Wszystkie miłości Iłłakowiczówny

Posted on 26 maja 2023 by Ewa Polak-Pałkiewicz in Czytając…

Była wielką pięknością i prawdziwą damą. Znała biegle sześć języków. W swoim czasie uznana z „najelegantszą Polkę”. Cieszyła się sławą wybitnej poetki i należała do elity towarzyskiej przedwojennej Warszawy.

Jako czteroletnie dziecko Kazimiera i jej starsza siostra Barbara zostały osierocone przez matkę, nauczycielkę muzyki i języków z Wilna, Barbarę Iłłakowicz. Ojciec, adwokat Klemens Zan – syn Tomasza Zana „Promienistego”, przyjaciela Mickiewicza – zmarł tragicznie cztery miesiące po jej urodzeniu. Nie założyła nigdy rodziny, choć wielu ludzi ją kochało. Tych, którzy byli dla niej – i dla których sama bywała – „rodziną zastępczą”.

Jak twierdzi autorka jej biografii, Joanna Kuciel-Frydryszak, decyzja o tym, by nie zakładać rodziny była podjęta świadomie; poetka zdawała sobie sprawę, że ze swoim apodyktycznym usposobieniem, pryncypialnością i silnymi skłonnościami do perfekcji musiałaby ukochanego człowieka krzywdzić.

A jednak, jako członkini “rodziny zastępczej” okazywała się nieraz w swoim długim życiu (1892-1983) prawdziwym wirtuozem.

 

Kazimiera Iłłakowiczówna, l. 30. XX w.

„Moja stara”

Józefa Grabowska, nazywana przez poetkę Grabosią była jej gosposią w latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku, gdy Iłłakowiczówna pracowała jako urzędniczka w MSZ-cie, a potem została „sekretarzem” – nie sekretarką – Marszałka Piłsudskiego. Słowo gosposia czy służąca w żadnej mierze nie oddaje roli, jaką pełniła przy poetce. Nazywała ją „moją panią”, ale bywała jej opiekunką, powiernicą, oddanym przyjacielem. Iłłakowiczówna bezgranicznie ufała tej prostej kobiecie, analfabetce; pisała o niej: „najdroższa w całym moim życiu”. Powierzała jej całe swoje mienie, traktowała jak najbliższą rodzinę. Do końca życia pomagała jej materialnie. Gdy we wrześniu 1939 roku została zmuszona do ewakuacji, razem z całym personelem ministerstwa, zostawiła Grabosi swoje mieszkanie na Powiślu. Józefa regularnie nadsyłała do Rumunii listy – raporty (dyktowane), jaki jest stan mieszkania, czy niczego nie ukradziono. Gdy podczas bombardowania Warszawy do „naszego mieszkania”, jak pisze, wpadł przez sufit granat i szyby z okien wyleciały, siedziała tam dzień i noc, a potem dopilnowała, by szkody zostały naprawione. „Codziennie rano i wieczorem modlę się, żeby Bóg dał, żeby Pani szczęśliwie wróciła”, pisała.

Dla Iłłakowiczówny przymusowy wyjazd z Polski był straszliwym upokorzeniem. W rumuńskim Cluj, gdzie pozostała przez wszystkie lata okupacji nie mogła pozbyć się palącego poczucia wstydu. Wstydziła się, jak pisała, „przed moją starą Grabosią, którą zostawiłam samą w mieszkaniu na Powiślu, przed dozorcą Masłowskim, który zostać musiał, przed skautami i skautkami, co opiekowali się jak Polska długa uciekającym rządem, wartami stali po drogach i w nocy kontrolowali nasze papiery, bladziutcy, rozgorączkowani i nierozumiejący ogromu nieszczęścia, jakie na nich spaść musiało”.

Gdy po ośmiu latach spędzonych w Rumunii wreszcie – pokonując niezliczone przeszkody – udało jej się wyruszyć w drogę powrotną do Polski, jednym z największych jej zmartwień był brak kontaktu z Grabosią i niepokój o jej los. Wpadła na pomysł – jeszcze będąc poza krajem – by dać ogłoszenie do prasy, może ktoś przeczyta i pomoże odnaleźć przyjaciółkę. Pośrednikiem w tym przedsięwzięciu okazał się znajomy z przedwojnia, Julian Tuwim. Umieścił w jednym z dzienników ogłoszenie-wiersz, zatytułowane „Do mojej Grabosi”:

Szedł rok po roku prędko, niestrudzenie,/ I ot już ósme idzie Boże Narodzenie, / bez Grabosi już ósme święta… Aż strach chwyta…/ Patrzę po listach: ostatnia odkrytka/ od starej była z czerwca, rok czterdziesty czwarty./ Potem już nic. Aż znowu kilka słów zatartych./ Pisze ktoś (luty, rok czterdziesty szósty):/ „Szukać starej Grabowskiej to zabiegi puste,/ Bo starcy po schroniskach, proszę drogiej Pani,/ Przez Niemców byli w pewien dzień wymordowani”./ Napisał raz i – zamilkł. Nikt więcej nie pisze/ I kraj jest jak fortepian o niemych klawiszach.

A ja nie wierzę. Moja stara – żywa. Nie wie, gdzie jestem/ Więc się nie odzywa./ Dlatego proszę wszystkie w Polsce pisma,/ Niech wydrukują to, co teraz wyślę,/ Tak żeby wszędzie w kraju jasno doszło,/ Że jestem w mieście Kluż (dawniej Kolozsvár)/ I że niech  pisze moja dobra stara/ Pod numer piąty ulicy Cipariu./ […] A teraz poczta niechaj list przynosi/ Do mnie tęskniącej od mojej Grabosi”.

Trudno dziś sobie podobną sytuację wyobrazić, ale w tuż powojennej Polsce wszystko było możliwe (a nazwisko Iłłakowiczówny miało wielki blask!): Grabosia zostaje błyskawicznie odnaleziona. „Najdroższa moja Grabosieńko!”, pisze uszczęśliwiona poetka i tłumaczy dlaczego jej powrót do kraju się przedłuża, „…Jestem dość obdarta, buty mam zużyte, brak futra i kaloszy…”, sygnalizuje od razu rzeczowo, „…ludzie, którzy by mi dopomogli, wymarli, albo się rozproszyli… Ludzie są tutaj bardzo dobrzy […] łagodny to i uprzejmy naród, a młodzież niezwykle zdolna: prawdziwa to przyjemność uczyć ich. Serca mają tak dobre, że aż za dobre. I Węgrzy, i Rumuni są daleko od nas weselsi. Łatwiej się cieszą i ogromnie lubią się bawić. Co smutne – tego nie lubią. […] Myślę, Grabosiu moja, dużo bardzo o śmierci, do której ostatecznie wszyscy zdążamy i która będzie bardzo wielkim wypoczynkiem…”.

Gdy zamieszkała po wojnie w Poznaniu, zabierała do siebie z podwarszawskich Marek starzejąca się Józefę. Zaciągała ją do muzeów, na koncerty, parku, do teatru (skąd na prośbę Grabosi zwykle wychodziły wcześniej, bo jak mówiła stara służąca „Wiadomo jak to się wszystko skończy”, a nie chciała, będąc ze „swoją panią”, wprawiać się w nastrój pesymistyczny).

Uprawiać belferkę? To straszne!

O uczniach, których Kazimiera Iłłakowiczówna uczyła języków – z reguły byli to chłopcy w wieku gimnazjalnym – wyrażała się, w listach do siostry Barbary Czerwijowskiej, „moi synowie”. Po raz pierwszy musiała sięgnąć po tę formę zarobkowania w Rumunii, żeby przeżyć. Uzyskała tu szybko renomę utalentowanej, choć bardzo wymagającej nauczycielki. Godziny spędzone z uczniami przy stole niewiele miały wspólnego z typowymi korepetycjami. Cluj zresztą też nie był wielkomiejskim ośrodkiem – był miastem prowincjonalnym, z owcami przechodzącymi przez rynek, z mnóstwem przydomowych sadów, ogrodów i ogródków.

Czternaście razy podczas spędzonych tu ośmiu lat zmuszona do przeprowadzki, poetka udziela lekcji w najdziwniejszych miejscach (w klinice okulistycznej, gdzie musiała szukać schronienia pod koniec wojny, jej pokojem lekcyjnym był gabinet rentgenowski). Na przełomie 1943 i 1944 roku w ciągu tygodnia daje pięćdziesiąt godzin lekcji. „Jakie to dziwne uczyć Topielca Puszkina w węgierskiej piwnicy po cichu, żeby nie przeszkadzać modlącym się. Rosyjski, potem dwie godziny angielskiego i trzy francuskiego, z językiem wykładowym na przemian rumuńskim, węgierskim i niemieckim”, notuje.

