownego Medalika.
Barbara jako siostra zakonna najpierw zajmowała się dziećmi z ochronki, po dziesięciu latach została wysłana do Gwatemali i tam pozostała do końca życia, posługując głównie w szpitalu. Zapisała się w pamięci miejscowych jako skromny, szlachetny, umiejący kochać człowiek. Zapamiętano zwłaszcza jej odwagę i męstwo podczas kataklizmów, jakie nawiedzały ten kraj, zdecydowanie i talenty organizacyjne, gdy trzeba było odbudowywać szpital prowadzony przez siostry. Nigdy swoją pobożnością nie epatowała. Była wyciszona, delikatna, skupiona. Jest kandydatką na ołtarze.
Droga Justyny była odmienna; po kilku latach pobytu w klasztorze, ze względów rodzinnych zdecydowała się go opuścić. Nie złożyła ślubów zakonnych. Wyszła za mąż za Francuza, wcześnie owdowiała i wiodła bogobojne życie we wdowieństwie.
Patriotyzm czy obsesja?
Istnieją narody, które długo noszą w pamięci historycznej wspomnienie swoich wielkich klęsk. Towarzyszy im ono niczym ból zęba, z którym nie sposób żyć. I choć mijają setki lat, wciąż szukają odwetu. Otto von Bismarck był człowiekiem z pamięcią zatrutą zwycięstwami historycznymi Polski.
Tak jak Hitlera określano często mianem „kukła”, Bismarcka nikt kukłą nie nazywał. Mawiano o nim “zdziczały geniusz” (Julian Klaczko), „kanalia” (Agenor hr. Gołuchowski, minister spraw zagranicznych Austro-Węgier), a autor dzieła Bismarck a Polska (1938), Józef Feldman, choć widział cynizm jego polityki nie wahał się uznać go za “najbystrzejszego polityka swego stulecia”. A jednocześnie sam Bismarck potrafił wypowiadać na temat Polaków opinie dość rozbieżne. Można w nich odnaleźć rys fascynacji narodem, który był tak bardzo od Niemców różny, denerwował go, ale i intrygował. Bismarck przyznawał na przykład, że jesteśmy mistrzami świata “w konspiracyjnym współdziałaniu znanym w całej Europie” i zarazem ostrzegał, że nasza kulturowa przewagę nad Rosjanami, fakt, że bijemy ich na głowę umiejętnością finezyjnego działania i wykształceniem, powoduje, że potrafimy wywoływać wśród nich nastroje wywrotowe oraz nastawiać opinię rosyjską przeciw Niemcom. Solą w oku była dla niego solidarność polskiego ziemiaństwa i chłopów w zaborze pruskim. Coś takiego u Niemców było nie do pomyślenia. Rozwarstwienie kulturowe i materialne społeczeństwa pruskiego było ogromne.
Bismarck w istocie kontynuował strategię Lutra i jego następców, którzy starali się zlikwidować katolicyzm na ziemi niemieckiej, postrzegany jako „podległość wobec Rzymu, niegodną prawdziwego patrioty niemieckiego” (Vittorio Messori). Określenie wojny władz pruskich z Kościołem katolickim i katolikami mianem „walki o cywilizację (kulturę, oświatę)” zdradzało zamysł identyczny jak idea Lutra – oderwać siłą ludność poddaną władzy cywilnej sprawowanej przez protestantów od znienawidzonego Rzymu, „ostoi wstecznictwa i umysłowego zacofania”. Czyniono to zawsze i niezmiennie w imię p o s t ę p u, ekspansji, zaboru ziem i bogactw oraz zimnego pragmatyzmu.
„…ci protestanci udają zawsze, że nasz Kościół jest przeciwko oświacie”, mówił prof. Stanisław Tarnowski (1837–1917). Jeśli prześladowanie Kościoła nazwano walką o oświatę (Kulturkampf), to zabieg ten miał taki cel, by Kościół poddać władzy świeckiej „nawet w rzeczach duchownych”. Przemyślna strategia wprawiona w ruch przeciwko Polakom przez ulubieńca pruskich mieszczan i bogatych chłopów – choć sam Bismarck pogardzał tym żywiołem, będąc snobistycznego usposobienia, i zawsze liczył w głębi ducha na przyjaźń głów koronowanych – dla którego nie istniały rzeczy niemożliwe, wola uchodziła za żelazną, sława jaśniała w całej Europie, a sukcesy polityczne wydawały się płynąć nieprzerwanym strumieniem, przyniosła końcowy rezultat przeciwny do zaplanowanego. W rozprawie z Polakami Bismarck poniósł dotkliwą porażkę. Twórca niemieckiego państwa opiekuńczego stracił w końcu łaskę cesarza Wilhelma II, został w upokarzający dla siebie sposób zmuszony do dymisji (w 1890 roku). Zarzucano mu, że jego polityka jest niegodna wielkiego mocarstwa.
