Sztuka siedzenia
«Bojec» Igor zrobił nam stołki, takie, jak mają dójki w oborach. Są świetne i zdobią nasz pokój. Pomagałam mu w struganiu dziur na nogi i naturalnie ukroiłam sobie pół palca…1
Tak pisała w marcu 1946 roku w Krasnogorsku pod Moskwą 21‑letnia Anna Branicka, córka Adama, ostatniego Branickiego z tej linii. Potomka hetmana, właściciela Wilanowa.
22 czerwca 1945 roku o rok młodsza Anna zanotowała w swoim dzienniku (zbiorze listów do narzeczonego):
Wiesz, tyle tu przeżywamy strasznych chwil depresji, rozpaczy, zwątpienia, że nawet nie próbuję Ci ich opisać. Nie znam słów wyrażających tak wielką gorycz i beznadziejność. Teraz właśnie w tych dniach ważnych, decydują się sprawy Polski, wybierają ludzi, którym ma być dane panowanie [w tym samym czasie w Moskwie odbywał się proces „szesnastu” — EPP]. Teraz rozstrzygnie się pewno także nasza przyszłość. Jeśli ustanowią wreszcie prawitielstwo, czyli rząd polski, nie mają celu trzymać nas dłużej. Chyba, że naród nie zechce powrotu «żubrów» i «krwiopijców»… Wtedy zostaniemy już tu na zawsze.
Myliła się. Areszt pod Moskwą przeciągnął się jeszcze blisko dwa lata. Oprócz niewysłowionej goryczy, chwil buntu i rozpaczy, przyniósł sposobność zobaczenia, oczyma młodej, nieprzygotowanej do tej konfrontacji, kobiety, wychowanej po katolicku i po polsku, dziwu nad dziwy: społeczeństwa rosyjskiego doby stalinizmu.
Zderzenie dwóch światów nie mogło być bardziej radykalne. Wychowanka pałacu w Wilanowie, uczennica prywatnych nauczycielek, oczko w głowie utytułowanych rodziców, mogła ujrzeć bezpośrednio, w realiach codziennego życia, co dzieje się z ludźmi w komunizmie. W jej listach obrazy te, przekazywane z całą szczerością otwartej, prawdomównej, nigdy nie uprzedzającej się do nikogo dziewczyny zyskują rangę niezwykłego studium.
Anna nie potrafi nikim pogardzać. Nie potrafi żyć urazami, nienawidzić, hodować w swoim sercu obraz wroga. Patrzy tylko — szeroko otwartymi oczami. I zachowuje dystans. Notuje osobliwości tego życia, bez złośliwości, często z rozbawieniem, niczym wytrwały badacz obyczajów ludów egzotycznych.
Jej kronika życia polskich zesłańców pod Moskwą w latach 1945–1947 przypomina swoją świeżością opis odkrywców afrykańskiej dżungli.
Niewesoło jechać do «tiurmy», i to tylko dlatego, że było się gościem Radziwiłłów i że Bóg pokarał nas tytułem hrabiowskim — zapisała w dzienniku w lutym 1945 roku.
Właśnie wieziono ją, wraz z rodzicami i siostrą na Łubiankę. W więziennym aucie każdy miał osobną klatkę.
Mama [Beata z Potockich Branicka — EPP] siedziała tam jak prawdziwy zbrodniarz wojenny.
Zostali wzięci z pałacu w Nieborowie jako „świta” księcia Janusza Radziwiłła. Niebezpieczni — polscy arystokraci.
Kim była pisząca te słowa? Żołnierz AK, niedawno przeżyła dramatyczne rozstanie z młodszą siostrą, Beatą, której losu nie znała. Narzeczony Anny, powstaniec warszawski, trafił na jej oczach do niemieckiej niewoli. Po powstańczej epopei wyrzucono ją wraz z bliskimi z rodzinnego domu.
Rozstanie z domem oznaczało przecięcie historii rodziny związanej z tym miejscem od ponad pół wieku. Dziś znajduje się tu muzeum Jana III Sobieskiego. Wilanów stał się własnością Branickich w 1892 roku, dzięki spadkowi. W grudniu 1944 roku bezdomna rodzina Branickich — rodzice i trzy córki — znalazła schronienie u chłopów w pobliżu Nieborowa. Ci z przyjaciół i służby, którzy mogli przedostać się w tym czasie do Wilanowa, przekazali im potem obraz niepojętego zniszczenia.
Park pocięty rowami, skopany, zniszczony, drzewa powycinane, bzy — te cudowne, stare, wilanowskie bzy — połamane, powyrywane z korzeniami — notuje Anna Branicka. — Do domu drzwi stoją otworem. Trzaskają, gdy je wiatr popycha, grobowo klekoczą wyłamane okiennice. W środku, w pokojach obdartych z portier, leżą na zabłoconej posadce wszystkie rzeczy wyrzucone z szaf, wyjęte z szuflad. Zdeptane listy, podarte papiery, zapisane drobnym pismem Mamy. Kartki powyrywane ze starych, dziecinnych zeszytów, z wypisanymi krzywo tytułami Dictée français d’Anette i rysunki Atki. Nasze białe weloniki do pierwszej komunii w strzępach leżą na ziemi… W wannie, w brunatnej, cuchnącej wodzie pływa zdechły kot.
Dom wilanowski to nie tylko ciepło ukochanego gniazda, ale muzeum o nieoszacowanej wartości historycznej. Bezcenne dzieła sztuki, biblioteka, archiwum. Ojciec autorki, Adam Branicki został przez rząd II Rzeczypospolitej zobowiązany do ochrony tych dóbr i łożenia na nie. Gromadzone od pokoleń zbiory otaczano wielką troskliwością, zatrudniano kustoszy. Co teraz z wilanowskim muzeum? Przyjaciel rodziny i zarządca domu, dawny służący, Henryk Kanabus, który przedarł się do Wilanowa tej pamiętnej zimy, relacjonuje:
Co dzień stoją przed pałacem platformy i wozy, żołnierze ładują na nie wszystko po kolei. Spieszą się, krzyczą, popędzają. Nie opakowują niczego, nie zawijają, nie spisują. Wprost pod gołym niebem, obijając się i trzęsąc na bruku, jadą na niemieckich wozach sprzęty króla Jana. Obrazy Graffa, Lampego, uśmiechają się łagodnie jasne twarze Madonn włoskich, wypadają inkrustacje z komódek i stolików, mokną na prószącym śniegu obicia starych, pięknych mebli. Na kozłach wozów jadą żołnierze, ćmią papierosy. Czeka ich dobry zarobek. Kto da «górala» albo nawet dwie, trzy setki — dostanie jakiś sprzęt zrzucony cichcem z wozu…
Pochyliliśmy jeszcze niżej głowy — wspomina Anna Branicka. — To muzeum ratowane przez tyle lat wojny z takim narażeniem, teraz sponiewierane, zbezczeszczone, zmarnowane…
Ale nie o muzeum przecież chodzi. Kończy się wojna i kończy się rozdział życia Branickich. Siostra Anny, ta której losu zesłańcy nie znają, Beata — żołnierz AK, przez całe Powstanie w Warszawie, z bronią w ręku. W Wilanowie działał szpital dla rannych żołnierzy — tych z Września 1939 roku i tych z Powstania — a zarazem ośrodek gospodarczy ratujący od głodu całą okolicę, w tym chłopów. A przede wszystkim było tu pewne miejsce schronienia dla ogromnej liczby uciekinierów, bezdomnych, zbiegłych z niemieckich obozów jeńców. Tu pracowały, pod bokiem Niemców, którzy mieli tutaj swojego zarządcę, komórki AK. Każdy z kilkudziesięciu lokatorów wilanowskiego pałacu był po uszy w konspiracji, nie licząc pracowników, służby. Bo Wilanów to nie tylko uroczy pałac, cudowny park i doskonale prosperujący majątek ziemski, który przetrwał lata okupacji, bo był potrzebny Niemcom. To przyczółek katolickiej kultury i niezmordowana cicha praca na rzecz Ojczyzny, wymagająca przenikliwości, inteligencji, hartu ducha i brawury, czasem posuniętej aż do szaleństwa.
