Żal za tamtą Ukrainą albo “panskie wytrybeńki”
W moim domu rodzinnym słyszało się dumki ukraińskie, zwłaszcza gdy dopisywał dobry humor. Nuciła je często Mama, przedwojenna harcerka. Lubiliśmy ich melodie i tajemnicze słowa „ataman”, „kurhan”, „liman”. Odgadywało się intuicyjnie, że dumki mówią o jakiejś wyjątkowej krainie, gdzie nade wszystko kocha się wolność, swobodę, bezkresną przestrzeń. Treść tych pieśni nie była naiwna i słodka, były one nawoływaniem do jakiegoś nieodgadnionego zrywu, przypomnieniem dawnego bohaterstwa, jakiejś odległej utraconej więzi. Ich podtekstem była tęsknota.
„Któż z nas nie przepadał za dumkami? One nas wykołysały. Często górują melodyjnością, a nawet finezją nad śpiewami polskimi” – Anna Saryusz-Zaleska w książce „Niezapomniana Ukraina” (pisanej w latach 70. i 80. ub. wieku w Paryżu i w Warszawie) potwierdza, że Polacy z Ukrainy w czasach zaborów i w międzywojniu byli mocno zżyci z kulturą ludu ukraińskiego.
W pamięci wielu Polaków tamtych pokoleń Ukraina pozostała jako wspomnienie miejsca nie tylko urzekającego urodą krajobrazu, cieszącego obfitością wszelkiego rodzaju dóbr natury i żyznej, wdzięcznej w uprawie ziemi. Ludzie tu żyjący posiadali jakiś szczególny urok. Dobrze było z nimi przebywać, pracować, wojować, żartować, spieszyć im z pomocą, gdy potrzebowali, zawsze odwzajemnioną. Wielu z nich to urodzeni artyści.
Melodia ukraińskiego języka trafiała do serca polskich ziemian tak dalece, że było w dobrym tonie mówić po ukraińsku. „My, dzieci mojowickie, byliśmy trójjęzyczni: mówiliśmy po polsku, po małorusku i po francusku”, podkreśla z dumą Anna Saryusz-Zaleska, wychowana we dworze w Mojówce, w pobliżu Czerniejowiec, między Kijowem, Żytomierzem i Humaniem. „Służba doskonale władała językiem Bolesława Prusa, a jej chlebodawcy – językiem Tarasa Szewczenki. Ojciec stale cytował porzekadło małoruskie: «Jak skażu jej Bohu», to czasem zbreszu. A jak skażu «prysiagaj Boh – to jej Bohu sze ne zbreszu». Co znaczy: «Jak powiem, na miły Bóg», to czasem skłamię, ale jak powiem: «przysięgam Bogu – to na miły Bóg, nie skłamię!» Albo: «Ne tańcuj tak duże dribno, bo ce tobi nepotribno!»; «Ne haj bude hirsze, aby insze». Zamiast: «pańskie zachcianki» powiadaliśmy – «pańskie wytrybeńki»; zamiast: «dosyć tego!» – «hodi!». W ustach matki najczulszym zwrotem nie było: «moja dziecino», tylko «moja detyno»”.
Zostaniesz pampuszkiem!
Wśród co barwniejszych wspomnień z dzieciństwa Anny Saryusz-Zaleskiej jest i to: „Późna jesień 1909 roku. W pokoju dziecinnym siedzi w kucki przy rozgrzanym piecu niania, stara Ukrainka w chłopskim stroju, Jawdoszka. Na ręku trzyma dwuletnie ciężko chore dziecko, Anusię. Piastunka chciałaby za wszelką cenę pomóc maleństwu. A ono wie o tym i mimo okropnego bólu odczuwa błogość, jaką daje przekonanie, że jest się przedmiotem miłości. (…) To ja byłam tą chorą Anusią. I doskonale pamiętam swoją nianię Jawdoszkę: wzorzysta chusta wysoko upięta na siwych włosach, biała koszula z bombaku (lekkiej bawełnianej tkaniny), pokryta haftem w krzyżyki, fałdzista ciemna spódnica. Rysy mojej piastunki są dość pospolite, ale ma wysokie czoło, wspaniałe wschodnie czarne oczy i pełną godności postawę. Trudno uwierzyć, że była zwykłą wieśniaczką, która nie umiała czytać. Mnie wydawała się istotą niezwykła, uosobieniem dobroci i miłości”. W rodzinie Zaleskich utrwaliło się przekonanie, że najwątlejsze niemowlę przemieni się bezwarunkowo pod jej opieką w pampuszka, jak mówiono, czyli rumianego grubaska. U Zaleskich, tak jak w wielu rodzinach podolskich ziemian, zaufanie było podstawą w traktowaniu ukraińskiej służby.
