Żebrak, czyli figura zakłamania
Dlaczego żebractwo to profesja, która nie zamiera? Zmieniają się systemy, upadają królestwa, a żebracy dziś, tak jak w czasach starożytnych mają się dobrze.
Chciałoby się powiedzieć, kwitną – gdyby nie brzmiało to jak ironia.
Jest tak dlatego, że żebrakami – nie mówimy tu o tych z przymusu, o jawnych ofiarach niesprawiedliwości, lecz o tych, którzy są świadomi wymogów swojej profesji – zostają ludzie inteligentni i spostrzegawczy. Dobrzy psychologowie, doskonale znający słabości natury ludzkiej. Obdarzeni ponadto talentem aktorskim.
Dobry żebrak zawodowy wie, że musi wyglądać tak, by jego widok był możliwie jak najbardziej przykry i odrażający.
To główny warunek sukcesu. Jeśli będzie wyglądał schludnie, jeśli na jego twarzy nie zostaną odciśnięte wszystkie możliwe upokorzenia, jego postać może nie wywołać pożądanego wstrząsu. Będzie musiał długo upominać się o datek, a efekt i tak pozostanie pod znakiem zapytania. Obraz żebraka – tak jak średniowiecznego zbójcy – musi wryć się mocno w pamięć i być zawsze odczytywany tak samo. (…i suknia na nim plugawa ).
Dlatego doświadczeni wykonawcy tej profesji będą spektakularnie odrażający, brudni, zarośnięci, bez zębów, z włosami w nieładzie. Wiedzą bowiem, że muszą wyglądać tak, by człowiek, którego kieszeni zamierzają nieco ulżyć, chciał jak najszybciej się z nimi rozstać. Ale nie za darmo! Za to rozstanie powinien zapłacić. Zapłacić, by wreszcie stracić ich z oczu (niektórzy mylą to z litością). Dlatego też drażniąca nachalność żebraków nie jest bynajmniej oznaką wrodzonej brutalności, braku kultury. Przeciwnie, jest przejawem dobrego przygotowania do zawodu.
Dlaczego tak jest?
Żebracy to nie tylko dobrzy psychologowie. Oni znają pewną wstydliwą tajemnicę człowieka: wiedzą, że nic nie jest dla niego równie przykre jak przypominanie mu, że oprócz świata – tego, przed którym przestrzega sam Chrystus, a który jest tak pociągający, powabny, miły i obiecujący – realnie istnieje jeszcze inna strefa. Strefa zgnilizny, zepsucia, bólu, opuszczenia, rozpadu i nędzy.
Ta strefa przypomina o chorobie, upadku i śmierci człowieka. Przypomina, że życie nie musi być pasmem przyjemności, że zdarzają się niewygody, cierpienia, trudy, a nawet tragedie. Zawinione i nie zawinione.Przeciętny człowiek woli jednak o tym nie pamiętać. Woli żyć złudzeniami, że będzie wciąż młody, silny i upragniony. Że nie umrze, że nigdy nie zostanie odrzucony.
Tymczasem żebracy jednym swoim załzawionym spojrzeniem, jednym wyciągnięciem wyschniętej ręki przekłuwają to złudzenie niczym bańkę mydlaną. Udowadniają – swoim wyglądem i zachowaniem – że śmierć, życie na śmietniku i bezdomność są czymś realnym. Czymś co może się zawsze zdarzyć.
Ale człowiek woli się łudzić. Dlatego wciskając swoje dwa, pięć, czy dziesięć złotych żebrzącemu, odchodzi zawsze szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie. Z ulgą, że ma już tę konfrontację za sobą.
Żebracy wiedzą, że ulga ta warta jest czasem nawet wysokiej ceny. Dlatego starają się jak mogą.
Tu nie chodzi o to, że człowiek, który daje jałmużnę, poprawia sobie samopoczucie, czuje się lepszy. Jeżeli nawet tak bywa, to dziś nie jest to wcale główny motyw jałmużny. Dziś pokusy, ułudy i mamidła świata są tak silne, tak przemożne, tak wiele obiecują, że cena za trwanie w złudnym przekonaniu, że dla świata „nie ma alternatywy”, nie może być zbyt wygórowana.
Świat ma przeciwną strategię niż zawodowi żebracy. Chce nas uwięzić w swojej orbicie. Telewizja i film to wykwit strategii świata – czyni wszystko, by nas jak najdłużej zatrzymać przy sobie. Prezenterzy i aktorzy przymilają się, by podbechtać nasze mniemanie o sobie („jesteście nadzwyczajni, że gościcie nas w swoim domu”) i zapewnić, że dokąd będziemy z nimi, nasze życie będzie równie szampańskie jak to, które toczy się w studio. Różowa pianka, komplementy, rozkoszny banał jako „mądrość życiowa” mają nas upewnić o sensie trwania jak najdłużej z tymi jakże miłymi, uprzejmymi, zadbanymi ludźmi w studio, na których twarzy nie widać zmarszczek. Ileż starszych osób się na to codziennie nabiera!
