Wszystko zostało przepowiedziane
„W historii nic nie zaczyna się na nowo i wszystko ma ciągłość”, powtarzał często Claudel. Ahistorycyzm był dla niego rodzajem herezji.
Wygląd współczesnych miast dziś: co on mówi? Pomimo tylu prostych linii i gładkich płaszczyzn, regularnych kul i geometrycznych trójkątów, pozostawia wrażenie nieopisanego chaosu.
Miasta dawne powstawały w Europie wokół centrów, jakie umysł człowieka bez trudu rozpoznawał. Były nimi kościoły, katedry – albo zamki. Każdy zamek miał w swoim wnętrzu kaplicę. W kościele, katedrze, zamkowej kaplicy miejscem centralnym był ołtarz. Tu sprawowana była najświętsza czynność, jaką mógł podjąć człowiek. Sprowadzanie Boga na ziemię. Najświętsza Ofiara.
Każda katedra, każdy kościół zaprojektowane były na planie krzyża. Na przecięciu podstawy krzyża (nawa) i jego ramion (transept) znajdowało się miejsce centralne. Odpowiadało ono usytuowaniu Serca Jezusa umierającego na krzyżu; tu umieszczano ołtarz. Pośród całej, niezwykle bogatej symboliki religijnej, jaka wypełniała kościół, katedrę, czy kaplicę, wraz z towarzyszącymi jej freskami, rzeźbami, witrażami, ten element był najważniejszy. Tam gdzie kamienny ołtarz, z relikwiami świętych zatopionymi w jego wnętrzu, tam jest Bóg.
Symbolika była dostępna dla umysłu każdego człowieka. Nawet niewykształconego, nawet chorego. Symbole religijne zawsze są do odgadnięcia, umysł ludzki chwyta w lot tę ukrytą w nich tajemnicę: tu jest Bóg. Tu jest prawdziwe centrum świata. Także siłą rzeczy centrum cywilizacji człowieka stworzonego na podobieństwo Boga, człowieka, który uwierzył w Trójcę Świętą.
Gdy Vittori Messori podróżował po Szwajcarii i analizował historię architektury Europy wciąż uderzały go ślady fanatycznej furii, z jaką po Reformacji zostały ogołocone średniowieczne kościoły, „odrapane, pozbawione wszelkich obrazów – a były to często arcydzieła”. Protestantów drażniły one niewymownie, przypominając im zabobony papistów. „…usuwano każdy nagrobek, który przypominał kult zmarłych, niszczono nawet krzyże…. W Zurychu rządził [w latach 20. i 30. XVI wieku – EPP] najbardziej radykalny z reformatorów, Ulrych Zwingli [jego uczniem był Jan Kalwin], który nie poprzestał na usuwaniu wszelkich znaków wiary, z krzyżem włącznie…”. Tego szwajcarskiego eks-księdza – który idąc śladami Lutra, zaraz po opuszczeniu Kościoła postanowił się ożenić – wstrętem napawał nawet głos chóru w kościele i dźwięk organów.
Co się z tymi ludźmi stało?
„Wraz z reformacją odchodzi wszelkie piękno – przypomina Messori – z jedynych miejsc publicznych, jakimi w tych czasach były kościoły. Pozostały tylko nagie, surowe mury budowli, otwieranych raz w tygodniu (a dla wyznawców Zwinglego – tylko cztery razy w roku)”. Dzieła sztuki z wnętrz byłych świątyń katolickich trafiały, w najlepszym razie, po wielu latach, do muzeów.
Bowiem w końcu musiały pojawić się muzea, te prawdziwe cmentarze sztuki. „Biurokratyczny i trochę nekrofilski zbiór martwych przedmiotów, który byłby czymś niepojętym w katolickim Średniowieczu”. Celem sztuki nie była wtedy estetyczna przyjemność jednostki, lecz wychwalanie Boga. „Nieprzypadkowo – kontynuuje włoski pisarz – w odchyleniach, a nawet wypaczeniach, jakie wystąpiły po Soborze Watykańskim II, księża, którzy odkrywali z opóźnieniem ducha protestanckiego, zawzięli się szczególnie na budowle kościelne, ogołacając je ze wszystkiego”.
Przestrzeń sakralna mówiła wiele o ładzie, na który powinien zważać człowiek – dla własnego, najlepiej pojętego dobra – przebywający z woli Boga na ziemi. Była niezrównaną katechezą. Tworząc „ludzki ład” człowiek musi pamiętać o innym, niestworzonym świecie i jego regułach. O panującym w nim ładzie. O nadprzyrodzonym, doskonałym porządku i harmonii. Wtedy nie będzie błądził. Będzie pamiętał, że jego życie ma cel. Ten cel znajduje się nie tu, na ziemi, ale tam, w wieczności. Kształty katedr pnących się wciąż wyżej, coraz bardziej strzelistych, niedościgle podniebnych, mówiły o tym wiele człowiekowi średniowiecznej Europy – a od XVI i XVII wieku, także człowiekowi Ameryki.
Stawiane współcześnie płaskie świątynie, przypominające ogromne pływalnie lub sale widowiskowe, nawet w miejscach objawień – przypomnijmy choćby Fatimę – w których centralne miejsce zajmuje „widownia”, często amfiteatralnie obniżająca się ku miejscu, na którym widnieje stół ołtarzowy i ogromne fotele, czy monstrualne krzesła dla koncelebransów, mówią zupełnie o czymś innym. Symbole religijne, tak czytelne dla katolika dawnych wieków, a nawet i katolika pierwszej połowy ubiegłego wieku, zostały w nich zatarte, pominięte, lub odwrócone. Zniknęła lub została odwrócona hierarchia. Krzyż zapada się w ziemię. To, co ma być w górze, ponad nami, znajduje się pod naszymi stopami. Rzadko w tych dziwnych miejscach spoglądamy w górę. A gdy człowiek nie spogląda w górę, gubi się. Błądzi wśród niejasnych znaczeń. Nie rozumie przestrzeni, która go otacza. Zaczyna ją kształtować według fałszywych wzorów i wypaczonych wyobrażeń. Zaczyna tworzyć – nakładem ogromnych środków – chaos. Działać na chwałę człowieka, nie Boga.