Gdy czyta się opis familiarnych stosunków panujących w mojowickim dworze, to dzisiejsza demokracja może wydać się blada i nieprzekonywująca. Dzieci uczone były od najmłodszych lat szacunku wobec tych, którzy tu usługiwali – i zarazem solidarnie współpracowali z właścicielami. Ci prości ludzie byli lojalni, opiekuńczy, a przy tym bystrzy i bardzo praktyczni; w wielu sytuacjach podbramkowych niezawodni, co odczuwała zwłaszcza siódemka dzieci Saryusz-Zaleskich. „Cały personel domowy – począwszy od Francuzek, a skończywszy na Dmytrze, świniarzu – był z nami, bo nas kochał. (…) Mamusia mogła nas spokojnie wyprawić bryczką do lasu z furmanem Mikołajem. Tak jakby był naszym wujkiem. Dmytro, ten od świń? Po prostu uważaliśmy go za wzór wszelkich cnót. Co prawda kucharz czasem za długo zaglądał do kieliszka albo się pobił z lokajem, ale to się nie działo na oczach dzieci (….). Było zapowiedziane, że jeśli któreś z nas zachowa się impertynencko w stosunku do Maksyma, to musi go w rękę pocałować. Śmieszne. A któż by chciał obrażać Maksyma? Pocałować go w rękę? Wielka mi kara! Tym bardziej, że urzędował w nicianych rękawiczkach niepokalanej bieli”.
Matka autorki, Aniela z Lipkowskich, nie poprzestawała na byciu panią i chlebodawczynią. W ukraińskich chatach nieopodal dworu spędzała „całe godziny”, zabierając ze sobą sakiewkę i pakunki, a zostawiając w powozie małą Annę. Nie bała się zarazków, osobiście doglądała chorych; lekarstwa, które przynosiła były sporządzonymi przez nią ziołowymi mieszankami i maściami. Leczenie chłopów ziołami było specjalnością pań Lipkowskich.
Na lato Zalescy wynajmowali w Odessie okazałą willę blisko morza. Rodzina zabierała ze sobą kucharza Grzegorza. Był sześćdziesięcioletnim jowialnym grubasem, którego talent kulinarny i dusza artystyczna przejawiały się między innymi w kunsztownych deserach. Anna Zaleska z młodszą siostrą co wieczór przymilały się do niego: „ – Grzegorzu, niech Grzegorz zrobi lody albo krem parfait. Lepiej parfait! – Kiedy pannuńcie trudno o lód. – Eee, Grzegorz wszystko potrafi. Więc niech będą przynajmniej koszyczki!… Ach, te koszyczki! Były zrobione z biszkoptu, wypełnione kremem, a rączki miały z karmelu. Grzegorz kręcił głową, trochę mruczał, ale ulubiony deser pojawiał się na stole”.
Odessa kojarzyła się panience Zaleskiej jednak przede wszystkim z ziarnami słonecznika, które żuło na potęgę całe miasto; Odessa to „sienniczki”. „Nie przepyszne aleje z rozmachem, nie esplanady i pompatyczne gmachy – coś à la opera paryska. (…) Ani wreszcie wspaniałe schody wsławione filmem «Pancernik Potiomkin» Siergieja Eisensteina. A dużo wcześniej – co prawda na podolsko-ukraińską tylko skalę – mówiono o nich za sprawą dziadka Lipkowskiego. W jaki sposób mógł wsławić te schody? Ano wjechał po nich konno w okresie swoich studiów w odeskim liceum”. Tymczasem na peryferyjnym bulwarze przed plażą Średni Fontan Zalescy spotykali nieodmiennie „mrowie matrosów spacerujących pod rękę z dziewojami. Całe to towarzystwo żuło i wypluwało sienniczki. (…) stąpało się po nich jak po dywanie”.