Tak wielu ludzi wybiera permamentne towarzystwo dobrze wyglądających i starannie ubranych osób o pełnym uzębieniu, a wzdryga się na widok nędzarza, śmieciarza i kaleki. Nie może powstrzymać odruchu ucieczki.
Tacy ludzie nie rozumieją jednak także, czym jest bieda duchowa. Nieznajomość prawdy.
Jest to bieda równie odrażająca jak to, co manifestują swym wyglądem żebracy; różnica polega na tym, że jest ona ukryta, a śmierć, jaką zapowiada, jest śmiercią duchową.
Ludzie, którzy ten fakt ignorują uważają, że Kościół nie ma żadnych zadań wobec narodów, które nie znają Ewangelii – a zatem nie rozumieją oni misyjności Kościoła. Nie przyjmują do wiadomości, że np. prawdziwym przejawem antysemityzmu jest nieobecność katolickich misji w Izraelu. Że Kościół ma wobec Żydów zadanie, którego nikt inny nie wykona. Zadaniem tym nie jest udawanie, że katolicyzm i judaizm są sobie bliższe niż można sądzić, bo „judaizm to nieuświadomione chrześcijaństwo”, czy też, że wyznawcy judaizmu są „starszymi braćmi w wierze” i że zamiast ich nawracać należy z nimi „dialogować”.
A polski Kościół przedwojenny? Dziś puryści, którzy mylą Tradycję Kościoła z prawicową poprawnością polityczną (bo jest i taka, oprócz bardziej znanej, lewicowej), powiedzieliby, że opieka, jaką niegdyś katoliccy biskupi na naszych ziemiach sprawowali nad społecznością Żydów polskich była oznaką niebezpiecznej zażyłości.
A jak było w rzeczywistości?
Ksiądz Walerian Meysztowicz wspominając arcybiskupa Jałbrzykowskiego, wieloletniego pasterza diecezji wileńskiej w okresie międzywojnia, osobę, której nikt ze znających go ludzi nie odmawiał wielkiego formatu intelektualnego i moralnego, który umarł w opinii świętości – u którego był kapelanem i sekretarzem, i z którym wizytował wszystkie parafie diecezji (pierwszy raz po zaborach…) – przywołuje następujący obraz:
…poznawałem cały kler – odnowiłem stare znajomości z wielkim, średnim, drobnym ziemiaństwem, poznałem wszystkich starostów, wójtów, nauczycieli…Widziałem Żydów w nowych okolicznościach, w nowym świetle. W dawnej Rzeczypospolitej biskup, nie wojewoda, był tym senatorem, który sprawował nad Żydami opiekę. Kahały zachowały zwyczaj wychodzenia, wraz z ludnością katolicką, na powitanie dygnitarza. Rabin pod baldachimem niósł swoje Pismo Święte. Chór synagogi śpiewał; nieraz wspaniałe to były chóry, niektóre godne wielkiej opery. Takie np. śpiewy żydowskie w Raduniu, gdzie była sławna na cały świat szkoła rabinów; kantor wspaniałym barytonem wypełniał duży błotnisty rynek, otoczony niskimi domami. Arcybiskup odpowiadał po hebrajsku na hołdowniczą mowę rabina. Baruch aszer – >błogosławiony mąż< – były to pierwsze słowa każdego z dwóch, na zmianę powtarzanych przemówień. Entuzjazm, jaki było widać na twarzach rabina i jego towarzyszy, robił na mnie wstrząsające wrażenie. Nauczyłem się patrzeć na Żydów innymi niż dotąd oczami…
Arcybiskup Jałbrzykowski był prawdziwym sługą Kościoła, człowiekiem żyjącym ubogo i w wielkiej dyscyplinie. Wstawał codziennie przed piątą rano. O szóstej był już w konfesjonale, w katedrze, gdzie o siódmej odprawiał Mszę św.. Jadał skromnie. Ogromną część swojej posługi poświęcał na objazd swoich pięciuset parafii i na bierzmowanie. Bierzmować musiał całą wileńską ludność katolicką. To były skutki przeszkód stawianych przez rządy okupacyjne…Przez sześć – osiem godzin obchodził arcybiskup Jałbrzykowski długi szereg małych i starych: odbywało się to na cmentarzach, w słońcu, w upale; w deszcz bierzmował w natłoczonych, dusznych kościołach…
Dobrze rozumiał czym jest świat i trzymał się od niego z daleka. Tak jak żądał Chrystus.
„Co to jest świat? To jest nieprzyjaciel Jezusa Chrystusa i Jego Ewangelii”, przypomina nauczyciel życia duchowego, o. Nicolas Grou TJ.