Kościołów nie buduje się już (o „wznoszeniu” często nie ma mowy) w centrach miast, zostały wyeksmitowane na peryferia. Otaczają je nieużytki, towarzyszą im niekończące się aleje, skwery, parki, sztuczne stawy, ale nie ludzkie siedziby.
Władcy tamtej Europy, także władcy Polski, mieli pewną właściwość, cechę, która dziś jest niezwykle rzadka. Byli świadomi swej małości, a wręcz nicości wobec Boga. Dlatego błagali Boga o udzielanie im łaski. Ich naturalną postawą wobec Boga była postawa klęczącą. Nie wstydzili się przyznać do swojej znikomości, do tego, że nic nie znaczą wobec Boga, bo rozumieli pojęcie wieczności, nadprzyrodzoności i nieskończoności, pomimo, że nie mieli ukończonych fakultetów teologicznych i filozoficznych. Dziś nauka, zwłaszcza fizyka i astronomia przywraca ludzkiemu myśleniu, z ogromnym wysiłkiem, milimetr o milimetrze, niektóre z tych pojęć wyrzuconych ze słownika. Nie są one wcale czystą abstrakcją dla grupy uczonych o największym dorobku naukowym z tych dziedzin; ich odkrycia zaczynają pobudzać wyobraźnię świata filmowego. Ale słowa te niemal zniknęły z wydawanych współcześnie katechizmów. Kto pisze i mówi o Bogu, który z nieskończonych wyżyn „udziela laski”, czy o człowieku, który powinien pokornie o łaskę prosić?
Zaginiony słownik pojęć katolickich zawiera więcej takich słów. Oprócz słowa łaska, pokora, zniknęło także: powołanie, dusza, chwała Boża, cnota, niewinność, dziewictwo, czystość, cud, ojcostwo, sąd, kara, czyściec, wieczność… – i wiele innych.
Porządek pojęć, struktura myślenia człowieka Europy chrześcijańskiej, w której świadomość przyszłości, nieuchronnej śmierci i sądu, kruchości i przemijalności tego co materialne, wieczności nagrody i kary, którą Europejczyk zawdzięczał nauczaniu Kościoła, odzwierciedlało życie sakramentalne i liturgia Kościoła, przede wszystkim Msza św. będąca ofiarą – dziś uznawana za „ucztę” i sprawowana na podobieństwo „uczty”, stąd główne miejsce przypada „biesiadnikom” – a także cały Rok Liturgiczny, przypominający główne tajemnice wiary. Między nadprzyrodzonym porządkiem, który przekazywał i objaśniał Kościół – przypomnijmy nauczanie Ojców Kościoła i filozofię św. Tomasza z Akwinu – i porządkiem łaski, w którym objawiały się dzieła Boże za pośrednictwem ludzi, a czysto ziemskim porządkiem życia państw chrześcijańskich, rządów ludzi powołanych do sprawowania władzy, i społeczeństwem obywatelskim, istniał głęboki związek. Choć nie było to społeczeństwo idealne, bo takich społeczeństw na ziemi być nie może, struktura społeczna nie była tu wymysłem ludzi, czystym “projektem”, czy efektem „umowy społecznej”. Była rezultatem gruntownego uświadamiania sobie obowiązków chrześcijańskich, z których głównymi są obowiązki stanu, oraz obiektywnej potrzeby zachowania hierarchii. Bunt przeciwko Kościołowi, jakim była reformacja Lutra, który był wypowiedzeniem posłuszeństwa władzy duchownej i odrzuceniem prawdy katolickiej, w konsekwencji stał się także początkiem niszczenia struktury społecznej, której widzialnym znakiem było dominujące położenie budynków kościołów, ich artystyczne piękno, harmonia, przepych, okazałość, będące symbolicznym ukazaniem zależności człowieka od jego Stwórcy.
Pragnienie ładu
„…wkrótce bunt przeciwko Kościołowi rozprzestrzenił się na sferę społeczną, po dziś dzień dzieląc Europę, rozpoczynając czasy prześladowań Kościoła w krajach, w których zwyciężyła reformacja i zostawiając na całym kontynencie blizny okrutnych wojen, z których najbardziej brutalna była wojna trzydziestoletnia. Jesteśmy prawdziwie skonsternowani, widząc dzisiaj katolickich prałatów upamiętniających, a nawet świętujących to wydarzenie, tak smutne i przerażające dla chrześcijaństwa. Bunt Lutra oparł się na zasadzie, która jest podstawą myśli współczesnej i która rządzi całym dzisiejszym społeczeństwem, niezależnie od tego, czy uważa się ono za liberalne, czy socjalistyczno-komunistyczne. Ta zasada pragnie uwolnić ludzi od ich zależności od Boga i od ustanowionego przezeń porządku, zarówno w sferze naturalnej, jak i nadprzyrodzonej”, napisał w jednym z ostatnich listów, podsumowujących dzisiejsze huczne obchody Reformacji w Kościele, bp Bernard Fellay FSSPX.