Gdy Potoccy nie cierpią Sapiehów…
Choć dwory i rezydencje na Podolu opisywane przez autorkę wspomnień z czułością ich mieszkanki i stałej bywalczyni, bo niemal wszędzie miała kuzynów, odznaczały się wyjątków patriotyzmem, bogobojnością, troskliwością jeśli idzie o wychowanie i edukację dzieci, serdeczną gościnnością, wzajemną lojalnością, to przecież kłótnie i animozje między szlachtą były na porządku dziennym. Swady i dąsy przechodziły z pokolenia na pokolenie. Jak to utrwalił Mickiewicz, cytowany przez Annę Zaleską, na Kresach wadzili się ze sobą aż miło ”Krepsztułowie z Kupściami, Putrament z Pikturną, /Z Odyńcami Mackiewicz, z Kwileckimi Turno…”.
Tę listę autorka uzupełnia (za Krzysztofem Morawskim) bliższymi sobie rodami: „Morawscy nie lubili Łubieńskich (tu grała rolę polityka), Mańkowscy Lipkowskich, choć byli najbliższymi krewnymi, Potoccy nie cierpieli Sapiehów. Broel-Platerowie – Zyberków, itd., itd.”. Przyczyny bywały często trudne do określenia, by nie powiedzieć dziwaczne. Ale i nie o wszystkim wypadało mówić otwarcie. „Mańkowscy byli co się zowie correct i rozsądni. Dbali o decorum. A niektórzy potomkowie starego Henryka Lipkowskiego z Krasnosiółki (….) nie zawsze tego decorum przestrzegali. (…) Jan i Stanisław wzięli za żony piękne panny Kozakowskie z Kraczówki, które szczęścia pod dach mężowski nie wniosły. Te panie były, jak powiadał generał Zaza-Podhorski, skrzyżowaniem damy pikowej z szampanem…”.
Lud ukraiński swoim rozsądkiem, prostolinijnością, twardością charakterów nieraz kontrastował z podobnymi postawami. Zarówno Polacy jak i Ukraińcy zawsze silnie reagowali na niesprawiedliwość. A Ukraińcy byli wyjątkowo skorzy do nazywania po imieniu zła i dobra. Nie dawało ich się oszukać, nie brnęli w niuanse i dwuznaczności. Dziś zwłaszcza „nie uchylają się od obowiązku przetrwania i dawania świadectwa…” – jak określa to eufemistycznie i dyplomatycznie, jakby mówił o jakimś zasuszonym motylu czy innym naukowym preparacie, jeden z amerykańskich slawistów.
W tamtej przedrewolucyjnej epoce ujawniali przywiązanie i wierność wobec swoich polskich „panów”, zawsze wbrew oczekiwaniom i namowom Rosjan. Zwłaszcza, gdy rozpoczęły się represje popowstaniowe. Przypominało to stosunek dzieci do rodziców albo podopiecznych do opiekunów i dobroczyńców. W Borówce Mańkowskich włościanie w latach 30. XIX wieku nie chcieli przyjąć warunków uwłaszczenia, tzw. hramot. A w nieodległej Krasnosiółce Lipkowskich chłopi ukraińscy chcieli koniecznie, by hramoty zostały podpisane w ich imieniu osobiście przez dziedzica Henryka Lipkowskiego. „A gdy papa powiedział, że nie ma do tego prawa”, pisze w jednym z listów jego córka, Teresa Lipkowska, „bo już podpisał jako obywatel, wtedy włościanie zwrócili się do Benusia [syna Henryka]: «Koły stary pan ne może podpisaty za nas, prosymo panycza»”. Właśnie: „włościanie” – nigdy nie „chłopi”; ziemianie przestrzegali zasady, żeby – zwłaszcza w słowie pisanym – nigdy nie używać tego pogardliwego (jednak) określenia. Staroświecka rewerencja wobec tych, których się szanuje. Henryk Lipkowski po 1831 roku uwolnił swoich poddanych i przekazał im ziemię na własność. Nie był wyjątkiem wśród podolskich ziemian.
Tylko nie do rosyjskiej szkoły!