Niektórzy historycy wciąż powołują się na patriotyzm Bismarcka, który miał być jego główną motywacją. Ale nierzadko w ocenie jego działań pojawia się opinia: „obsesja”. Stosunek Bismarcka do Polaków miał w sobie istotnie coś z natręctwa. Wielkość Niemiec – państwa zjednoczonego, z najważniejszym obszarem, jakim były Prusy, z ziemią, która historycznie do nich nie należała – jako cel, opanowała całkowicie jego umysł i psychikę. Nie chciał dopuścić do odbudowy Polski, bo musiałoby się to odbyć kosztem Prus, bez których potęga Niemiec stanęłaby pod znakiem zapytania. Tak samo uważali Krzyżacy. Tę samą teutońską zasadą wobec Polaków wyznawała Rosja.
Swoją potęgę Prusy zbudowały na rozbiorowej grabieży polskiej ziemi. Polska wolna i niepodległa, żyjąca w Polakach dzięki ich wierze, była stałym wyzwaniem dla Żelaznego Kanclerza. Jego niepokojem i tlącym się gdzieś na dnie duszy wyrzutem sumienia. Kres jego polityki i jego sukcesu zbiegł się w czasie z chorobą i śmiercią żony Johanny von Putkammer (pochodzącej ze zniemczonego rodu pomorskiego), bardzo przez niego kochanej. Nie chciał złożyć jej ciała w grobie, trzymał je przez kilka lat obłożone lodem w swojej oranżerii.
Pomimo tak licznych talentów Kanclerza i uznania go za męża opatrznościowego przez protestanckich Niemców, przeświadczonych o swym powołaniu do stuprocentowego sukcesu, pod koniec życia nie mógł on pozbyć się poczucia osobistej klęski. A wszystko przecież było tak solidnie przemyślane! Mimo woli przychodzi na myśl inna postać, której ambicją było wskrzeszenie „tysiącletniej Rzeszy” – i zarazem ujawniającej (tylko wobec najbliższych współpracowników), zupełnie nie licujący z zakresem posiadanej władzy paniczny lęk przed pewną prostą kobietą ze wsi.
Gdy biurokracja niemiecka okazuje się bezsilna
W latach 1939–1948 w Niemczech trwało racjonowanie żywności, przydzielano ją na kartki. Były kartki na cukier, mięso, na papierosy. „W ciągu tych dziewięciu lat jeden tylko obywatel – a raczej obywatelka – nie miał prawa do tych kartek. Odebrano jej natychmiast, z urzędowym uzasadnieniem, że ich nie potrzebuje, zważywszy, że nic nie je ani nie pije. Dawano jej natomiast podwójny przydział mydła, w uznaniu konieczności cotygodniowego prania bielizny poplamionej krwią”. Tak o fenomenie mieszkanki małej wioski na terenie tzw. Lasu Czeskiego pisze Vittorio Messori.
„Tak więc pedantyczna, bezosobowa biurokracja germańska – nawet biurokracja Trzeciej Rzeszy! – poświadczyła jeden z najbardziej tajemniczych «przypadków w dziejach» – Teresy Neumann (1898–1962) z Konnersreuth w Bawarii, w Górnym Palatynacie, wieśniaczki, która przez 36 lat żywiła się tylko konsekrowaną hostią. I która co tydzień przeżywała w swoim ciele misterium męki – śmierci – zmartwychwstania Jezusa”.
Hitler bał się tej kobiety panicznie. Nade wszystko bał się tego, co pojawiało się w jej mistycznych widzeniach, „zapowiadających dla niego dies irae”. Ta pogodna i zażywna niewiasta, córka robotnicy rolnej i wiejskiego krawca, w latach trzydziestych i czterdziestych była bowiem wielką mistyczką. Po dwukrotnym uzdrowieniu jej, najpierw z paraliżu, potem ze ślepoty, za wstawiennictwem swej imienniczki, „małej” świętej Teresy z Lisieux (ojciec, żołnierz walczący w I wojnie przywiózł chorej córce z Francji obrazek świętej), została obdarzona łaską stygmatów. Krew płynęła szerokimi strugami nie tylko z ran na rękach, nogach i głowie, ale także z jej oczu, począwszy od piątku. W niedzielę rano budziła się w najlepszym zdrowiu i wracała do swoich codziennych zajęć.