W opracowaniu tym podkreśla się, że ontologiczny fakt zależności człowieka od Stwórcy leży u podstaw natury człowieka; zależność ta jest całkowita, ponieważ nie istnieje miejsce, w którym człowiek mógłby się przed nią ukryć. Taka jest obiektywna sytuacja czlowieka. Stąd wywodzi się obowiązek poddania się Stwórcy. Stwórca jest Bogiem, czyli Absolutem, któremu podlega cała rzeczywistość. Wyrazem tego poddania się jest respektowanie prawa moralnego, ale istotne jest także „poddanie naszego rozumu rzeczywistości, która narzuca się nam w ten sposób, że prawdę możemy zdefiniować jako zgodność >intelektu z rzeczywistością<, rzeczywistość obiektywną”.
Wierzymy mocą nadprzyrodzonej wiary, bo uznajemy autorytet Boga. Tym właśnie jest poddanie się Bogu. Akt wiary to przyznanie, że Bóg nie może się mylić. Że Bóg jest Prawdą.
Luter rzucił wyzwanie temu podporządkowaniu; chciał je zniszczyć. Od czasu, gdy przyjął zasadę „wolnej interpretacji”, czyli osobistych impresji na temat Bożego Objawienia, hasłem Europy, a potem i Ameryki stał się okrzyk domagający się wolności. Coraz pełniejszej. Dziś człowiek chce się uwolnić nawet od swojej natury i jej uwarunkowań.
Bóg bierze sprawy w swoje ręce
Dlaczego życie Matki Najświętszej było życiem ukrytym? „Ukrycie” kojarzymy zwykle z jakąś wstydliwością, poczuciem małej własnej wartości. Nie rozumiemy już, co znaczy pokora. A może pokora to mądrość życia? Praca nie nad ideami, chęć ich poznania, zgłębienia, ale – nad każdym własnym krokiem. To prawdziwe bogactwo człowieka. Odkąd Niepokalana żyła w świadomości tego, Kim jest Bóg – a zapewne było to od najwcześniejszych Jej lat – skupienie, w jakim trwała, pozwalało Jej rozpoznawać w swoim życiu działanie Boga. W każdym fragmencie życia, w każdej chwili, w każdym wydarzeniu, w każdym spotkanym człowieku.
Bo Bóg działa nieprzerwanie. W każdej żyjącej istocie. W każdym zdarzeniu. Rewolucje, w tym protestancka, nie są żadnym wyjątkiem… Tego właśnie powinniśmy uczyć się od Niepokalanej.
Jean – Pierre de Caussade SJ: „Obcowanie z duszą prostą jest niejako tym samym, co obcowanie z Bogiem. Co można zrobić przeciwko woli Wszechmocnego i przeciw Jego nieodgadnionym zamysłom? Bóg bierze sprawy duszy prostej w swoje ręce. Nie musi ona badać intryg, martwić się kłopotami czy śledzić postępowanie innych. Jej Oblubieniec uwalnia ją od wszystkich jej obaw, a ona, spokojna i bezpieczna, może znaleźć w Nim wytchnienie”.
To są właśnie cechy Maryi: jednoznaczność, prostota, spokój, pewność, wytrwałość, zaufanie, męstwo. W każdej chwili życia absolutne poczucie bezpieczeństwa płynące ze świadomości tego, Kim jest Bóg, i z przekonania o Jego miłości. Stąd mądrość każdego kroku, każdej myśli – czyli pokora.
„Działanie Boże uwalnia duszę od niegodziwych i hałaśliwych sposobów, tak potrzebnych w zdobywaniu światowej mądrości. Były one odpowiednie dla Heroda i faryzeuszy, ale Mędrcy podążali jedynie w pokoju za gwiazdą. Dziecko natomiast odpoczywało w ramionach swej Matki. Jego wrogowie przyczyniali się bardziej do dobra Jego sprawy niż jej szkodzili”.
Taktyka Maryi jest odwrotnością pomysłów autorów wyrafinowanych i zawiłych strategii wyprowadzania wroga w pole. Nie można się jej nauczyć z podręczników gry politycznej, wywieźć z zasad psychologii i filozofii, z socjo- i psychotechniki, inżynierii i strategii militarnej. Aby ją zrozumieć, pisze J.-P. de Caussade, trzeba poddać się. Tak, poddać się całkowicie, w najwyższym stopniu Opatrzności, „w najdoskonalszej wolności od własnych planów, interesów, jakkolwiek święte by nie były. Przed oczyma trzeba mieć jedynie najważniejszą rzecz na świecie, a mianowicie uległe podążanie za działaniem Bożym. Oby to osiągnąć, dusza musi oddać się całkowicie obowiązkom stanu i pozwolić Duchowi Świętemu działać w swoim wnętrzu, nie usiłując zrozumieć Jego zamysłów… Wówczas dusza, która jest w sposób doskonały poddana woli Bożej, pozostaje bezpieczna, bowiem wszystkie zdarzenia zewnętrzne służą jedynie jej dobru”.
Pozorna dysproporcja
„Sto lat temu, kilka dni przed wydarzeniami w Rosji, 13 października Niepokalane Serce Maryi spektakularnym cudem przypieczętowało swoje przesłanie zapowiadające wielkie wydarzenia w Kościele i na świecie, spośród których kilka należy już do przeszłości, jak na przykład II wojna światowa, a inne jeszcze się nie wydarzyły, jak na przykład triumf Niepokalanego Serca i nawrócenie Rosji. (…) Wszystko to zostało przepowiedziane w Fatimie, gdzie Matka Boża w celu zażegnania zagrażającego ziemi zła poprosiła władze kościelne oraz każdego chrześcijanina o coś bardzo prostego: o praktykowanie nabożeństwa do Jej Niepokalanego Serca, nabożeństwa pięciu pierwszych sobót miesiąca w duchu zadośćuczynienia za zniewagi przeciwko Matce Bożej oraz o poświęcenie Rosji.