W poszukiwaniu przygód, w wyprawach myśliwskich, wtedy, gdy trzeba było popisać się kunsztem zdobywcy czy uporać się z przeciwnikiem, trafiał tu zawsze swój na swego. Anna Saryusz-Zaleska poświęca rozdział wspomnień „wujowi generałowi”, Józefowi Lipkowskiemu, urodzonemu w Rososzu na Humańszczyźnie, słynnemu w latach międzywojnia konstruktorowi, zasłużonemu dla kolejnictwa i lotnictwa wynalazcy, ochotnikowi w wojnie bolszewickiej (gdy już dobiegał sześćdziesiątki). Jego ojciec, także Józef Lipkowski, ekszesłaniec, poświęcał edukacji obu synów – Józef miał brata bliźniaka Jana – nie mało czasu. Jako nieletnie szkraby mieli oni osobne drewniane domki na kółkach. Stawiało się je to w parku, to pod lasem, to łące. Dzieci miały w nich same gospodarzyć. Jako sześciolatkowie jeździli konno i strzelali „jak kowboje”. Byli zuchowaci i przedsiębiorczy. Otaczali się kozakami z majątku rodziców jako przyjaciółmi i powiernikami. Józef – późniejszy generał – zapisał w swoich Pamiętnikach: „Ileż to razy na przykład wyjeżdżając na polowanie z chartami, ruszaliśmy w stepy na kilka dni, nie uprzedziwszy o tym nikogo, z wyjątkiem towarzyszących nam kozaków, którzy zabierali wtedy do swoich toreb chleb, słoninę, no i czosnek. Spaliśmy na stepach, przy koniach wraz z chartami, dbając więcej o nich, niż o nas samych”.
Ojciec nie zamierzał wysyłać synów do szkół rosyjskich, sprowadził guwernerów i jako jedenastolatkowie obaj mówili już i pisali po francusku, angielsku i niemiecku. Najście na dom w Rososzu urzędników rosyjskich, których niepokoił ten bojkot rosyjskich uczelni, skończyło się polubownie. Lipkowskim udało się jakoś zneutralizować czujność władzy, przekonali kontrolerów, że nie opłaca się skórka za wyprawkę; chłopcy mają zbyt żywe temperamenty i gorące uczucia wobec Polski, by nie doszło za ich sprawą do awantur w gimnazjach rosyjskich.
Anna Zaleska ze skrupulatnością późniejszej wielbicielki i ukochanej siostrzenicy „wuja generała” notuje w swych wspomnieniach: „Do awantur dochodziło już i wcześniej. Oto pod nieobecność rodziców bliźniaki wraz ze starszym bratem Kazimierzem wyruszają do Połohu, majątku dziadka, marszałka Karola Lisowskiego. Chcą zapolować na nury, które gnieżdżą się w dużym stawie”. (Nur czarnoszyi (Gavia arctica) – to gatunek dużego, wędrownego wodnego ptaka z rodziny nurów; nury były na Ukrainie wielkim rarytasem i atrakcją dla myśliwych i przyrodników, rzadko spotykano je poza Syberią i Azją wschodnią). Generał Lipkowski wspomina w swoim Pamiętniku: „«Połoh, nad rzeczką Udyczem, był oddalony od nas o dwieście wiorst, przyjechaliśmy tam z wieczora, aby raniutko zapolować. Jakież było więc nasze zdumienie, a zarazem oburzenie, gdy wstawszy przed świtem dowiedzieliśmy się, że dziadunio kazał w nocy nasze strzelby pochować. Po krótkiej naradzie nasz starszy brat jedzie co koń wyskoczy do domu i po półtorej godziny wraca z zapasowymi strzelbami, przywożąc ze sobą również trzech uzbrojonych kozaczków [„kozaczek” to ukraiński chłopak do pomocy służbie we dworach – EPP]. Ledwie słońce wstało, ustawiliśmy się pod oknami pokoi, w których mieszkał dziadek, i na komendę rozpoczęliśmy palbę: pam!, pam!, a wiedzieliśmy, że dziadek zawsze bał się strzałów. Potem zdobyliśmy istnym szturmem podwórze gospodarcze, gdzie wystrzelaliśmy wszystkie napotkane indyki, gęsi, kaczki, kury – i nie raczywszy nawet spożyć rannego śniadania, wyjechaliśmy obrażeni do domu, nie pożegnawszy się z dziaduniem». Generał Lipkowski dodaje, że „ojciec zareagował jak należy na ten nasz dziki wybryk…”. Niepoślednią uciechę z tego wybryku mieli rzecz jasna owi „kozaczkowie”.