Co najmniej od trzech pokoleń potomkowie hetmana Franciszka Ksawerego Branickiego starali się odkupić jego zdradę.
* * *
Z okazji Bożego Narodzenia i Nowego 1945 roku piątka Branickich — wygnana przez Niemców z własnego domu — zjechała na krótką gościnę do księcia Janusza Radziwiłła w Nieborowie. Janusz Radziwiłł dopiero co opuścił był słynne wiezienie Moabit w Berlinie. Krótka chwila wytchnienia w niezniszczonych przez wojnę pałacowych wnętrzach, wśród przyjaciół i rodziny, po straszliwych przejściach okupacji i Powstania — i po ruinie marzeń na jakąkolwiek stabilizację pod nową władzą. Z Nieborowa Braniccy — jako goście człowieka, który u progu PRL stał się persona non grata — wraz z jedenaściorgiem przedstawicieli innych historycznych rodów, Zamoyskich, Krasickich, Potockich, Sobańskich, Lubomirskich, zabrani zostali przez Brześć do Moskwy. Najpierw na Łubiankę, a potem na prawie trzyletnie zesłanie do Krasnogorska. Osadzono ich w baraku, przez płot graniczyli z obozem dla jeńców niemieckich.
Szesnaście osób, w tym troje dzieci, stłoczono w trzech pokoikach i wspólnej kuchni.
Opis tego życia, zawarty w listach Anny do narzeczonego, Janusza Radomyskiego — nigdy niewysłanych, bo brakowało jego adresu — barwny, żywy, dowcipny, mógłby być podręcznikiem „szkoły przeżycia”: Jak w upodlających warunkach zachować wiarę. Jak nie utracić nic z osobistej kultury. Jak w nienaturalnym stłoczeniu nie zmarnować przyjaźni i szacunku wobec współwięźniów. Jak nie żyć urazami. Jak nie ulegać nienawiści wobec prześladowców. Jak dzielić się swoim ubóstwem z tymi, którzy są w jeszcze większej nędzy. Jak nie tracić poczucia humoru.
Jak w kraju wrogów pozostać Polakiem.
To wszystko nie było proste, nawet dla grona tak niezwykłego.
I — nade wszystko — jak ufać, że „gdy Pan Bóg zamyka drzwi, otwiera okno”.
Nasze profesorskie grono
Januszku, że smutkiem stwierdzam, że nasz akcent angielski nie jest pierwszorzędny. Zupełnie inaczej brzmią słowa w ustach Edmunda [Radziwiłła], który ukończył Oxford
skarży się Anna w pierwszych tygodniach zesłania. Wykłady, nauka, wieczory poezji, pisanie wspomnień, udzielanie dzieciom lekcji, to codzienny zestaw zajęć zesłańców. Jeszcze w wiezieniu na Łubiance Anna zaczęła się uczyć z ojcem rosyjskiego, a Adam Branicki rozpoczął dla wszystkich wykłady z historii.
…w łóżku, o świcie, zaczynam się uczyć historii, potem piszę coś ze wspomnień, po porządkach mam lekcje z Ojcem, potem czytam z mszału po francusku, zapisuję jakieś ciekawostki. Trochę rosyjskiego, piszę wykłady Tatusia dla Ferdusia…
Ballala [Izabella Radziwiłłowa] wypisała na arkuszu wielki plan dnia dla dzieci. Uczą się dużo, całe nasze towarzystwo przeobraziło się w profesorów. Edmund uczy angielskiego, ciocia Maryla — rysunków, Ballada — geografii, matematyki i polskiego. Mama — religii, a Tatuś — historii. Ja notuję i prowadzę zeszyt Ferdusiowi.
Jednak pomimo wysiłków, by zachować się po polsku i „normalnie”, zgodnie z regułami życia swojej sfery, trudno ukryć, że walka o godne warunki życia w Krasnogorsku oznacza przede wszystkim walkę o elementarny ład i czystość w baraku.
Wielką sensacją było dla nas otrzymanie szczotki (roboty więźniów niemieckich) do mycia podług. Wzięliśmy się zaraz do szorowania podłóg. Robiłam to pierwszy raz w życiu. Edmund, złoty, poczciwy chłopak, tarł szczotką z całych sił, a my po dwie na zmianę polewałyśmy wodą, potem ścierały i wycierały do sucha. Najgorzej, że trzeba to było robić boso, a woda bardzo, bardzo zimna…
Okropnie jest myć się zawsze tylko w miseczce lub rondelku.
Nie masz pojęcia, jak brudzą się ubrania w takim koczowniczym życiu… Wciąż ilość brudów się powiększa. (…). Pierzemy od śniadania do obiadu, potem znowu wieczorem po paleniu w piecu. Czasem jeszcze po kolacji kończę swoje pranie. Doszłam już do wprawy, piorę dość szybko i naprawdę do czysta. Co dnia pierzemy dwa sznury bielizny. (…) Szyję bardzo dużo. Cały czas wolny od prania i lekcji poświęcam cerowaniu, łataniu i konstruowaniu nowych rzeczy. Tak wiec uszyłam parę dni temu pantofle dla Marysi z rękawów mojej sukni i sobie również — z kawałka koca.
Rąbię niczym chłop
Od miesiąca Xawery [Krasicki — EPP] obiera kartofle. Tak zabawnie wygląda, siedząc na niskiej ławeczce w szlafroku uszytym przez Elkę [Gabrielę Krasicką z Sobańskich — EPP] z siennika i ze skrobaczką w upierścienionej dłoni. Poważnie traktuje tę pracę i jest zrozpaczony, gdy przy obiedzie znajdzie się w zupie jakiś kartofel z ciemną plamą.
Żebyś wiedział, że rąbię już świetnie — niczym chłop — na równi z Edmundem. Pomyśl, my we dwoje rąbiemy na cały dom, na szesnaście osób! Zwykle sześć bali piłujemy, każdy na trzy części. To jest wściekła robota. Potem jesteśmy zmachani i już nie mamy ochoty ani się kłócić, ani spacerować.
Ręce mam czarne, popękane, pocięte chyba w trzydziestu miejscach. Zupełnie ręce spracowanej, starej pomywaczki! Żebyś wiedział, jak śmierdzę pomyjami i tym podłym topionym tłuszczem!