W czasie mistycznego snu głośno powtarzała słowa towarzyszące wydarzeniom, które ukazywało w tak dramatyczny sposób jej ciało – były to słowa w języku aramejskim, greckim i łacińskim, których, jako osoba posługująca się jedynie lokalnym dialektem, nie mogła znać. Kościół niemiecki (diecezja ratyzbońska), zwłaszcza zaś ojcowie kapucyni z pobliskiego klasztoru otoczył Teresę Neumann w tych latach dyskretną opieką i nadzorem. Biskup zezwolił też na przeprowadzenie badań, które miały wykluczyć przypadek oszustwa. Przeprowadzał je kilkakrotnie dociekliwy dziennikarz, publicysta i działacz polityczny dr Fritz Gerlich, który – początkowo nastawiony wybitnie antykatolicko, pochodzący zresztą z rodziny kalwińskiej – pod wpływem stygmatyczki nawrócił się na katolicyzm, przyjął chrzest i wziął ślub kościelny ze swoją żoną w kościele kapucynów Eichstatt. Napisał także dwutomową książkę, gdzie bronił wiarygodności Teresy Neumann przed próbami ośmieszania jej we własnej ojczyźnie. Swoje antyhitlerowskie nastawienie i czynną walkę z ideologią Hitlera przypłacił życiem. Został zastrzelony w obozie w Dachau w 1934 roku.
Przed wojną Teresa i jej rodzina, choć zdecydowanie i w sposób jawny odrzucająca ideologię nazistowską, tak jak prawie wszyscy katolicy bawarscy, nigdy nie ucierpiała z powodu represji policyjnych. Chronił ją zabobonny lęk Führera i jest to jedno z najbardziej przekonywujących świadectw, z jakimi mianowicie siłami musiało zmagać się społeczeństwo niemieckie w czasie jego dyktatury – i przed czym siły tego rodzaju się cofają.
Teresa Neumann przepowiada wielkość Polski
Przy całej intensywności duchowego życia i fizycznych cierpień Teresa ujmowała i zadziwiała jednocześnie otoczenie pogodą ducha, skłonnością do żartów i dziecinnych, w swej prostocie, zabaw. Na zdjęciach widać ją często roześmianą, jej żywa ruchliwa twarz przypominała twarz dziecka. Vittorio Messori przytacza troskę, którą dzieliła się z bliskimi, że „nie potrafiła” w codziennym życiu zdobywać się nigdy na solenną powagę. Pisarz uznaje to za znak wiarygodności „w zestawieniu z głęboką powagą, jaka zawsze towarzyszy mistyfikatorom i maniakom religijnym”. Teresa oprócz swojego zwykłego życia, skupionego na domu i ogrodzie przyjmowała niezliczone ilości ludzi, przybywających do Konnersreuth, odpowiadała osobiście na listy, pocieszała, udzielała rad i – jak poświadczają świadkowie – wymadlała uzdrowienia. Zaprzyjaźniona z miejscowymi kapucynami była członkinią franciszkańskiego Zakonu Służebnic Świeckich.
Przepowiednie bawarskiej mistyczki dotyczyły także przyszłej roli Polski w świecie. Teresa mówiła, że Polska nie stanie się nigdy ofiarą komunizmu, bo „Czarna Madonna będzie przemierzała jej drogi i odwiedzała wszystkie wsie i miasta”. Przepowiedziała też, że w Polsce będą uchwalane najmądrzejsze prawa i najsprawiedliwsze ustawy, które będą drogowskazami dla świata. Polakom, którzy po wojnie znaleźli się na Zachodzie i którzy przybywali do Teresy (była wśród nich grupa żołnierzy Armii Andersa) pytając czy mają wracać do kraju okupowanego przez Sowietów doradzała powrót. Nie wahała się wypowiadać gorzkich słów o swoim narodzie. Zapamiętano jej typowo wiejskie, obrazowe porównanie: nadejdą czasy, gdy Niemców zostanie tyle, ile może schronić się w deszczu pod gruszą.