Polować, hulać, wyczyniać brewerie…
O tym jak lojalna była służba wobec ziemian na Ukrainie świadczy zanotowana przez Annę Zaleską przygoda Aleksandra Jełowickiego (późniejszego wydawcy Mickiewicza w Paryżu i księdza Zmartwychwstańca) i Leona Lipkowskiego – pradziadka Anny, serdecznych przyjaciół, dwudziestokilkulatków, gdy po słynnych „kontraktach kijowskich” (tradycyjnych targach połączonych z balami i wieloma innymi rozrywkami, gdzie sprzedawało się i kupowało głównie zboże i płody rolne, gdzie szlachta robiła kokosowe interesy), wracali do siebie wraz z wozem, który załamał się pod ciężarem pszenicy – gdzieś między Kijowem a Odessą. Bryka zaś pękła z powodu przeciążenia kruszcem. „Asygnaty jeszcze nie istnieją, monety są ciężkie. Aleksander wychwala «poczciwość ludu ukraińskiego», bo kiedy bryka z kruszcem załamała się o kilkanaście mil od dworu, w szczerym stepie, zostawił ją tam i pojechał spokojnie do domu. Nawet mu przez myśl nie przyszło, że słudzy mogliby drapnąć z worami wypchanymi monetami”.
Z kolei dziadek autorki, Władysław Lipkowski z Rohów był z tych dziedziców, którzy lubili wspólne z Ukraińcami zabawy kosztem Rosjan. Wykorzystał każdą okazję, by sobie z nich podworować. Cytowany przez Annę Zaleską generał Zygmunt Podhorski „Zaza”, w „Pamiętnikach”, poświęca Władysławowi Lipkowskiemu malownicze wspomnienie: „Za swoich młodych lat uganiał się w towarzystwie kilku kozaków, polował, hulał, robił brewerie. (…) Gdy się spotkał z prystawem [prystaw to rosyjski poborca podatków, stale odwiedzający dwory, nigdy jednak nie zapraszany do wnętrza – EPP], z którym popijali, Moskal zwrócił się do niego z pytaniem, po co trzyma kozaków. Ot, gdyby on, prystaw, kazał, to oni by go (Władysława) związali i daliby mu w skórę. Władysław zaproponował zakład, który stanął. Zawezwano kozaków i sprawnik z groźną miną kazał im wuja związać. Chłopcy popatrzyli po sobie, pokiwali głowami i nie ruszyli się z miejsca. Wówczas wuj powiedział: «No, widzi pan, teraz moja kolej». Zwrócił się do kozaków: «No, chłopcy, zwiążcie sprawnika i wsypcie mu parę batów!». Kozacy z uśmiechem rzucili się na urzędnika, w powietrzu go rozciągnęli i dali mu w skórę. Jasne, że wuj miał wiele nieprzyjemności z tego powodu i wiele go musiało kosztować, żeby nie być zesłanym”.
Sługa zagląda przez dziurkę od klucza, dziedzic – pod pokrywkę
Dom „dziadunia Władysława” w Rohach był prowadzony po wielkopańsku. Wspaniała kuchnia, mrowie służby, niemal codziennie goście. „Samej męskiej obsługi – kozaków i lokajczyków – było osiem dusz”, notuje Anna Zaleska. Specjalną pozycję zajmował wśród nich stary Maksym, który za jej życia nie krzątał się już po pokojach, tylko czyścił srebra w kredensie. „Miał rany na nodze, opatrywała go dwa razy dziennie ciocia Mańcia. Na czele lokajów stał Iwaś, przywiązany jak nikt do swoich chlebodawców. «Nasze dzieci», powiadał o domowych panienkach”. Lubiano go, ale wciąż utyskiwano i napominano, że wchodzi do ich sypialni bez pukania. Na gorzkie wymówki odpowiadał z godnością: „«Ja zawsze zajrzę najpierw przez dziurkę od klucza. Jak można wejść – to wejdę», odpowiadał. Dodawał przy tym sentencjonalnie: «Ech, co tam pannuńcie. Ja żeniaty człowiek…»”.