Umiejętności Anny przyrastają w szybkim tempie. Po pół roku internowania umie już gotować fasolową, grochówkę, kartoflankę i krupnik. Szyje sobie bluzkę z poszewki na jasiek i chodzi w czapce własnej produkcji. Denko ze starej skarpetki, usztywnienie „z latawca Ferdusia” (Ferdynand Radziwiłł, jedno z trojga dzieci na zesłaniu — EPP).
Wyglądam w niej bardzo szykownie. Od wczoraj robię dla Marii buty ze sznurka… Palce mam pokłute… Książę [Janusz Radziwiłł — EPP] bardzo się przyczynia do tej roboty. Wczoraj wycinał za mnie podeszwy, a przedtem pół dnia rozlatywał ze mną zasupłane sznurki. Bojec Stanisław pożyczył mi szydło…
W lutym 1946 Anna notuje z niemałym entuzjazmem:
Xawery robi już myszołapki, haftki z drutu do spódnic, zrobił kalendarz do kuchni na cały ten straszny 1946 rok, który nas czeka, wagę zrobił bardzo dokładną, a ciocia Marylka [Zamoyska] produkuje szpilki do włosów, które są nie do dostania. Moglibyśmy właściwie żyć w epoce kamiennej. Dajemy sobie radę.
Wigilia zesłańców
Przychodzi Boże Narodzenie. Rano panuje w baraku całkowita cisza.
Drzwi od pokoi pozamykane, wszyscy się modlą. Trzy mszały, dwa polskie i jeden francuski, przechodzą z rąk do rąk…
Na stole koło choinki Mama układa papierowe serwetki. To zamiast talerzy. Na nich dziwne jak na tę uroczystość dania: po obwarzanku, dwa pierniczki, dziesięć kruchych gwiazdek i trzy czekoladki wymienione z Łarą za smalec (…) zamykamy drzwi na drewniany skobel, chcemy być sami we czwórkę z ten wigilijny wieczór. Z koperty, chowanej pieczołowicie na dnie torby, Mama wyjmuje opłatek. Biały, cienki, prawie przezroczysty po bokach, z wyciśniętym obrazkiem. Opłatek jeszcze z Wilanowa, pamiętający roziskrzoną wielką choinkę, jasny salon i tłumy roześmianych, drogich twarzy. Mama dzieli się z Tatusiem, potem z Marysią, potem ze mną. Nic nie mówimy. Przecież słów nie potrzeba (…) Na czołach naszych Mama znaczy krzyżyk, a potem w powietrzu — z myślą o Atce, Leszku i o Tobie (…).
Tego wieczora nie ma kolęd, nie ma rozpakowywania prezentów. Cały wysiłek włożony jest w to, by nie było widać łez. Autorka z Matką wychodzą przed nocą z dusznego baraku, by odetchnąć świeżym powietrzem i patrzą na ten tak inny, obcy świat. „…daleko słychać krzyki chłopaków grających w hokeja pustą zgniecioną puszką po konserwach. Idziemy wzdłuż domów. Okna są jasne, zawieszone na drutach żarówki świecą mocno ostrym, żółtym światłem. Ludzie w swoich szarych codziennych ubraniach stoją pochyleni nad okopconymi małymi kuchenkami (…). W pokoju Tatuś leży na swoim wąskim łóżku. Leży i myśli — tak jak teraz ciągle. Nie chce czytać, nie chce rozmawiać, nie chce spacerować. Wciąż leży i myśli. Jakież to smutne! Naraz rozlega się nasz gong, a raczej uderzenie młotkiem w rurę. Pacierz i kolacja. Jak co dzień klękamy w kuchni do litanii. W imię Ojca i Syna… Kyrie eleison… Dziś wszyscy modlą się w większym skupieniu, twarze ukryte w dłoniach. Pod ołtarzykiem Matki Boskiej zawieszony jest żelazny łańcuch z szesnastu ogniw. Zrobił go Xawery. Potem siadamy do stołu… Blaszane i drewniane łyżki brzęczą na talerzach.
Przedszkole czy ochronka
Najmilszą chwilą jest późny wieczór po kolacji i zmywaniu. Jeśli czasowym jest Grubas, to wolno nam usiąść na schodkach ganeczka wychodzącego na ulicę i patrzeć na wspaniały zachód słońca i nielicznych przechodniów. Najmilsze są wieczory woskriesienia i prazdnikow. (…) Najzabawniejsze są młode dziewczyny, przeważnie wystrojone w okropne krwistoczerwone suknie. Spacerują po ulicy tam i na powrót, trzymając się pod ręce, długim rzędem i śpiewając na całe gardło jakieś wrzaskliwe piosenki. Kilku amantów kroczy z tyłu, często grając na harmoszce czy organkach. Ten arcyzabawny pochód przechodzi kilka razy w nocy… Nie masz pojęcia, jak te dziewczyny strasznie wyją. Zawsze nas budzą po nocach.
Wybory w lutym 1946 roku to wielkie święto w Rosji. Na ulicach odświętne tłumy.
…wszystko zarośnięte, brodate mużyki, baby w chustkach nie pasujących do przywiezionych z Zachodu futer, dzieci obdarte. Tylko wojskowi wyglądają porządnie. Tłumy przeważnie pijane. (…) Chodzili bandami, zataczając się i śpiewając… Na drodze tańczyli kozaka, grali na harmoniach, śpiewali, aż trzęsły się domy, a jakiś stary kulawy człowiek, którego żona ciągnęła na sankach — całkiem pijany — wygrażał żołnierzom i oficerom wielką pięścią i krzyczał: Ach, wy komunisty! Przez was wszystko zło! A bodajby was… Przerażona kobieta biegiem z nim uciekała.
Anna widzi, że mimo całej komunistycznej grozy wszędzie można spotkać ludzi.
Jeszcze w maju 1945 roku spacery grupki zesłańców, u których nóg biega suczka — pekińczyk (nikt z Rosjan nie uważał jej za psa, raczej za małpkę lub wiewiórkę), budziły sensację.
Sąsiedzi z domów okolicznych wylegają na drogę i przyglądają nam się ciekawie, robiąc głośne uwagi. Wołają za nami: Faszysty! Czasem rzucają kamieniami. Teraz na szczęście już wiedzą, że nie jesteśmy Niemcami… Ostatnio czasem zagadują do nas przyjaźnie, dzieci kłaniają się, a nawet niektórzy oficerowie salutują.
Leczenie w tych warunkach to sceny jak z westernu. Poliklinika — obskurna kamienica „z kilku umorusanymi siestrami i wraczami”.