Uderza nas pozorna dysproporcja między wskazanymi przez niebo środkami, mającymi naprawić wszelkie zło ludzkości a dramatycznym kierunkiem obranym przez narody w naszej epoce. Jednakże Bóg Wszechmogący, w sposób nieskończenie wykraczający ponad ludzki zamęt, nie potrzebuje ludzkich środków. Wystarczy jedno Jego słowo, żeby stworzyć wszechświat, żeby go odnowić, żeby go ocalić – jednak do tego potrzeba ludzi, którzy w końcu uznają Jego władzę. >Wojna zbliża się ku końcowi, ale jeżeli ludzie nie przestaną obrażać Boga, to w czasie pontyfikatu Piusa XI rozpocznie się kolejna, jeszcze gorsza<. >Jeżeli Moje życzenia zostaną spełnione, Rosja nawróci się i nastanie pokój. Jeżeli nie, bezbożna propaganda rozszerzy swoje błędne nauki po świecie, wywołując wojny i prześladowanie Kościoła<. Pokój świata – i Kościoła – zależy od poświęcenia Rosji Niepokalanemu Sercu Maryi. (…) Triumf Niepokalanego Serca Maryi nadejdzie, nie mamy co do tego wątpliwości, ale w chwili obecnej walka szaleje, tym razem nawet w samym Kościele. Filary naszej wiary, które wydawały się niewzruszone, drżą w posadach; niektórzy biskupi i kardynałowie posuwają się nawet dalej niż ich nowy mistrz, Luter, i świętują w tym roku rocznicę jego buntu. Niewielu jest tych, którzy bronią prawdy objawionej. Głos, od którego w Kościele tu na ziemi wszystko zależy, konsekwentnie milczy. Pozwala ciemnościom doktrynalnego i moralnego chaosu przenikać do Miasta Boga…” (bp. Bernard Fellay).
Duch podziału, duch sekty
Według św. Pawła cechą charakterystyczną herezji jest to, że niszczy sama siebie. Fałszywa nuta zawsze jest źródłem podziałów. Jedynie prawda jednoczy. Prawda ma niewysłowiony urok. Do prawdy chce się przylgnąć – natychmiast, gdy się ją tylko rozpozna. Vittorio Messori ukazuje mechanizm nieustannych podziałów wśród protestantów. Kolejne wyznania były coraz bardziej ortodoksyjne, a zarazem okazywały się całkowicie nietolerancyjne wobec poprzednich. Każda próba powstrzymania procesu dalszego rozpadu ugrupowania odszczepieńców owocowała zacieśnianiem reguł i bezwzględnym zwalczaniem grupy, która postrzegana była jako zbyt liberalna. „Tak oto Ulrych Zwingli [uczeń Lutra – EPP] rozpętał krucjatę przeciwko anabaptystom i wymordował ich tylu, ilu zdołał. I daremnie ofiary krzyczały do niego, w spazmach agonii, że nie zrobiły nic poza wyciągnięciem logicznych konsekwencji z zasad, które on sam zatwierdził przeciwko katolicyzmowi”.
Wojny religijne w Europie epoki zwanej Odrodzeniem były głównie krwawymi rozprawami protestantów różnych odcieni między sobą, o czym milczy dziś poprawna politycznie historia wykładana w szkołach i na uniwersytetach.
Taki jest owoc owego nerwowego napięcia, które rodzi się w ludziach, gdy w ich pojęciach pojawia się sprzeczność. Rzekomej „wolności od kanonów Kościoła”, zupełnej swobodzie „badania Pisma” towarzyszy brak jakiejkolwiek dyscypliny, brak spójnych zasad, nieobecność hierarchii prawd. Anarchia wywołuje kolejne fazy wzburzenia umysłów. Próbą opanowania tego chaosu jest zawsze tworzenie „nowej dogmatyki”, „nowego Kościoła”. Jeśli ktoś zrozumiał wszystko – czego inni przed nim w żaden sposób pojąć nie mogli – i upiera się przy swoim „według mnie”, to musi tępić, aż do ostatniego oddechu, wszystkie inne uparte „według mnie”, wyjaśnia Messori .
Co charakterystyczne, „nowy Kościół” musi być także „surowo zorganizowany i wspierany przez władzę świecką, która pełni wobec niego funkcję ramienia świeckiego, a zatem – to ona więzi, masakruje, pali na stosach. [Wbrew czarnej legendzie przedstawiającej Inkwizycję Kościoła jako organizację zbrodniczą – EPP]. Najpierw bunt przeciw jarzmu rzymskiemu, a następnie ucisk wymierzony przeciwko każdemu innemu sposobowi pojmowania władzy”. Zjawisko to będzie się w historii wiele razy powtarzać. Sam zaś Luter – Messori przywołuje tu historyka Kościoła Henri Daniela Ropsa – „nieustannie drżał o czystość swojej doktryny, a o swoich byłych uczniach z prawdziwą rozpaczą powtarzał, że «lepiej głosić potępienie niż zbawienie według Zwingliego i Oekolampada». Inni reformatorzy wydawali mu się szaleńcami, wściekłymi niewolnikami Szatana… A Kalwin, bardziej subtelny polityk, napisał potem: «To bardzo ważne, aby nie przeniknęło do przyszłych pokoleń żadne podejrzenie o istniejących między nami podziałach. Jest w sumie śmieszne, że po zerwaniu ze wszystkimi jest między nami tak mało zgody od samego początku naszej reformy»”.
Tak, jest w tym być może coś śmiesznego, ale zarazem głęboko tragicznego. Wystarczy jednak mieć oczy, by ujrzeć w tym wypisaną ręką Boga przestrogę. Protestanci, ze swoją zawrotną liczną denominacji, dźwigają na swoich ramionach brzemię znaku odrzucenia prawdy, podobnie jak żydzi. Są znakiem. Są żywymi świadkami tego, co uczynili.