U Lipkowskich z Piatyhor kwitło porozumienie z Ukraińcami po linii prac rolniczych i porad gospodarczych. Leon Lipkowski, społecznik, sędzia przysięgły, opiekun sanitarny w czasie epidemii, utrzymywał z Ukraińcami liczne przyjacielskie stosunki. „Jeden ze starych Ukraińców składał mu stałe wizyty, a każdą z nich rozpoczynał zapytaniem o zdrowie «staruchy korolewy Wiktorii». Drugi – oburzał się, gdy dziedzic namawiał go do nawożenia gleby i uchwalenia odpowiedniej rezolucji na zebraniu gromadzkim: «Jakże to świętą ziemię bezcześcić!» – powiadał”.
Podobnie Franciszek Zaleski z Pustowarni [Pustowarnia – ukr. Pusta warownia], który przemyśliwając stale o czynie zbrojnym przeciwko Rosji trzymał w swoim majątku drużynę kozaków, „którzy razem z paniczami odbywali regularną musztrę wojskową”. Na potrzeby przyszłej walki miał dużą stadninę. Był unitą. W obawie, by prawosławni nie wkroczyli do okazałej katolickiej kaplicy przy jego dworze i nie zaczęli w niej urzędować, kazał ją zburzyć, gdy car zdelegalizował unię. Nigdy nie przyjął prawosławia. Dbał o dobre stosunki z włościanami – by uniknąć sporów o serwituty, odstąpił im połowę gruntów i lasu, by sprawa serwitutów raz na zawsze była załatwiona. Przekazywał włościanom nasiona i rozsady, “udzielał rozpłodników, a owczarz sprowadzony ze Szwajcarii służył radą“. Pan Franciszek zdobył sławę fanatyka porządku i czystości – także w obejściach ukraińskich włościan. Kojarzył małżeństwa, domagając się przy okazji, by ślub oznaczał także sadzenie przy chatach drzew owocowych. Potrafił zaglądać do chat, żeby sprawdzić, czy jest tam czysto, a nawet i do garnków nie omieszkał zapuszczać żurawia. Przygadywał gospodyni, gdy barszcz mu nie smakował: „To ty tak pro swoho czołowika i ditej dbajesz?”
Myśl powraca do pustej warowni
Jak polscy ziemianie z Ukrainy radzili sobie ze stratą majątku i wszystkich bliskich sercu przedmiotów, w tym starych mebli, dzieł sztuki, księgozbiorów, podczas rewolucji? Autorka wspomina kuzynów Lipkowskich z Wołodyjowiec. Ich dwór („niewymyślny, szlachecki”) nad urwistym skalnym brzegiem Murafy, z pięknym, pieczołowicie utrzymanym ogrodem, był umeblowany cennymi antykami. Zagadnęła kiedyś, już po zagładzie ziemiańskiego Podola, o te meble właścicielkę Irenę Skarzyńską – Chacińską, matkę ośmiorga dzieci. „Ach, meble z Wołodyjowiec?”, odparła machając niedbale ręką jakby chodziło o błahostkę. „Dziadkowie lub pradziadkowie Skarżyńscy kupili je w Warszawie. Stały przedtem w Łazienkach czy w Belwederze”. Okazało się, że ktoś z rodziny zobaczył je po wojnie w jednym z kijowskich muzeów. Autorkę ta wiadomość uradowała niezmiernie. „Ocalał więc od zagłady okruch polskiej kultury. I cząstka mego dzieciństwa”.