Wracz, chyba siedemdziesięciopięcioletni Żyd… wziął nas do gabinetu. (…) lekarstwa, maszyna i narzędzia wzbudziły we mnie odrazę. Wiesz, tu cementu do plomb nie mają i wierteł do borowania brak zupełny. Jednym jedynym, niezdezynfekowanym, doktor świdruje w zębach setek ludzi. O mycie rąk też nie dbają… Zresztą prawie tu zębów nie leczą, tylko wyrywają… Edmundowi ten wracz zaplombował dwa zęby zupełnie bez borowania, a cioci Maryli chciał wyrwać najzdrowszy ząb, ale z dużą złotą plombą! (…) Miesiąc temu ciocia Maryla spuchła szalenie i prosiła o dentystę. Na drugi dzień przyszedł jakiś młody oficer w papasze na bakier i oznajmił, że jest właśnie zubnym wraczem. Kogo zub bolit? — zapytał groźnie. Obejrzał ząb cioci Maryli i zaraz na stojąco w przedpokoju wyjął z kieszeni szczypce i chciał brać się do rwania. Przerażona ciocia Maryla zrezygnowała, twierdząc, że już jej lepiej.
Zesłańcom trudno jest się pogodzić z wszechogarniającą brzydotą.
Wiesz — skarży się Anna narzeczonemu — wyglądamy od wczoraj na jakieś przedszkole czy ochronkę: wszyscy szesnaścioro chodzimy w takich samych szarych filcowych pantoflach, które jakoby wróżą prędki wyjazd. Dostaliśmy też koszule białe (nie wiadomo: nocne czy dzienne), szkaradne czarne staniki i pasy, niebieskie olbrzymie majtki, pończochy i kilka beretów. Jesteśmy uradowani i wdzięczni losowi za te dary. Z majtek tych Elka uszyła całą suknię Magdalenie, Zenia — bluzkę…
W 1945 roku pod Moskwa w październiku była już tęga zima.
Rozpacz ten klimat — pisze Anna — stroje nasze wyglądają bardzo cudacznie. Chodzimy boso, w drewniakach, a do tego futra i papachy. Robimy wrażenie artystów ze spalonego teatru! Edmund czasem nakłada futro Ballali. Tatuś często płaszcz Mamy, dzieci chodzą w dziurach i łatach, słowem: jesteśmy oberwańce i nędzarze.
Ale i na zesłaniu są jeszcze biedniejsi.
Zachodzi do nas codziennie biedna staruszka, żebraczka. Wyjadała dotąd z naszego śmietnika głowy śledzi, skóry od chleba i inne resztki, ale dziś zanieśliśmy jej coś lepszego. Była bardzo szczęśliwa i błogosławiła, chwaliła nas pod niebiosa: «Lubeńka moja, doczka dorogaja…»
Wiosną cała grupa polskich internowanych na limitowanych spacerach (pod strażą) namiętnie zbiera kwiaty w pobliskich laskach i parowach.
Już o tej naszej słabości do kwiatów zwiedziły się tutejsze małe urwisy. Coraz to jakaś ciemna, brudna łapka kładzie bukieciki konwalii na oknie, a potem z dołu słychać nieśmiały głosik: «A chleba dacie?…» za jeden mały skrawek chleba malcy ci cały dzień łażą za kwiatami!
Spacery są najbardziej upragnioną rozrywką zesłańców.
Nigdy nie myślałam, że będę o północy w noc księżycową spacerować w gronie tak arystokratycznym gdzieś pod Moskwą!
Zesłańcy, którzy pojawiają się na ulicy i przed barakiem, stają się dla okolicy główną atrakcją. Ogląda się ich niczym eksponaty muzealne. Ale dla funkcjonariuszy systemu są złoczyńcami, którzy odpokutowują zasłużoną karę.
Któregoś dnia — informuje Anna — gdy rąbaliśmy z Edmundem drewno przed domem, podeszła do nas nauczycielka z całą swoją klasą. Stanęli opodal i dosłyszeliśmy część jej wykładu: «Eto grafy i kniazia. Oni ransze byli krowopijcy — tiepier’ u nas oni dołżny rabotat’». Potem dzieci patrzyły na nas bardzo długo z przejęciem. W końcu mała dziewczynka zapytała mnie wprost: «Anuszka, eto wierno, czto ty krow roboczych piła?» Zrobiłam jej gorący wykład o prawdzie i propagandzie. Ale czy mi uwierzyła?
Jeńcy, czyli bracia
Jedzenie, a raczej jego brak — choć Rosjanie starają się w tej dziedzinie o wyjątkowe atrakcje dla internowanych — staje się obsesją autorki. Anna ze wstydem wyznaje, że zjada wszystkie resztki z talerzy i „pół życia” oddałaby za sznycel, jakąś leguminę lub „chociażby zwykły budyń z niemieckiego podłego proszku”. Rozmowy o jedzeniu są może trywialne, ale nieuniknione w warunkach izolacji.
Dopiero wieczorem Tatuś wykłada całej szesnastce historię Rosji, poza tym mówimy tylko o tuszonkach, pluskwach, humorach, samopoczuciach itd. — zauważa Anna z przerażeniem.
Na Niemców, jeńców z sąsiedztwa, Anna patrzy ze współczuciem. Oto jej opis przemarszu jeńców:
Idą miarowo czwórkami, śpiewając tę znana z Warszawy znienawidzoną pieśń «Heili heilo». Jakże inaczej brzmi ona teraz. Nie ma w niej tej nuty butnej i zwycięskiej, z każdej strofki woła tęsknota. Czy uwierzysz, że widok jeńców niemieckich, obdartych, ślizgających się w drewniakach po błocie, pozatykanych jakimiś szmatami — tylko pierwszym razem mnie ucieszył? Patrzyłam z satysfakcją, że ci butni Niemcy zaprzęgnięci są jak konie do wozu, że ciągną po grudzie wyładowany drzewem wóz, a rosyjscy bojcy poganiają ich i pokrzykują. Gdy teraz widzę takie sceny — spuszczam oczy i robi mi się smutno. Jakoś my, Polacy, nie potrafimy długo zachować urazy. Tak niedawno przecież widziało się ich w roli okrutnych, bezwzględnych władców.
Stosunek Anny do sąsiadów zza płotu staje się z dnia na dzień coraz cieplejszy.
Wśród tych biednych, nieszczęśliwych, zaharowanych ludzi mam przyjaciół — zwierza się po kilku miesiącach — osoby życzliwe, lubiące mnie.
Uśmiechają się, zagadują po niemiecku, pozdrawiają. Gdy je zupę z blaszanego talerza, na skrzyneczce pod oknem baraku, słyszy zawsze „Guten Appetit”. Tak jak oni, Anna tęskni całym sercem do dobrego słowa, do odrobiny ciepła. Odwzajemnia życzliwość uśmiechami, czasem małymi praktycznymi prezencikami zrobionymi z podręcznych resztek, ciepłymi skarpetami i szalikami wykonanymi na drutach. A oni prześcigają się natychmiast w uprzejmościach, wyszukanych komplementach, podarunkach własnej roboty, czasem pomysłowych, domowym sposobem wykonanych dziełach sztuki: obrazkach, wierszach, poematach, przemyślnej autorskiej biżuterii. Narodowość przestaje stanowić barierę. Anna podkreśla zbratanie wspólnym losem. Liczy się przede wszystkim to, że ten człowiek obcej narodowości jest w rozpaczy tak samo jak ona. W dodatku wśród ludzi
traktujących go jak psa, nazywających go pogardliwie Frycem, wyśmiewających go. Czy można tak nieszczęśliwemu człowiekowi żałować kilku słów?