Składając (niechciane) świadectwo
„Ludzkość znajduje jedność tylko w Bogu. Wszystko, cokolwiek w nią [jedność] uderzy, składa świadectwo dzieląc się” – pisał Claudel. Mało kto być może pamięta dziś uwagę Jarosława Kaczyńskiego na temat możliwych skutków narzucenia polskiemu społeczeństwu ideologii narodowej. W jednym z wywiadów zauważył, że gdyby Polacy zaakceptowali program wyznaczony przez ZChN (partia ta, jak wiadomo, czerpała z tej ideologii, formułując swój program polityczny) oznaczałoby to najkrótszą drogę do dechrystianizacji kraju. Słowa te mogą wydawać się paradoksalne. A jednak Jarosław Kaczyński rozumiał dobrze, że rewolucja to rodzaj kleszczy, które mają dwa ramiona. Jedno, dłuższe, jest ramieniem lewicowo-liberalnym, marksistowskim i neomarksistowskim; drugie, krótsze, ma odcień prawicowy i posługuje się między innymi ideologią nacjonalistyczną, zakorzenioną w protestantyzmie i w Heglu.
Claudel nigdy nie miał wątpliwości co do destrukcyjnego wpływu myśli, jaką w jego kraju prezentowała Action Française i mówił o tym głośno. Narażał się wszystkim: ustosunkowanym kolegom po piórze, członkom Akademii Francuskiej, politykom, nawet biskupom i kardynałom. Stronnicy Action Française byli zgorszeni, że wielki pisarz ośmiela się atakować coś, co w nazwie ma słowo „francuska” (tak jak dziś podlewa się u nas różne obrzydliwości sosem o nazwie „polski”, „narodowy”) i co deklaruje gromko poparcie Kościoła. Ideolodzy podobnej orientacji wiedzą jednak o czymś, co być może uchodzi uwadze większości ludzi dobrej woli, przyłączających się – z najlepszymi często intencjami – do tego rodzaju formacji: zabić katolicki naród można tylko w jeden sposób – rozbudzając w nim nienawiść. Jakikolwiek rodzaj nienawiści. Zarażając go nienawiścią. Do przeciwników politycznych, do innowierców, do innych narodów. Claudel widział tę gotowość do nienawiści u ludzi z grupy Maurrasa, czasem wybuchającą niepowstrzymanym strumieniem najcięższych oskarżeń wobec osób sfery publicznej. Nienawiść ta zawsze występowała w masce uciśnionej niewinności. Nienawiść pod pozorem szukania nieistniejącego ideału, całkowitej „czystości”, w imię wyspekulowanego „porządku”. Manifestowanie tego złudnego dążenia rodzi nieufność i podejrzliwość wobec każdego. Depcze chrześcijańską miłość i miłosierdzie. Nie pozwala wybaczyć krzywd, prawdziwych czy domniemanych, każdego podejrzanego piętnuje jako „obcego”.
J.-P. de Caussade: „Im bardziej wrogowie się starali, tym Jezus mógł swobodniej działać. Nigdy im nie pobłażał ani nie płaszczył się przed nimi, aby odwrócić kierunek ich uderzenia. Ich zawiść, podejrzliwość, prześladowania były Mu potrzebne. Tak żył Jezus w Judei i tak żyje dziś w pokornych duszach. Jest w nich hojny, łagodny, wolny, cichy, nieulękły i niezależny. Widzi wszystkie stworzenia spoczywające w rękach swego Ojca, przymuszane, aby Mu służyć, jedne poprzez swoje zbrodnicze żądze, inne przez swoje święte czyny, te pierwsze – jako wynik działania sprzeczności, te drugie – posłuszne i uległe. Działanie Boże porządkuje to wszystko w sposób cudowny. Niczego mu nie brakuje, niczego nie ma za dużo. Dobra i zła jest tyle, ile powinno”.
„Boże, obroń nas od nienawiści, niechaj się odwet nasz nie ziści”, pisał podczas niemieckiej okupacji dwudziestoletni poeta walczący w AK z Niemcami. Polacy wiedzieli, czym jest to duchowe zło, stokroć gorsze od zewnętrznej przemocy, od wszelkiej narzuconej niesprawiedliwości. Wiedzieli, bo nie dali się sprotestantyzować.
„Czysto francuski”, „czysto niemiecki”, „czysto polski” – te określenia ujawniają niebezpieczną chorobę. Jest nią idealistyczne, graniczące nieraz z histerią poszukiwanie nieskazitelności w życiu ziemskim. Doskonałości, jaka na ziemi jest nieosiągalna. Łatwo wtedy o zatrucie jadem sekciarstwa. I o obudzenie wiecznej frustracji, dręczącego niepokoju, jak u perfekcjonistów i skrupulantów, których każdy pyłek w ich otoczeniu głęboko dotyka, którzy będą w nieskończoność układać książki i kasety wokół siebie, prostować fałdki na ubraniu… Wszyscy obcy, wszyscy podejrzani – nie całkiem „polscy”, nie do końca „francuscy”, „niemieccy” itd. – ludzie z jakąś skazą, choćby prawdziwą, a często wymyśloną lub przerysowaną na użytek propagandy, są źli, niebezpieczni. Łatwo wytworzyć psychozę strachu przed nimi. Obudzić niemal fizyczny wstręt. Trzeba ich izolować, trzeba się od nich odciąć – właśnie tak jak faryzeusze nakazywali izolować i odcinać się od „nieczystych” – wreszcie trzeba się ich pozbyć. Śpieszmy się, bo czyha tu wielki potwór!