Wojciech Zaleski z Pustowarni, kuzyn Anny Saryusz-Zaleskiej, publicysta i polityk związany z obozem narodowym, który prowadził po wojnie sekcję polską Radia Madryt, w swoich wspomnieniach i refleksjach ukraińskich, publikowanych w „Kulturze” paryskiej pisze: ”Trzeba było dopiero długich lat drugiej emigracji, by wrócić myślą do pustej warowni, by podjąć próbę zrozumienia i wytłumaczenia w świetle wspomnień dzieciństwa tego, co się tam naprawdę stało, tej zdumiewającej ruiny dorobku materialnego i kulturalnego, tworzonego wysiłkiem wielu pokoleń i utrzymanego przez kilkadziesiąt lat pod obcą władzą”. Zaleski ocenia, że dwory polskie na Ukrainie, które były „jednym wielkim sąsiedztwem”, mimo tak silnych więzów ze wsią, nie mogły zapewnić Ukraińcom awansu społecznego. Rosja dążąc do zlikwidowania wpływów polskich na Ukrainie skrzętnie wykorzystała „połączenie swej polityki narodowej z przewrotem społecznym”. Nie dla dobra Ukraińców bynajmniej. Z kolei Ukraińcy z powodu braku elit społecznych, które mogłyby stanowić zalążek kadr zdolnych do administrowania krajem i utrzymania w nim porządku „mieli po swojej stronie tylko żywioł”. W rezultacie ich nieliczni przedstawiciele polityczni „nie mieli innego sposobu wywalczenia niepodległości niż pełne poparcie dążeń społecznych chłopa”. Kolejna odsłona historycznego dramatu narodu bez tradycji własnej państwowości, z gotowym zawsze do skoku, zaborczym sąsiadem.
Tylko dla orłów
Ważniejsza stokroć od rzeczy materialnych, od posiadania wspaniałych dóbr była ta specjalna, trudna do naśladowania umiejętność życia na Kresach. Wywodzący się z Podola znakomity historyk Władysław Wielhorski scharakteryzował chyba najlepiej ów rodzaj życia i zarazem wzajemnej więzi łączącej na przestrzeni paru wieków polskich „panów” i ich poddanych – a często w gruncie rzeczy współpracowników i przyjaciół – w warunkach surowych, pełnych niebezpieczeństw, o skali niespotykanej na innych obszarach Rzeczypospolitej.
„Zarówno posiadacz drobnego chutoru jak magnat, którego obszary liczyły tysiące kilometrów kwadratowych, mieli podówczas wspólne troski życia codziennego, wzajemnie od siebie uzależnione. Przede wszystkim, jak wyciągnąć jak najwięcej zysku z posiadanych dóbr, jak obronić siebie, swe rodziny i gromadzony dobytek – od możliwych w każdej chwili najazdów tatarskich. Toteż trwać tam mógł jedynie typ człowieka o nieprzeciętnej woli, odwadze, zdrowiu, wytrwałości, zacięciu żołnierskim. (…) Wytrwać w tamtejszych warunkach zdołał najczęściej człowiek, o którym historyk, Aleksander Czułowski, powiada, że «obóz był mu domem, zbroja odzieniem, koń siedzeniem, ziemia posłaniem zaś bitwa igraszką».”
Ukraina z jednej strony zaludniała się nieustannie przybyszami z zachodu i północy, najczęściej ludźmi hardymi, niepokornymi, pragnącymi swobody, w dużej części włościanami uciekającymi od niesprawiedliwego prawa, energicznymi, odważnymi, przedsiębiorczymi, z drugiej zaś wyludniała się w rytm kolejnych najazdów ord tatarskich „z tych, którzy tracili fortunę, odwagę i wolę dalszego trwania”. Istniały dwie możliwości: „…osobnik o zuchwałej postawie, wytrwałości i pomysłowości, który się lubował w bezustannych bojach i miał pogardę dla śmierci – znajdował w stepach Ukrainy bądź własną mogiłę, bądź kraj nie kończącej się wielkiej przygody, który darzył wielu i bogactwem i rozgłośną sławą”.
Paradoksalnie, im bardziej przybywało osiadłej, coraz zamożniejszej ludności, lepiej uzbrojonej i zahartowanej w walce z napastnikami, „tym częstsze i natarczywsze bywały zagony tatarskie, polujące i na ludność osobiście (jasyr) i na jej mienie ruchome, którego rosnąca ilość i jakość w Ukrainie zaostrzała jeszcze apetyty ordyńców krymskich, zaś od wieku XVI – i bezpośrednio władców Imperium Ottomańskiego”.