W obcojęzycznym tłumie czasem, o dziwo, można spotkać rodaka.
Jest między jeńcami kilku Polaków — notuje Anna. — Jeden starszy pochodzi z Białegostoku i ma małe organki, na których wygrywa w czasie przerwy obiadowej. Taki smutny to obrazek: jeniec polski w mundurze niemieckim, w rogatywce zielonej z orzełkiem, leżący na stosie desek wśród tłumu kamratów wszystkich narodowości, grający cichutko hymn Polski…
Stosunki z jeńcami niemieckimi nabrały rumieńców, gdy na jesieni 1946 roku polskich arystokratów przeniesiono do tzw. kwarantanny, czyli małego wewnętrznego obozu usytuowanego w samym środku obozu dla Niemców. Tu Polaków poddawano takim samym zabiegom propagandowym jak Niemców. Musieli np. oglądać filmy, z których wynikało, że wina Niemców za zbrodnie wojenne — wszystkich bez wyjątku — jest nie do wybaczenia, ma charakter absolutny. Wróg musi pozostać wrogiem. Tu nic nie może ulec przedawnieniu. Jeńcy niemieccy i Polacy oglądali jeden z tych filmów w okresie Świąt Bożego Narodzenia.
Nie wolno zapominać krzywd — tak podsumowuje Anna przesłanie filmu. — Byliśmy wszyscy wstrząśnięci.
Podobny wstrząs wywołała filmowa relacja z procesu norymberskiego. Przed oczyma Anny stanęły na nowo obrazy wszystkich okrucieństw, których była świadkiem w czasie wojny i o których podczas okupacji słyszała — a które chciałaby z pamięci wyrzucić — i niewypowiedzianej udręki męczeństwa i utraty tylu bliskich osób. Tutaj się na to nie pozwala. Pracują nad tym wybitni fachowcy, prawdziwe talenty. Anna przyznaje, że tego rodzaju dokumenty Rosjanie robią z mistrzostwem.
Jakby na przekór tym staraniom zatrucia nienawiścią do wrogów, umiejętnego jej podsycania, Anna i jej towarzysze niedoli w kwarantannie mają okazję zetknąć się z całą galerią postaci Niemców całkowicie nieprzystających do obrazu wroga. Niewątpliwie Rosjanie próbowali właśnie na tych ludzi — kulturalnych, często z cenzusami, z tytułami naukowymi, artystów, inżynierów, wśród których jest generalicja — wywrzeć szczególną presję. Obóz w Krasnogorsku miał opinię obozu wyjątkowego. Warunki w innych łagrach były bez porównania gorsze.
Wśród tych ludzi szczególne miejsce przypadło w obozowym życiu Anny Węgrowi, Gezie Janko Czeglediemu, malarzowi i grafikowi z Budapesztu, doktorowi chemii. Ofiarował Annie przyjaźń i poważną propozycję, że będzie pomagał rozwijać jej umysł w niewoli, by nie marnowała najlepszych lat na błahostki. Pisał do niej w liście, że ma cenić czas, uczyć się i szykować
do trudnego życia, które mnie czeka. Nie wiadomo, co mnie jeszcze spotka… Muszę mieć hart ducha, swój własny wewnętrzny świat, który mi pozwoli wszystko przetrwać i nie załamać się.
Zamierzał uczyć ją „wszystkiego co sam umie”, w tym języka niemieckiego, korespondencyjnie. W tajnych przerzucanych przez płot przesyłkach od ambitnego Węgra Anna otrzymywała solidne, choć nacechowane osobistymi emocjami, traktaty, niemal naukowe, ukazujące szerokie horyzonty tego niezwykłego człowieka. Pisał o Beethovenie, ulubionym kompozytorze, o szczepionkach, o malarstwie, o Węgrzech i ich historii.
Kiedyś Geza zobaczył mnie w starej, bardzo połatanej spódnicy — notuje Anna. — Wieczorem rzucił mi przez płot swój jedyny, poniemiecki szynel. Wiadomo, czym jest płaszcz dla jeńca. Nie tylko okrywa go w czasie chłodu, ale jest mu poduszką, kocem i materacem. Nie chciałam tej ofiary przyjąć. O ileż lepiej byłam zaopatrzona od niego!…Uparł się…
Anna wylicza podarunki od węgierskiego przyjaciela:
Na drzewie, na małych tabliczkach, wymalował mi karty. Królowie i waleci mają polskie i węgierskie stroje historyczne. Asy miały symboliczne obrazki. Stawiało się te karty na specjalnych podstawkach, jedne nad drugimi. Zrobił mi też z racji jakiejś uroczystości dwie cudne, symboliczne lalki. Jedna była malarzem, czyli nim, tj. miała czarne ubranie, ciemne włosy i paletę w ręku. Druga lalka była amazonką, czyli mną. Twarze lalek wyrzeźbił najzdolniejszy w obozie plastyk, Holender Iserentandt… Nie trzeba nawet mówić, że zdobycie każdego skrawka materiału do tych lalek stanowiło niebotyczną trudność i znaczny koszt w handlu wymiennym, który tu obowiązuje.
Na Gezę pisano wiele donosów do władz rosyjskich. Za kontakty z Anną — pod płotem kwarantanny — dostał kilka dni aresztu. Potem przeniesiono go karnie do innego obozu. Wychodząc przed bramę całował złoty medalik, który dała mu w prezencie. Tajną przesyłką wysłała mu tam własnoręcznie zrobiony na drutach sweter.
Wersal i bania
Wieczorami, po przeczytaniu miejscowych gazet, w kuchni zesłańców zawsze odbywa się namiętna dyskusja polityczna. Gdy panowie (Radziwiłł, Zamoyski, Krasicki i Branicki) perorują, dziewczęta zmywają garnki, a Kisia‑Misia (pekińczyk) ma napady irytacji i wściekle szczeka, zwykle dochodzi do ostrego starcia, które panie starają się załagodzić.
Ale poza tym na co dzień w Krasnogorsku panuje prawdziwy „wersal przy stole”. Annę niekiedy skrycie bawią
dystyngowane miny i obcojęzyczne słowa wypowiadane nad kaszą czy kartoflanką. (…) Pomyśl sobie — zwierza się narzeczonemu — to grono arystokratyczne siedzące w obskurnej kuchni, wśród zapachu kapusty, tytułujące się księciem, hrabiną, księżną… (…) Żebyś wiedział, jak zabawnie wygląda książę przebierający groch z Mamą i ciocią Marylą (…), jak niesamowicie wygląda Edmund wylewający pomyje albo Ballada szorująca klozet w zakasanej spódnicy. Mój Boże, gdyby człowiek wiedział, że nasz los się kiedyś poprawi, toż to by się człowiek tylko śmiał ciągle.
Te komentarze Anna wypowiada potajemnie i niezmiernie rzadko, na co dzień przejęta prawdziwym heroizmem stosowania form w świecie bez zasad. Formy towarzyskie, zachowane nawet z pewną przesadą, są w tych warunkach niezwykle skuteczną obroną ludzkiej godności. Ale z tego może zdawać sobie sprawę tylko ktoś, kto zna ten subtelny i nie podrobienia język znaków pomocnych do głębszego obcowania z drugim człowiekiem. Kod składający się z tajemniczych — dla postronnych — gestów i słów. Niełatwo go złamać.