„Jest to zbiór osób, które przywiązane są do rzeczy zmysłowych, i które zakładają w nich swoje szczęście, mają wstręt do ubóstwa, cierpień i upokorzeń, uważają je za największe zło, którego należy unikać i przeciw któremu koniecznie należy się zabezpieczyć. Świat najbardziej ceni bogactwa, rozkosze, zaszczyty; uważa je za rzeczywiste dobra; pragnie ich, ugania się za nimi z zapałem i nie przebierając w środkach”.
Człowiek, który napisał te słowa nie znał epoki konsumizmu i hedonizmu, w jakiej żyjemy. Nie wiedział, że może przyjść czas, gdy pragnienia dóbr materialnych – dawniej zwane chciwością – wiecznej młodości i niezniszczalnego zdrowia mogą stać się tak silne, że odbiorą ludziom wolność. Żył w czasach poprzedzających rewolucję francuską i tuż po niej. Zmarł w Anglii jako przymusowy emigrant. Patrzył jednak trzeźwo na chrześcijan swojej epoki i nie dostrzegał w wielu z nich odbicia ideału ewangelicznego.
„Jezus Chrystus i świat potępiają się i odrzucają nawzajem. Jezus Chrystus modląc się za wybranych, oświadcza, że nie modli się za światem (J 17,9); zapowiada Apostołom, a w ich osobie wszystkim chrześcijanom, że świat będzie ich nienawidzić i prześladować, tak jak nienawidził i prześladował Jego, i żąda od nich, by także i oni wypowiedzieli światu ciągłą wojnę”.
Papież Franciszek uważany jest za orędownika ubogich. Ta kategoria nie jest jednak kategorią Kościoła. Chrystus nie dlatego jest najwyższym Wzorem i Autorytetem, że był ubogi. Ubóstwo samo w sobie nie jest wartością. Czynienie z papieża Franciszka opiekuna ubogich jest ideologiczną deformacją Kościoła.
Prawdziwi obrońcy ubogich nigdy nie zadowolą się rzuceniem datku żebrzącemu nędzarzowi. Nie będą również prawić komplementów osobie – czy grupie osób – które są na prostej drodze do duchowej śmierci. I nikomu nie podpowiedzą tej faryzejskiej drogi. Podejdą, zajrzą w oczy. “Człowieku, co ci jest? Czego potrzebujesz?” Tak jak Chrystus, który pytał biegnących za Nim i czepiających się Jego szat oraz tych, którzy jęczeli, gdy przechodził obok: “Czego chcesz?…”
Dlatego też tacy ludzie Kościoła – jak np. św. Maksymilian Maria Kolbe – nie przejdą z obojętnym uśmiechem wobec Żyda. Bo wiedzą, że on jest w potrzebie. Jak tamci – potrzebuje prawdziwej Miłości. Miłości, która jest zbudowana na Prawdzie.
Mądrość to wyciąganie wniosków z przemijalności wszystkiego. Ludzie na najwyższych stanowiskach, zwierzchnicy, władcy, o ile nie są sługami mądrości, niezawodnie popadają w śmieszność, szczycąc się swoimi ziemskimi zaszczytami. Owymi pierwszymi miejscami w synagogach. Popadają również w śmieszność, gdy dla teatralnego efektu porzucają zewnętrzne oznaki swojej wysokiej godności i lekceważą swój urząd. Po to, by zasłużyć na pochwały miłośników spektaklu, czyli świata spragnionego ekscytujących nowości, pogardzających Prawdą. Chorych duchem.
„Zapytajmy samych siebie: do kogo należymy?”, pisał przed dwustu laty, już po skasowaniu zakonu jezuitów, o. Nicolas Grou (który nigdy nie zdjął jezuickiej sutanny z czarnym pasem). „Do kogo należeć chcemy? …Po czyjej stronie chcę być? Nie mogę w ogóle nie brać udziału w tej walce ani też stać po obu stronach. Jeżeli wybiorę Jezusa Chrystusa i Jego krzyż, świat mnie odrzuci; jeżeli pokocham świat i jego próżność, odrzuci mnie Jezus Chrystus. Czy mogę się wahać? (…) Chcielibyśmy nieraz upewnić się o stanie, w jakim znajduje się nasza dusza; chcielibyśmy wiedzieć, czy jesteśmy mili Bogu, czy Jezus Chrystus uważa nas za swoje dzieci. I oto najwłaściwszy sposób, by nas oświecić i uspokoić: zwróćmy uwagę, czy świat nas szanuje, czy ma nas we czci, czy dobrze o nas mówi, czy pragnie z nami obcować.
Jeżeli tak jest – nie należymy do Jezusa Chrystusa”.
_________________________________________
O. Nicolas Grou SJ, „Przewodnik życia duchowego”, Wydawnictwo AA, Kraków