“Wiem doskonale“, pisze w końcowej części książki Anna Saryusz-Zaleska, „że pławienie się w szlachetnych sentymentach i rozwodzenie się nad ludzką poczciwością nie wychodzi na dobre takiej jak moja pisaninie”. Nie omieszka więc umieścić tu zarówno swojej refleksji na temat Tarasa Szewczenki – którego „Jęczy i wyje Dniepr szeroki…” sama tak często nuciła – o jego pełnego ambiwalencji stosunku do Polaków – nienawidził ich za ”ciemiężenie chłopów”, podziwiał za „umiłowanie wolności, męstwo, talent do konspiracji” – jak i opisu spotkania z pewną Ukrainką, już po ostatniej wojnie. Rozmowa dotyczyła wojennych lat i utraty najbliższych.
„ – Mój ojciec był księdzem prawosławnym. Został spalony w cerkwi razem z wiernymi.
Pytam:
– Przez Niemców?
– Nie, przez Polaków. Ojciec się śmierci spodziewał, bo przedtem Ukraińcy wymordowali kilka polskich rodzin.
Milcząc, popatrzyłyśmy na siebie bez nienawiści. Nawet ze zrozumieniem. Bo – jak długo można?”
Wojciech Zaleski jako dziecko widział na własne oczy zagładę rodzinnego dworu w Pustowarni. Agitatorzy bolszewiccy nie próżnowali. Po wsiach pełno było zdemobilizowanych żołnierzy i zbiegów z armii. “Doszło do masowego ruchu, który przybrał formę napadów na dwory. Nie mogło być właściwie inaczej. Chłop ukraiński nie potrafił oddzielić sprawy własności ziemi od samej obecności dziedzica we wsi”. Zalescy opuścili dwór wraz z całym swym majątkiem i zamieszkali w pobliskim Skwirze. (“Nie wszędzie i nie zawsze potężny przewrót społeczny wyglądał tak niemal idyllicznie jak w Pustowarni i Skwirze” – musiał dodać Zaleski). Tu pewnego ranka ukazał im się przed domem osobliwy pochód. “Paru chłopów szło prowadząc na czele trzy krowy, które wydały mi się jakieś znajome. Poczułem się trochę niepewnie, gdy pochód zatrzymał się przed bramą naszego domu, a chłopi ustawili się półkolem, ale uprzejme pozdrowienie «panicza» rozwiało obawy. Zapytali o «didycza i dydyczku». Była tylko matka, którą przewodniczący delegacji powitali całując w rękę. Potem wysłuchaliśmy przemówienia: dekret Małej Rady (quasi parlament) przewiduje, że dziedzic ma prawo do dwóch krów ze swojego inwentarza. W Pustowarni zrobiono schod (wiec) i uchwalono jednomyślnie dać nam trzecia krowę (oczywiście z naszych…) w dowód wdzięczności za opiekę w chorobie, za cegły na budowę cerkwi i w ogóle za dobre stosunki z wsią…”.
Anna Zaleska nigdy nie wróciła do miejsc swojego dzieciństwa. Intuicyjnie szukała w dorosłym życiu jakiegoś odbicia, repliki tego „dawnego cichego raju”, do którego tęsknił także Taras Szewczenko, gdzie wskrzeszona mogła być jedyna w swoim rodzaju więź między Polakami i Ukraińcami.
Znalazła jego namiastkę w mieszkaniu kuzynów, przy tej samej warszawskiej ulicy, przy której sama, po powrocie z emigracji zamieszkała. Można tu było wspólnie zanucić – od wielkiego święta – jedną z tych melodii, łagodnych i tęsknych: „Czerez riczeńku, czerez bołoto,/ Podaj ruczeńke, ty moje zołoto…”.
Jej bliska kuzynka, także ziemianka bez ziemi, zapisała nawet, staroświeckim pochyłym pismem, cały zeszyt – taki w ozdobnej okładce – wszystkimi dumkami, które z tamtych lat zostały jej i jej bliskim w pamięci.
______________
Cytaty za: Anna Saryusz-Zaleska, „Niezapomniana Ukraina”, Warszawa 2007
Władysław Wielhorski, Ziemie ukrainne Rzeczypospolitej. Zarys dziejów, Londyn 1959
Wojciech Zaleski, Wspomnienia i refleksje ukraińskie, “W Sieci historii” nr 11-12 2022 (114-115), (za “Kulturą” paryską)