Co tydzień późnym wieczorem towarzystwo z Polski ma obowiązek pojawić się w bani, czyli w specjalnej łaźni dla więźniów, która przypomina saunę („mnóstwo gorącej wody, para i bardzo wysoka temperatura”).
Za pierwszym razem panowie niechętnie zapatrywali się na tę nocną banię. Pojechali tylko Tatuś i Xawery. Oburzone naczalstwo wysłało oficera z ostrą naganą: «Każdyj kulturnyj człeławiek dołżen myt’sia odin raz w subotu». Śmiechu było co niemiara. Gdyby oni widzieli te przesadne codzienne zabiegi toaletowe naszej szesnastki!
Nawet w wiezieniu na Łubiance Polscy zesłańcy nie rezygnowali z codziennych skrupulatnych ablucji, w tych warunkach przypominających popisy akrobacji.
Mama okazała i tu swą zaradność: w rondeleczku maluśkim w lodowatej wodzie zrobiła pranie. Czyśmy się mogli spodziewać czegoś podobnego?
W tych warunkach codzienna walka o uchronienie katolickiego obyczaju, katolickiej kultury — nie może być przecież żadnych wymówek przed staraniami o dobre wychowanie dzieci — nosi ślad bohaterstwa.
Wieczorem do kuchni przychodzą nasze miłe dzieci… są już umyte i w nocnych pantofelkach. Tak jak my kiedyś — podchodzą do każdego po kolei, całują w rękę i mówią dobranoc. Starsi całują je w głowę i znaczą krzyżyk. Co wieczór tak samo Krysia przekornie wola do wuja Ferego, który siedzi głęboko za stołem: Dobranoc, Buka! Zawsze się z tego śmiejemy.
Gdy pojawia się zapowiedź zwolnienia z internowania — mylna, niestety — Anna sporządza długą listę najpilniejszych zadań, jakie podejmie po powrocie do Polski. Najpierw odnalezienie narzeczonego i siostry, a potem zaraz — spowiedź. Życie duchowe jest na pierwszym planie. W marcu 1946, Anna notuje:
Post już się zaczął. Książę przestał palić papierosy na całe czterdzieści dni.
Aż do 1947 roku zesłańcy nie mogą korzystać z sakramentów. W młodzieńczym sercu Anny odzywa się strach przed piekłem:
…czytaliśmy wczoraj tę słynną wielka mowę Churchila. (…) Mnie najbardziej utkwiły w pamięci słowa o ewentualnej wojnie. No, pomyśl, siedzieć tu, koło Moskwy, i już bez żadnej nadziei czekać chyba jedynie bomby atomowej i strasznej śmierci bez księdza, z masą grzechów!… Drżę, myśląc o wojnie.
Wy, graf, posiditie, czyli Ostatni z hetmanów
7 listopada 1945 roku Anna Branicka zanotowała w zeszycie:
Ku naszej rozpaczy zabrano nam Stanisława [jednego ze strażników — EPP], który był taki dobry, życzliwy i miły. Dopiero na końcu swego pobytu powiedział nam, że pochodzi ze Stawiszcz, od Branickich. Stąd ten jego dla nas sentyment. Teraz dopiero rozumiem, dlaczego nigdy nie dał Ojcu dźwigać drewna do kuchni, tylko sam nosił, mówiąc poczciwie: «Wy, graf, posiditie»… Patrzył spokojnie, gdy robił to Edmund, książę, czy wuj Feri. Dla Taty miał zawsze specjalne względy. Dawał mu też po cichu rosyjskie gazety, pożyczał nowe książki. Dopiero na wyjezdnym powiedział: «Wy znajetie, mienia grafinia Branicka nauczyła czytać»… Okazuje się, że Władysławowa Branicka ze Stawiszcz, ciotka mego Ojca, zbierała w parku dzieci folwarczne i pod drzewem na ławce uczyła je liter i czytania. Jak dziwną drogą ten dobry uczynek powrócił do nas.
Wielkie rody i ich historia, kręgi przyjaciół i bliskich wpisane w losy ojczyzny stanowią nieustanny motyw wspomnień zesłańców.
Ostatnio ślęczę nad genealogią… Ach, iluż my mamy krewnych! Myślę sobie, spisując ich litanię, co teraz się z nimi dzieje. Jaki los ich spotkał!… Co drugi z młodzieży w Dachau, w Oświęcimiu lub w jakimś innym obozie. Masę wyginęło. W samym Powstaniu poległo kilkudziesięciu naszych przyjaciół.
Zimą 1946 roku przerwała się jakaś wielka tama i tęsknota za przeszłością, za utraconym ciepłem rodzinnych gniazd rozdarła na nowo dusze internowanych.
…ogarnęła nas pasja rysowania planów naszych straconych domów. Robimy plany poszczególnych pokoi, spieramy się, co gdzie stało i wisiało. Ballada rysuje Ołykę, Mańkiewicze i wszystkie budynki gospodarcze, od kurnika do stajni cugowej. Elka — Guzów, a ja — Roś i Wilanów. (…) Mańkowicze do cna spalone, Ołyka i Roś w rękach Rosjan, Guzów i Wilanów z pewnością już nie nasze, rządowe, obce, inne. Aż strach pomyśleć, że jacyś nieznani ludzie chodzą teraz po naszych pokojach, po parku, że obce konie są w naszej stajni…
W nieunikniony sposób na zesłańców spada któregoś dnia klęska wzajemnych żalów i pretensji. Historia Branickich staje żywo wszystkim przed oczami.
Tu, w głębi Rosji, podczas srogiej kontynentalnej zimy, w czasie nie mającej jakiegokolwiek uzasadnienia niewoli przedstawicieli polskich rodów, przypomniany zostaje niesławny hetman Franciszek Xawery Branicki. Zdrajca, awanturnik, człowiek sprzedajny, którego cyniczna postawa pogrążyła Polskę. Targowiczanin. Jego literacki pierwowzór pojawił się w Dziadach jako Widmo złego pana (cz. II) i Widmo doktora (cz. III sc. IX).
Widmo woła:
Gdzie kościół? — gdzie kościół? Gdzie Boga lud chwali,
Gdzie kościół, ach, pokaż, człowiecze.
Ach, widzisz, jak we łbie ten dukat mię pali,
Jak srebro stopione dłoń piecze.
Ach, wylej, człowieku, dla biednej sieroty,
Dla więźnia jakiego, dla wdowy,
Ach, wylej mi z ręki żar srebrny i złoty,
I dukat ten wyłup mi z głowy2.