Gdy przychodzi wreszcie dzień wyjazdu do Polski, na peronie żegna ją jeden z jej najzdolniejszych uczniów, przemądrzały Trajan, przyszły lekarz. Syna starosty, Nikiego, uczyła angielskiego. Był molem książkowym i niezwykłym erudytą, przed lekcją z nim wypijała filiżankę mocnej kawy. Lekcje poświęcone były nie tylko angielskiemu, w czasie konwersacji spacerowali po uliczkach Cluj. Chłopiec chłonął spojrzenie swojej nauczycielki na świat, na przyrodę, na ludzi. Po kilku latach, gdy został zmuszony do opuszczenia Cluj napisał: „Nie wiem, czy Pani zauważyła, ale starałem się nieraz podpatrzyć, na co Pani spogląda, co Pani spostrzega; na horyzoncie, czy na drodze, czy w lesie, czy pośród napotkanych ludzi. Byłem pewien, że uda mi się odkryć tę tajemnicę i że wówczas będę tak żywo czuł jak Pani…”. Była mocno poruszona, gdy poprosił ją któregoś dnia, by zamieszkała z nim, gdy będzie już miał rodzinę i opiekowała się jego dzieckiem. „Po czterech latach, kiedy miasto znów w należało do Rumunii, zjawiła się u poetki młoda dziewczyna. Chciała, aby nauczycielka ją poznała, bo być może kiedyś zamieszkają razem. Była to narzeczona Nikiego, który zamierzał dotrzymać swojej obietnicy” (Joanna Kuciel-Frydryszak).

Uporządkowana aż do przesady, narzucająca sobie ścisłą dyscyplinę codziennych obowiązków, czerpiąca równowagę psychiczną z drobiazgowego zachowywania porządku w swoich rzeczach i w „papierach”, nawiązuje z uczniami szczególną relację. Jest nauczycielką, ale i kimś w rodzaju przewodniczki życiowej. „Moi dwaj synowie, Trajan (Rumun) i Adam (Węgier) – pisze w sierpniu 1947 roku do siostry – są teraz jednocześnie tutaj i obaj uczą się po polsku (…). Obaj są nadzwyczaj muzykalni i ja przy nich się umuzykalniam  (…) chłopcy na tyle się zeszli, że grają Mozarta i Beethovena na cztery ręce… Nie rozumiem, jak będę bez nich żyła, liczę na swoją istną maestrię w zapominaniu”.

W Poznaniu, po wojnie, gdzie także podejmuje pracę nauczycielki języków, staje się  obiektem złośliwych komentarzy. Koledzy pisarze czują się w PRL kimś lepszym niż zwykli śmiertelnicy, o wiele ważniejsi niż przed wojną, gdy ich nie karmiono pochlebstwami, nie rozdawano im mieszkań i nie zapewniano apanaży. Mało też kto rozumie, że ona po prostu lubi uczyć. „Taki talent, taka piękna twórczość i – uprawiać belferkę!”, wykrzykiwał Aleksander Rogalski, pisarz i krytyk z Poznania, gdy Iłłakowiczówna pokazała mu swoje pomoce naukowe, „to straszne! Wszystko się we mnie buntuje przeciw temu!”.  A dla niej harówka nawet z mniej zdolnymi uczniami była źródłem niesłabnącej radości; uważała też, że ma talent pedagogiczny. „Czasem, jak mój uczeń przemówi, to jakby kamień przemówił”, mówiła, nie bez dumy. Jednym z jej „sukcesów pedagogicznych” był Józef Ratajczak, przyszły poeta, pisarz i krytyk. Ich przyjaźń przetrwała lata, pomagali sobie wzajemnie, także w praktycznych sprawach codziennego życia. Józef Ratajczak opisał ten jedyny w swoim rodzaju związek nauczycielki-poetki i jej ucznia w książce “Lekcje u Iłłakowiczówny. Szkice, wspomnienia, listy, wiersze“.

Matka Zofia

Najważniejszą w jej dzieciństwie osobą, najmocniej kochaną i najgoręcej opłakiwaną, gdy odeszła, była Zofia Buyno, zamożna właścicielka ziemska z  Inflant. To ona zaopiekowała się Kazią. Zaraz po śmierci matki przygarnął ją brat matki Jakub Iłłakowicz, ze swoją rosyjską żoną, ale w tej rodzinie dziewczynka czuła się obco, opiekowała się nią służba. “Zaniedbania były tak rażące, że stały się głośne w okolicy“. Niepogodzona z sytuacją napisała nieporadnymi zdaniami rozpaczliwy list do innego swego krewnego, wuja ze Śniegów. List cudem dotarł do adresata. Brudną i zawszoną pięciolatkę odebrał wuj i przywiózł do siebie.