Jak bardzo obrażany jest Bóg! Jak bardzo błądzimy, chcąc być „mądrzejsi” od Niego, zawarowując sobie jedyne prawo do osądzania, do bycia zgorszonymi, przerażonymi. Do odwracania się tyłem, do pogardy. Mała wiara była przyczyną zarówno niewierności – a w konsekwencji i nieszczęść – tak żydów, jak i Lutra. Zdaniem żydów „Prorocy byli świętymi, ale Jezus jest czarownikiem”, przypomina J.-P. de Caussade. „Zgorszenie duszy kierującej się tą samą zasadą pokazuje jej małą wiarą”.
Gdy wiara maleje, świątynie stają się płaskie, nieforemne. Ogołocone, szare i nieproporcjonalne. Ginie wszelka harmonia, proporcja, piękno.
O krzywdzie, zwłaszcza tak straszliwej jak rzezie wołyńskie, trzeba pamiętać. Ale trzeba się także starać, by pamięć ta doprowadziła do uzdrowienia relacji między obydwoma narodami, do uzdrowienia sumień, do czyjegoś opamiętania i nawrócenia. Nie może ona stać się treścią życia. Czy należy wciąż zatruwać wyobraźnię podsuwając przed oczy obraz brzydoty, zepsucia, błędu, szkaradzieństwa? To tak jakby nieustannie myśleć o diable. Dokąd prowadzi ta droga?
Nasz Raj to nasi bliźni
Brak gotowości do przebaczenia, podejrzliwość wobec każdego, kto jest „nie do końca…”, staje się źródłem głębokiej patologii każdego społeczeństwa. Jest ciężką chorobą moralną. Być w oczach „porządnego człowieka” nie do końca „czystym” (Polakiem, Francuzem, Niemcem, Rosjaninem, katolikiem…), to być kimś tak przerażająco innym, że aż niebezpiecznym. Stanowić czające się w utajeniu, w półmroku – i przez to jeszcze straszniejsze – zagrożenie. Takiego trzeba koniecznie wygnać z serca, usunąć z kraju. Zamknąć, otoczyć drutem kolczastym, bo będzie swoją obecnością kalał gniazdo ojczyste. Wiara przekształca się w ideologię, gdy doczepi się do niej element „poprawiania świata”, reformowania go, „oczyszczania”. Gdy chce się bez łaski Boga wybudować raj na ziemi popełnia się grzech przeciwko pierwszemu przykazaniu , popada się w bałwochwalstwo. O takiej próbie na serio mówi Burza Szekspira, zapowiedź utworzenia społeczeństwa bez Boga i ostatecznie przeciw Bogu.
Na tym polega obłęd ideologii, jakiej hołdował Charles Maurras (u nas jego odbiciem byli w swoim czasie zwolennicy tradycjonalizmu narodowego, między innymi Jędrzej Giertych, choć w wersji złagodzonej wpływem polskiej kultury i polskiego wychowania). Taką ideologię próbuje się zaaplikować Polakom jeszcze i dziś, poprawioną kosmetycznie i uperfumowaną. Gdy ktoś wyśmiewa się ze zmarłego tragicznie prezydenta RP, gdy szydzi ze wzrostu lidera Prawa i Sprawiedliwości, gdy doszukuje się skaz jakiegoś polityka w kilku pokoleniach jego przodków, jest przez nią zatruty.
„U każdej poszczególnej jednostki niedoskonałość jest doskonałością. Poszukiwanie doskonałości samej w sobie ma coś szatańskiego. Bądźcie doskonali, mówi Ewangelia, ale jak? >Jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski<” (wpis w Dzienniku Claudela z czasów wojny).
Szlak protestancki
„Historia religii protestanckiej wykazuje, jak długo rzecz martwa może gnić”, mawiał Claudel. Mentalność specyficznie protestancka – choć niejednokrotnie występująca u katolików, gdy wpadają w pułapkę mylenia grzechu z grzesznikiem – to ciężkie duchowe schorzenie, które ujawnia się szczególnie drastycznie przy tak zwanym nawracaniu siłą. Nawet gdy nawracanie – lub jego próba – ma postać przymusu administracyjnego czy oferowania profitów w zamian za przystąpienie do Kościoła. Zawsze jest to zdrada Boga, a efekty przeciwne do zamierzonych.
Pisał o tym prof. Feliks Koneczny, ukazując, że ile razy u polskich władców pojawiała się pokusa, by kwestie wyznaniowe regulować przez dekrety i prawa, tylekroć katolicyzm ponosił klęskę. Ile razy zaś władcy pozostawiali wolność w sprawach religii, natychmiast znajdowały się setki i tysiące pragnących z własnej woli przyjąć wiarę katolicką i przyłączyć się do Kościoła, na czele z przedstawicielami starych rodów z Rusi. Przekonywał zawsze przykład własny, pociągała pełna niuansów i subtelności kultura katolicka, kultura bycia, obcowania z drugim człowiekiem, a także przedsiębiorczość, odwaga, energia katolickich mężów stanu. Poświęcenie, zapał, kompetencja, miłość – nie uczuciowa, nie sentymentalna – katolickich misjonarzy ze św. Andrzejem Bobolą na czele. Tak katolicyzowały się zwolna najdalsze Kresy Rzeczypospolitej w czasach jej potęgi. Wiary nie da się narzucić, wymusić przekupstwem, nagabywaniem czy perswazją. Ten kruchy skarb tyczy sfery delikatnej. Miłość do Boga i do człowieka łączy się tu z wymogiem szacunku, rewerencji, niewkraczania podkutymi buciorami w czyjeś wnętrze. Wiara bez własnego przykładu jest karykaturą.
Nie bez przyczyny zawsze najsilniej kuszeni jesteśmy przeciw przykazaniu miłości bliźniego. I najczęściej w tej właśnie dziedzinie wpadamy w pułapki szatańskiej pychy.