Hetman jako Widmo — symbol zdrady narodowej i nieprzebranej pychy — pojawia się też w Weselu Stanisława Wyspiańskiego. Wyrok Sądu Najwyższego Kryminalnego miał być na nim wykonany podczas insurekcji kościuszkowskiej — za najcięższe przestępstwo, zdradę ojczyzny. 29 września 1794 roku zawisł na szubienicy jego portret. Hetman Branicki zbiegł z Polski. Dla ukoronowania swej postawy przyjął od Imperatorowej propozycję poślubienia jej domniemanej córki z nieprawego łoża, Aleksandry Engelhardt (przedstawianej oficjalnie jako siostrzenica księcia Potomkina). Wielkie dobra hetmana stały się jeszcze wspanialsze. Biała Cerkiew na Ukrainie, posiadłość licząca 900 tysięcy hektarów, stała się symbolem nieprawdopodobnego przepychu, małym ziemskim rajem dla jej właścicieli — ale też ważnym ośrodkiem polskiego życia gospodarczego i kulturalnego pod Kijowem. (Aleksandra Branicka szybko się spolonizowała, stała się fundatorką katolickich kościołów, opiekunką klasztorów, szpitali i polskich szkół).
W marcu 1946 roku w Krasnogorsku dochodzi do dramatu. Adamowi Branickiemu zostaje rzucone w twarz najcięższe oskarżenie. Zesłańcy, zwłaszcza rodzina Branickich, doznają wstrząsu.
Jestem oszalała z wściekłości — pisze Anna — …Xawery [Krasicki — EPP] nawymyślał Tatusiowi od targowiczan! Wiadomo, że dla każdego z Branickich sprawa targowicy jest najboleśniejszą raną3.
Przez pięćdziesiąt lat swojego życia Tatuś ani razu nie usłyszał tego epitetu. Ludzie wszystkich klas umieli uszanować nasz honor, a tu Xawery — ot, tak sobie, bez powodu — rzuca Ojcu tę obelgę… Stosunki w naszych trzech klitkach robią się nie do wytrzymania. Nie rozmawiamy z Krasickimi. Oni nie wchodzą do naszego pokoju… Tatusia boli serce, jest blady, w nocy nie mógł spać.
Anna przy tej okazji notuje, z rodzinnego obowiązku to, o czym wiedziała od dziecka. W Białej Cerkwi istniała tzw. czarna księga rachunkowa.
Od wszelkiego dochodu z majątku i kapitałów odliczało się w niej wysokie procenty i przekazywało na cele patriotyczne. Obowiązek płacenia ich był przekazywany z pokolenia na pokolenie przy każdorazowym testamencie. Był to rodzaj ekspiacji za grzech targowicy.
Anna nie może się powstrzymać, by nie wyliczyć zasług ojca, człowieka uciekającego od tzw. wielkiego świata, przyjaźniącego się niemal wyłącznie z ludźmi spoza swojej sfery, który nie znosił wszelkiego blichtru i zawsze chodził w znoszonych ubraniach (żona próbowała, bez większego skutku, walczyć z jego abnegacją): Finansowanie podziemia w czasie okupacji; fundowanie stypendiów dla młodych ludzi studiujących na uniwersyteckich tajnych kompletach. Praca w Patronacie, na rzecz uwięzionych. Wykupywanie więźniów z Pawiaka, Oświęcimia i innych obozów.
Połowa młodzieży warszawskiej chodziła podczas wojny z legitymacjami pracowników Wilanowa, które ich chroniły od robót i wywiezienia. A nam, gdy wstąpiłyśmy w szeregi konspiracji, powiedział: «Nie mogę was wstrzymywać. Walczcie jak najdzielniej. Wiecie, jakie my, Braniccy, mamy specjalne obowiązki względem Ojczyzny».
Sam dwa razy siedział na Pawiaku, jak też w więzieniu w Grójcu i Łowiczu… Jego dom był pełen ludzi, przyjmował każdego bezdomnego, kryjącego się, dzielił się wszystkim. Jak można go tak ranić?!
W połowie XIX wieku wnuk hetmana, Xawery Branicki, emigrant polityczny, właściciel zamku Montrésor we Francji, wspomagał dyskretnie żyjące w biedzie dzieci Adama Mickiewicza; finansował założony przez poetę Legion4.
Nic tak nie boli jak uderzenie ze strony bliskich. Jak cios przyjaciela… Ukojenie po burzy przyniósł Wielki Post. Mieszkańcy baraku w Krasnogorsku byli gotowi na wzajemne wybaczenie. Anna może wreszcie zanotować, rozpromieniona:
Zgoda z Xawerym. Mama wzięła go na rozmowę do kajuty [najmniejszej klitki w baraku — EPP] i prosiła, by wytłumaczył sens i cel obelgi. To rzeczywiście nie było zamierzone.
Po trzynastu miesiącach od tego wydarzenia Xawery Krasicki, całkowicie zdeterminowany, napisał do władz sowieckich petycję z żądaniem Mszy św. Zaznaczył, że nie chodzi mu o błahostki,
lecz zagadnienia najświętsze i najważniejsze dla każdego człowieka — sprawę wolności osobistej, sprawę wykorzystania kultu religijnego. (…) pod względem moralno‑psychicznym byliśmy i jesteśmy traktowani nie jak ludzie, ale jak bezmyślne przedmioty lub zwierzęta, którym do koryta należy wsypać paszę. Pozbawić ludzi ich religii, pracy, mieszkania, ich rodzin — w zamian za to dać dobre jedzenie i walonki — to jest zbrodnia!5
Xawery Krasicki zagroził strajkiem głodowym, żądając
zezwolenia na odwiedzenie nas w kwarantannie w każdej chwili przez księdza katolickiego6.
Wśród jeńców, tuż obok ich baraku, był niemiecki kapłan, Piotr Mohr. Rosjanie zareagowali bardzo szybko. Nie znosili głodówek więźniów. Najpierw próbowali szydzić:
Wy, Polacy, chcecie kontaktu z germańskim księdzem?
Xawery Krasicki odpowiedział:
Może być nawet Chińczyk… Dla nas ksiądz nie ma żadnej narodowości7.
Ksiądz Piotr Mohr, jeniec w niemieckim szynelu, stał się duszpasterzem garstki Polaków. Ten „nadzwyczajny człowiek”, jak określa go Anna, odwiedzał Polaków w niedzielę i święta, ale także w dni powszednie, by poznać swoich wiernych.
Zabawne, że znałam go świetnie z widzenia — dodaje Anna — i miałam go za skrzypka z orkiestry! Chodzi w półkożuszku i wojskowej czapce.
Spowiadali się po niemiecku; wszyscy dorośli znali ten język. Anna nie miała opanowanego całego słownictwa. Jeden z jeńców, przyjaciel, austriacki inżynier, Arnold Nesselrath, przerzucił jej przez płot niemiecką książeczkę do nabożeństwa, gdzie był rachunek sumienia. Msza odbyła się w pokoju Zamoyskich. Ołtarz‑stół przykryto „bolszewickim kocem” i upranym prześcieradłem. Kazanie zaczęło się od słów: „Mein lieben Bruder”.
Mama ma rację, że wszyscy jesteśmy braćmi, narodowości nie są ważne. Przystąpiliśmy wszyscy do komunii. Miała postać prawdziwego chleba pokrojonego w małe kostki. Taki cud.
Wszyscy płakali.