I wtedy właśnie u swojej znajomej, pani Żabiny w Krasławiu, arystokratka, Zofia Buyno z Plater-Zyberków zauważa fotografię dziewczynki w sukience w szkocką kratę. Gdy się dowiaduje, że dziecko jest sierotą, postanawia zabrać je do siebie. (…) Gdy Kazia przyjeżdża do majątku w Baltyniu, Zofia Buyno czeka na ganku obrośniętym winem, pijąc herbatę przy wiklinowym stoliku. Nie uśmiecha się na widok dziecka, a nawet lekko sznuruje usta. (…) Chociaż jest mężatką, zamiast z mężem hulaką Tadeuszem Buyno woli żyć sama, opiekując się sierotami (dzieci mieć nie mogła, jedyne urodziło się martwe)”.

Ta pozornie oschła i kostyczna wielka pani, w istocie osoba subtelna i pełna łagodności, okazuje się niezwykle czułą matką zastępczą i mądrą wychowawczynią. W swoich licznych majątkach na pograniczu Inflant i Wileńszczyzny miała całą gromadkę podopiecznych dziewcząt, zwykle osieroconych przez zaprzyjaźnione rodziny z Kresów. Kazia miała jednak mieszkać z nią w Baltyniu, w okazałym dworze zwanym pałacem, otoczonym ogromnym parkiem przechodzącym w las. Mając wiele doświadczeń w opiece nad dziećmi Zofia szybko odkrywa w Kazi nie tylko wyjątkową osobowość, wyraziste cechy charakteru, ale żywą inteligencję i niepospolite zdolności. Od początku przyzwyczaja ją do codziennej dyscypliny, nie pobłażania sobie, nie dogadzania i stawiania sobie wysokich wymagań, za co Iłłakowiczówna jest jej do końca życia wdzięczna. Od niej przejmuje też zamiłowanie do pracy i do służby dla innych, nawyk czynnego życia stał się dla niej antidotum na melancholię. Jako osoba dorosła “nic nie robienie”, bezczynność uważała za najgorszą katorgę i moralne skrzywienie.

Zofia wkłada ogromny wysiłek w wychowanie i edukację Kazi, zatrudniając cały zastęp bon i nauczycielek, nie zaniedbując wychowania moralnego, rozwoju fizycznego, nie szczędząc kosztów. Podsuwa jej książki w kilku językach ze swojej bogatej biblioteki, rozmawia z nią na wszystkie tematy, sama wygłasza pogadanki o historii Polski.

 

Kazimiera i jej siostra Barbara (fotografia zrobiona krótko po stracie matki, lata 90. XIX w.)

 

Języki obce, które staną się wkrótce jej mocną stroną Kazia chłonie także obcując z pracownikami dworu przybranej matki. Oprócz międzynarodowej grupy nauczycielek jest tu „ogrodnik Łotysz, z którym rozmawia się po niemiecku, służąca Matylda – Łotewka i bony Berta, Elza i Tina – Bałtyjki, co nadaje domowi ciekawy koloryt, wywiera wpływ na zwyczaje…”.

W noc noworoczną piło się pącz i jadło szpekuchy, z Dyneburga przywoziło się «Cischen», parówki, a na moje urodziny piekło się «kręgiel». Na Boże Narodzenie śpiewałam Stille Nacht, heilige Nacht, czytałam po niemiecku zachwycające bajki Andersena…”, wspominała Iłłakowiczówna.

Zofia Buyno bardzo dba o wychowanie religijne Kazi, która wraz z siostrą Barbarą pierwszą Komunię św. otrzymuje z rąk ks. Edwarda Roppa, późniejszego biskupa wileńskiego i arcybiskupa Mohylewa prześladowanego przez bolszewików, jej brata ciotecznego. Przybrana matka Kazi utrzymuje zarazem jak najlepsze stosunki z całą wielonarodowościową i wieloreligijną społecznością.