Przypadek Krzyżaków, krwawych morderców i rabusiów, rzekomo ogarniętych zapałem misyjnym, których nawet dziś próbuje się wybielać i usprawiedliwiać, jest wymowny. Niektórzy wciąż uważają ich za wybitnych misjonarzy. A należałoby raczej zapytać: Gdzież są ci Prusowie, do których zostali posłani… Gdzie jest choć jeden przedstawiciel ludu, którego Zakon Krzyżacki nie mógł fizycznie znieść, bo byli poganami? „Nawracając” Prusów, rycerze Zakonu Najświętszej Maryi Panny wycięli ich w pień. To zupełnie logiczne, że w końcu najbardziej prominentni przedstawiciele Zakonu przyjęli protestantyzm i stali się podporą państwa pruskiego. Patron Polski, prawdziwy misjonarz, św. Wojciech, poszedł do Prusów z gołymi rękami, zabronił swoim pomocnikom chwytać przeciw nim za broń. Dlatego Polska obrała go za swojego pierwszego orędownika przed Bogiem.
W Meksyku wiek później interweniowała osobiście Matka Boża z Guadelupe, bowiem dwanaście lat pracy misjonarzy, którzy wkroczyli tam razem z Cortésem, przyniosło efekty, mimo wszystkich wysiłków i nawet świętości wielu zakonników, mizerne. Krzyżacy czy pewni siebie Hiszpanie, odnoszący się z ledwie skrywaną pogardą do „dzikich”, mieli problem we własnej duszy. Przyplątał im się ten sam rodzaj duchowej choroby – poczucie wyższości, uwielbienie dla swoich cywilizacyjnych dzieł – co w przypadku krzewicieli „czystości” narodowej, etnicznej, rasowej.
Tak łatwo się zapomina, nawet niekiedy w Kościele, że „Bóg umarł dla wszystkich ludzi, nie wyłączając pogan” (P. Claudel). „Szukasz Boga? Czy spodziewasz się go znaleźć gdzie indziej niż w ramionach Jego Matki, którą jest Kościół” – pytał Claudel.
„Czy nie wiesz, że ta kobieta jest grzesznicą?…”
„Zarzuty kierowane często pod adresem Kościoła katolickiego przez faryzeuszów czyniących go odpowiedzialnym za winy i zmazy jego wyznawców, którzy stanowią jego ciało i dają mu sakramentalny pocałunek częściej niestety na sposób Judasza niż Magdaleny …”. Pisząc te słowa, Claudel zwracał uwagę na trudny do wychwycenia na pierwszy rzut oka rodzaj fałszu rodzącego odstępstwo czy ideologię. Także ludzie małej wiary w Kościele nieraz ulegali pokusie przyjęcia oferty protekcji ze strony świeckiej władzy, która robiła co mogła, by się hierarchii duchownej przypodobać. Ludzie tak rozumujący noszą w sobie fałszywe przeświadczenie o możliwości osiągnięcia na ziemi ideału – osiągnięcia, choćby wypalając ogniem, przeciągając sznurem czołgów z czarnym krzyżem, smagając biczem nienawiści do obcych wyznań i ras, do niższych narodów – ideału, czyli społeczeństwa kastowego. Jedna kasta jest tu całkowicie odizolowana od drugiej, nie może mieszać się z nią. Społeczeństwo takie jest doskonale zorganizowane, na modłę idealnej maszyny do produkcji nowych obywateli (i radzi sobie też bardzo sprawnie na przykład ze starcami, chorymi, czy „uszkodzonymi płodami”, przy pomocy technologii najwyższej naukowej próby). Ma ono w sobie wiele z protestantyzmu – z ducha pruskiego i ducha rosyjskiego zarazem – a przeziera z niego posiew Islamu i Daleki Wschód. Tę postawę, ten obłędny pogląd Claudel zestawia z ewangeliczną przypowieścią o kąkolu.
„Zło, dobro, wszystko musi osiągnąć dojrzałość. Czy jest zuchwalstwem odnosić się do przywar, namiętności tak samo jak do społeczeństw ludzkich? Czy nie istnieją ziarna, nawet złe, które wyrwać przedwcześnie byłoby niebezpiecznie? W każdym razie Kościół nie występował nigdy jako reformator społeczny. Nie atakował nigdy wprost kondycji społecznych, nawet niewolnictwa, nawet wojny domowej. Ograniczał się do tego, że osiedlając się wśród nich w milczeniu, głosił bezkompromisowość”. Z niezrozumienia głębokiej mądrości tej postawy biorą się dziś absurdalne zarzuty o „popieraniu” niewolnictwa przez Rzym.
„Nienawidzić kogoś istniejącego to chcieć, żeby nie istniał, jeśli to możliwe”, mówił Claudel. Do tej myśli francuski pisarz dodaje inną: jeśli Bóg czegoś chce, to się staje. A zatem „…nie można nawet powiedzieć, że Bóg nienawidzi Szatana jako istniejącego. Zachowuje dlań swoją miłość, skoro zachowuje jego istnienie, byłoby bowiem równie fałszywe powiedzieć, że Bóg może być wobec swego tworu w stanie obojętności. Nienawidzi tylko tego, co nie jest odeń, od Szatana, to znaczy – zła, grzechu i tego, czego nie pojmuje wcale”. A jednak są ludzie, którzy uważają się za obrońców Kościoła i twierdzą, że można i trzeba nienawidzić! I to nie jednego człowieka, ale wielu. Można tu wymienić całą „czarną listę” narodów i religii.
Pozostaje tylko serce
„Chrystus związany, ręce i nogi mocno przybite do krzyża. Wszechmocny, sprowadzony do niemocy. Kiedy wzywacie mnie na ratunek, kiedy otacza mnie tyle boleści i grzechów, co mam według was począć? To wasze grzechy mnie wiążą i paraliżują, moje ręce i nogi są unieruchomione. Nie mogę was ani opuścić, ani już wam pomagać. Tylko moje serce pozostaje otwarte” (Paul Claudel).