Wino było w zwykłej butelce. Od lekarstwa. Kielich i patena z puszek… Na wieszaku, tuż koło ołtarza wisiał zielony szynel księdza, ten znienawidzony zielony niemiecki szynel, który groził śmiercią i napawał od tylu lat lękiem. Po niemieckim kazaniu grzmi «Lulajże Jezuniu…» a potem huczy «Boże coś Polskę». Wreszcie, gdy umilknie ostatnia zwrotka, Vater Mohr mówi: «Gelobt sei Jesus Christus». Tak, to jest życie…
Wkrótce po tej pierwszej Mszy rozpoczęło się umieranie księżnej Anny Radziwiłłowej, żony nieformalnego przywódcy całej grupy, Janusza Radziwiłła. W tych dramatycznych dniach ogromną pociechą był im Vater Mohr… Mąż, czule opiekujący się księżną, nauczył ją łacińskiej modlitwy umierających. I którejś nocy, gdy mróz przekraczał czterdzieści stopni, Janusz Radziwiłł, przebudziwszy się, usłyszał, jak półgłosem wypowiadała słowa: De profundis… Z głębokości wołam do Ciebie, Panie…
Kiedy księżna zmarła, ukazała się zorza polarna. To było dla nas ogromne przeżycie. Japończycy uważali, że to zupełnie normalne, bo jak ktoś z królewskiego rodu umiera, to zawsze zorza polarna się pokazuje. Przeniesiono zwłoki księżnej do naszego baraku i Ballala [synowa, Izabella Radziwiłłowa], Anna [Branicka] i ja z pałkami w ręku pilnowałyśmy przez kilka dni i nocy (dopóki trumna nie przyszła), by szczury jej nie zjadły8.
Przed śmiercią w łagrze Anna Radziwiłłowa mogła wyspowiadać się i przyjąć Komunię. Miała katolicki pogrzeb. Po jej odejściu jej mąż pogrążony był przez wiele tygodni w rozpaczy. Życie w baraku stało się jednak inne. Dzięki sakramentom było życiem ludzi wolnych — choć nadal siedzieli w zamknięciu, bez możliwości kontaktu z rodzinami w kraju, nie znający losów najbliższych.
W październiku 1947 roku wrócili do Polski.
Adam Branicki, aresztowany zaraz po przyjeździe do Warszawy, przeżył tu ostatnią wielką traumę swego życia… „Nie zasłużyłem, by siedzieć w polskim więzieniu” — tak skomentował prześladowania ze strony tych, których mimo wszystko uważał za swoich. Po wyjściu z więzienia ten schorowany wycieńczony pan nie odzyskał już sił.
Siedząc zgarbiony w fotelu, z nieodłącznym papierosem w ręku, powtarzał tylko: Jednak Bóg pozwolił nam wrócić do Kraju. Za to najbardziej Mu trzeba dziękować…
Po miesiącu zmarł. Miał 55 lat.
Władze PRL zrobiły specjalny wyjątek i zezwoliły, by ostatniego z Branickich pochować w rodzinnym grobowcu w kościele św. Anny w Wilanowie.
Poza tą uroczystością noga nikogo z Branickich nie miała prawa stanąć w Wilanowie.
Żona Adama, Beata Branicka, i córki, Anna i Maria, uchroniły na zesłaniu największy skarb, wiarę i polską kulturę katolicką. Tak bardzo odrębną, tak unikatową na tle szybko przekształcającej się powojennej Europy. Niezbędną w nowych warunkach jak czyste powietrze.
Nikt z rodziny nie wyemigrował.
- Wszystkie cytaty z wyjątkiem inaczej oznaczonych za: Anna Branicka‑Wolska, Listy niewysłane, Łomianki 2012. [↩]
- Adam Mickiewicz, Dziady, cz. III. [↩]
- W innym miejscu pamiętnika Anna wspomina jak w czasie wojny nie chciała wraz z siostrami pójść na tajne komplety w dniu, gdy miała być omawiana Konfederacja Targowicka. Matce, po długich staraniach, udało się wreszcie ją przekonać, że nie może czuć się odpowiedzialna za winy przodka — EPP. [↩]
- Dr Adam Krzysztof Rybiński, syn Marii z Branickich (siostry Anny z Branickich — Wolskiej) i Leszka Rybińskiego, w wywiadzie dla Witolda Rutkowskiego: „W skarbcu tej budowli [zamku w Montrésor — EPP] do dzisiaj znajdują się mickiewicziana, a wśród nich słynny puchar, który poeta otrzymał od przyjaciół Moskali. Ksawery serdecznie zaprzyjaźnił się z Mickiewiczem, czego dość liczne dowody zachowały się w archiwach zamku. To on finansował «Trybunę Ludów» i Legion Mickiewicza w Italii. Jeśli chodzi o związki Ksawerego Branickiego i jego rodzeństwa z wielkimi polskimi romantykami, to pragnę przypomnieć, iż jego siostra, Eliza, była żoną Zygmunta Krasińskiego, Cyprian Kamil Norwid i Fryderyk Chopin byli zaś przyjaciółmi rodziny. Jak tylko mógł, wspierał polskich artystów. Łożył też pieniądze na Szkołę Polską w Batignolles, na pomoc chorym i starym emigrantom. Sam opublikował wiele prac poświęconych historii, polityce, religii i finansom. Najbardziej znana z nich — Narodowości słowiańskie, była wydana w Paryżu po polsku i po francusku w 1879 roku. Z zysków w interesach Ksawery finansuje polskie podziemie niepodległościowe oraz kolejne powstania. Na własny koszt ekspediuje oddziały, które mają wspomóc Polaków w walce z Rosjanami. Carat odpłaca się nienawiścią. Dekretem cara Mikołaja I Ksawery zostaje zaocznie skazany na karę śmierci. Sądzę, że niewiele sobie z tego robił. W jego dawnej francuskiej bibliotece odnalazłem bogatą wojskową dokumentację. Dla powstańców 1863 roku przygotowywał regulaminy wojskowe, interesowała go też inżynieria wojskowa. Natrafiłem na rysunki i opisy zmyślnych machin wojennych i urządzeń, które miały pomóc w zwycięstwie. Wcześniej wspierał generała Józefa Wysockiego, sławnego dowódcę oddziałów polskich w czasie Powstania Węgierskiego w 1848 roku. We Francji odgrywał ważną rolę. Był przyjacielem księcia Napoleona (Plon‑Plona) i zwolennikiem republiki z Ludwikiem Napoleonem jako prezydentem. W czasie wojny krymskiej udał się do Turcji razem z księciem Napoleonem, wodzem francuskiego korpusu ekspedycyjnego. W związku z jego przyjazdem do Stambułu w 1854 roku nieznany poeta skierował do niego płomienny manifest polityczny rozpoczynający się tak: «Patrz, Branicki! Moskal broi, / W Polsce naszej, w Polsce Twojej. / Kraj zaległy dzikie hordy, / Mikołaja gwałt i mordy. / Czyż nie chwycisz za kord stary? / Dopomogą ci Madziary!…»” („Głos Pruszkowa”, luty 1991, nr 1–2 (37–38). [↩]
- Marek Miller, Arystokracja, Warszawa 1998. [↩]
- Tamże. [↩]
- Tamże. [↩]
- Gabriela z Sobańskich Krasicka, cyt. za: Marek Miller, Arystokracja, dz. cyt. [↩]