Niewielu pamięta o tej wielkiej mistyczce, która ofiarowała swe życie za młodego chłopca ze swojej wioski. Był na ostatnim roku seminarium duchownego, zachorował na raka krtani i był bliski śmierci. Przeżył i został kapłanem. Niewielu katolików w ogóle o niej słyszało; choć kilkanaście lat temu rozpoczął się jej proces beatyfikacyjny – po wieloletnich staraniach tysięcy osób świeckich. Mimo to wydaje się, że Teresa Neumann została zapominana przez Kościół niemiecki. Jest przypadkiem co najmniej kłopotliwym „dla niektórych naszych współczesnych sposobów pojmowania wiary”, jak podsumowuje Messori. A przecież coraz częściej słyszy się opinie, że jej przepowiednie dotyczące losów Europy i Polski teraz właśnie zaczynają się spełniać. Tak jak spełniły się obietnice Maryi z Gietrzwałdu.
To nie tylko opinie. To fakty.
Niemcy usiłują podpalić Europę
Messori przypomina też, że to nie zamach stanu doprowadził w Niemczech Hitlera do władzy. Doprowadziło do tego zamieszanie w głowach ludzkich, pomylenie ładu materialnego, chęć zbudowania „idealnego” państwa – bez Żydów, bez chorych, upośledzonych, „czystego”, sprawnego, niezawodnego… „Jest błędem wystawianie go na pośmiewisko, czynienie z niego karykatury jak w filmie Dyktator Charliego Chaplina. To właśnie idąc za domniemaną kukłą, za przemyślaną karykaturą, naród należący do najbardziej utalentowanych i wykształconych w świecie podpalił Europę i nie wahał się przed ostatecznymi ofiarami”.
Bo to nie “wszystko jedno” jak i w co wierzymy. Dla błędu i kłamstwa nie może być miejsca ani w religii, ani w filozofii, ani w prawie, ani w życiu politycznym. A jeśli znajdą one tam miejsce, jeśli zostaną zaakceptowane, przyswojone, niepostrzeżenie chaos i przemoc ogarną cały świat. Takie są nieuchronne konsekwencje zaadoptowanego kłamstwa. Świat staje wtedy na głowie. Normalny człowiek w takim świecie gubi się i dusi albo staje się potworem.
Obrona prawdy religijnej i filozoficznej jest de facto także obroną ładu społecznego, narodowego, politycznego – jest obroną zarówno Kościoła, państwa, wspólnoty, rodziny, jak i języka. Języka opartego o odwieczne Słowo, demaskującego i zwalczającego wszelką manipulację. Jest obroną cywilizacji i kultury. Obroną człowieka. To między innymi pokazuje z wielką jasnością wojna tocząca się na Ukrainie.
Matka Boża jest Pogromczynią całego chaosu i kłamstwa, jakie rozpanoszyło się w ostatnich stuleciach na ziemi. Rozproszonego w postaci tysięcy odmian, tysięcy błędów, obecnego pod setkami masek. Jest Ona bowiem Demaskatorką wszystkich herezji (czyli odmian kłamstwa o Bogu). Jest Ona Tą, która zmiażdży głowę biblijnego węża, ojca wszelkiego kłamstwa, jak zostało to zapowiedziane w Księdze Rodzaju. Trzeba zatem traktować z największą powagą Jej prośby i napomnienia.
W stulecie objawień był w Gietrzwałdzie kard. Karol Wojtyła; tego dnia biskup warmiński Józef Drzazga zatwierdził uroczyście kult objawień.
Dziś w Gietrzwałdzie, zaledwie kilometr od sanktuarium, niemiecki koncert zaplanował postawienie na wielu hektarach magazynu, gigantycznego Centrum Dystrybucyjnego Lidla. Inwestycja ta – gdyby doszła do skutku – przekształci zupełnie najbliższe sąsiedztwo miejsca objawień. Gietrzwałd jest jednym z dwunastu miejsc objawień Maryjnych na świecie, których prawdziwość Kościół potwierdził i jedynym zarazem w Polsce miejscem objawień Maryjnych uznanych oficjalnie przez Kościół.
Nie sposób sobie wyobrazić, by podobna przemysłowa budowla wraz z całą infrastrukturą mogła znaleźć się w pobliżu sanktuariów takich jak w Lourdes, czy Fatima. Cóż, dla Niemców Polska to wciąż nie Europa, a objawienia to nie fakty ale legenda, zwykła bajeczka dla prostaczków.
______________________
Vittorio Messori, Przemyśleć historię, Kraków 1999
G.K. Chesterton, The Well and the Shallows tłum. Mariusz Krzewina
Kard. Henry Newman, “The Glories of Mary for the Sake of Her Son”, Discourses Addressed To Mixed Congregations, tłum. Paweł K. Długosz.
Ks. prof. Kazimierz Łatak, Ksiądz Augustyn Weichsel. Proboszcz gietrzwałdzki czasu objawień w opinii parafian.