Co może człowiek wychowany w religii katolickiej, spadkobierca cywilizacji chrześcijańskiej powiedzieć, patrząc na Matkę umierającego na krzyżu Boga, Jej Syna? Boga, który w każdej Mszy św. ofiarowuje się – za nas. A Ona patrzy z miłością na swój najdroższy Skarb, Dziecię, które porodziła – i na nas, którym zawdzięcza Jezus, Bóg-Człowiek swoje męczeństwo. Czy jest miłość większa niż ta? Czy jest cierpliwość, wierność, ufność w Bożą moc, w Boży porządek, w Boży ład, pomimo tej straszliwej kaźni Sprawiedliwego, większa niż ta?
W każdej chwili tej nieprawdopodobnej męki tych Dwojga, połączonych najgłębszą i najsilniejszą z możliwych na ziemi więzią, więzią Matki i Syna, Każde z Nich pamiętało o tym, że jest coś większego, świętszego niż Ich cierpienie. Wola Boża. Wola Boża była Ich schronieniem w tej wielkiej udręce.
Taki też testament pozostawił Syn i pozostawiła Jego Najświętsza Matka, Niepokalanie Poczęta dla nas, ludzkich dzieci, którzy jesteśmy także dziećmi Boga.
„Inni nie mogą ci nic dać, ani nic od ciebie otrzymać. Jedynie wola Boża niech będzie twoją pełnią, która nie pozostawi w tobie żadnej pustki. Adoruj ją, idź prosto do niej, przenikając i porzucając wszelkie pozory. Śmierć zmysłów, odarcie ich z materii, zniszczenie ich oznacza zapanowanie wiary. Zmysły wielbią stworzenie, wiara wielbi wolę Boża. Odrzuć kult zmysłów, będą się buntować i szlochać jak zrozpaczone dzieci. Wiara musi jednak zwyciężyć, ponieważ wola Boża jest niezniszczalna. Kiedy zmysły są przerażone, wygłodniałe, ogołocone i przygnębione, wówczas wiara ożywia i rozwija się. Śmieje się z tych nieszczęść, jak władca niezdobytej twierdzy śmieje się z daremnych ataków bezsilnego wroga” (Jean-Pierre de Caussade).
Religia protestancka, gdzie kwitnie kult zmysłów, gdzie cześć religijną oddaje się człowiekowi i jego chwiejnej woli, jego wciąż nowym zachciankom i wyobrażeniom (na jego miarę), gdzie humanizm jest najszczytniejszą ideą i kresem zarazem możliwości człowieka, jest tylko śmieszną, płaską karykaturą wiary katolickiej. Protestantyzm wdzierający się do Kościoła jest tylko jeszcze jedną próbą, którą musi przejść Kościół, a wraz z nim, my, jego wierni.
Niepokalane Serce Maryi, która wytrwała pod krzyżem w niezłomnym pełnieniu woli Boga, przyjmowaniu jej bez buntu i rozpaczy, z ufnością i oddaniem, jest i pozostanie naszą ucieczką. Rosja się nawróci, a Niepokalane Serce Maryi zatriumfuje.
Taka jest prawda katolicka. Taka jest obiektywna rzeczywistość, którą możemy poznać, gdy nasze oczy będą szeroko otwarte, a serce i umysł wolne, żadne stworzenie bowiem nigdy „nie napełni ludzkiego serca, bowiem serce człowieka jest większe niż wszystko, co nie jest Bogiem. Imponujące góry są dla niego niczym drobne atomy. (…) Kiedy dusza rozpozna wolę Bożą i okaże gotowość całkowitego się jej podporządkowania, wówczas Bóg daje takiej duszy samego siebie. Jest to najskuteczniejszy ratunek w każdych okolicznościach. Dlatego doświadcza ona wielkiego szczęścia…” (J.-P. de Caussade).
* * *
Tego szczęścia, prawdziwego szczęścia, jakiego doświadczyć może ułomny człowiek, płynącego zawsze z cierpliwości, wytrwałości, ufności i oddania Bogu, pośród szalejących burz, udręk, niepokojów, lęków, poczucia zagrożenia, samotności i niezrozumienia, życzę Wam, Drodzy Czytelnicy w dniu tak niezwykłym, tak cudownie pięknym jak dzisiejsze święto, Niepokalane Poczęcie Najświętszej Maryi Panny.
A tak jak proszą duchowni katoliccy, pamiętajmy – u schyłku tego pamiętnego roku, w którym obchodzimy setną rocznicę objawień fatimskich – o niezwykle łagodnych, ale popartych straszliwą wizją piekła i cudem słońca, jednoznacznych, nie pozostawiających żadnych wątpliwości zapowiedziach, wskazówkach i prośbach Niepokalanej.
„Zgodnie z Jej własnymi słowami Jej Serce będzie naszą ucieczką i drogą, która prowadzi do Boga. Żyjemy tą nadzieją, nie zniechęcając się przerażającymi wydarzeniami, które się wokół nas dzieją, świadomi, że możemy i powinniśmy robić wiele dobrego dla ludzi nam współczesnych, wiernie zachowując skarby Tradycji” (bp Bernard Fellay).
Cytaty za:
Vittorio Messori: Przemyśleć historię, Kraków, 1999
Paul Claudel: Dziennik 1904–1955, Warszawa 1977.
Jean-Pierre de Caussade SJ: Powierzenie się Opatrzności Bożej, tłum. Anna Woźniak, Płock, 2017
Bp. Bernard Fellay: List do Przyjaciół i Dobroczyńców, październik 2017