Po czterech latach wspólnego życia Kazia zaczyna zwracać się do Zofii „mamo”. Spędzają razem ponad dziesięć lat, najpierw w pałacu w Baltyniu, potem w kolejnym majątku Zofii, w Stanisławowie (także w Inflantach) i w Warszawie, gdzie Kazia uczy się w gimnazjum Cecylii Plater-Zyberkówny, kuzynki Zofii. Wreszcie w Szwajcarii.

Zofia Buyno sprowadza do siebie także siostrę Kazi, by dziewczynki mogły razem dorastać. Barbara nigdy nie będzie jednak traktować domu opiekunki jako własnego, a po latach surowo osądzi jej środowisko. „Pani Zofia Buyno, osoba wielkiego serca i światłego umysłu, przerastała pod wieloma względami swoją «kastę». Obie wiedziałyśmy o tym doskonale i na tym polegał główny dramat dziecinnych lat Kazi. Dziewczynka czuła się umiłowanym, wybranym dzieckiem pani Zofii, ale większość Platerów tego nie uznawała. Raniło to dumę i ambicję Kazi i budziło pewne rozgoryczenie i poczucie poniżenia”. Jednak Kazimiera tej opinii zaprzeczała, dla niej ludzie z tego rodu pozostali na zawsze wzorem szlachetności. Nigdy nie zapomniała, co tej rodzinie zawdzięcza. Po II wojnie starała się pomagać każdemu z Platerów, z którym udało jej się nawiązać kontakt. A losy wielu z nich były dramatyczne.

Więź między Zofią i Kazią nie była typową więzią między opiekunką i podopieczną. Silne uczucie oparte na zaufaniu, wdzięczności, docenieniu wzajemnych zalet, łączyło kresową damę i pełną fantazji panienkę, pomimo niezliczonych wyskoków, lojalną i oddaną Zofii – aż do czasu młodzieńczego buntu Kazi, gdy jako szesnastolatka postanawia opuścić ten bezpieczny, zamożny, pełen ciepła dom i samotnie zakończyć edukację gimnazjalną, rozpoczętą w Warszawie. W 1905 roku pojawia się w Petersburgu, w szkole polskiej Sióstr Miłosierdzia i tu zdaje maturę. Wkrótce stawia pierwsze kroki w życiu literackim; jej talent jest natychmiast dostrzeżony przez krytyków. Zaczyna publikować, jest doceniana, omawiana. Wiersze pisze “z marszu”, nie zabiega o popularność. Intryguje, ponieważ nikt z interesujących się jej poezją nigdy jej nie widział, nic o niej nie wiadomo. Podpisuje swoje tomiki “K. Iłłakowicz”. Przez kilka lat w kręgach literackich Warszawy nikomu nawet nie przychodzi do głowy, że “K. Iłłakowicz” jest kobietą.

Spędza jeszcze z matką Zofią jakiś czas we Fryburgu, godzi się podjąć opłacane przez panią Buyno studia w Oksfordzie, ale jej bunt i tak niespodziewanie zrodzony uczuciowy chłód nie mija. Do końca życia będzie wyrzucać sobie, że opuściła „matkę Zofię” pod koniec jej życia, wtedy, gdy jej opiekunka tak bardzo potrzebowała bliskości przybranej córki. Że zdążyła tylko być przy jej śmierci, że ją zawiodła.

„….odeszłam z jedynego domu, który chciał być moim, od jednego serca, przy którym znalazłam całkowite zaspokojenie”, pisała po latach. Zofia mieszkała wtedy w Pohulance Dyneburskiej nad Dźwiną, wkrótce przeniosła się z angielską damą do towarzystwa do Fryburga.

Najgłębiej strzeżoną tajemnicą z tego czasu pozostała rana, jaką wywołała u Iłłakowiczówny wiadomość przekazana przez nauczycielkę w szkole Zyberkówny – w sposób pozbawiony taktu i delikatności – że jest nieślubnym dzieckiem. Wtedy też rozpoczyna się jej kryzys duchowy. Traci wiarę na dziesięć lat. Odzyskuje ją dopiero w czasie I wojny, gdy jest sanitariuszką (odznaczona paroma medalami za odwagę i „sumienność” w pełnieniu służby przy rannych) przy polskich oddziałach, w tzw. „czołówkach” w Rosji. Po dwóch latach, powalona ciężką dezynterią, staje na skraju śmierci. Ratuje ją żydowski lekarz w Mińsku. Ten wojskowy, który, jak pisze autorka biografii poetki, sam ze zmęczenia ledwo trzymał się na nogach, nie szczędził trudu, by uratować pacjentkę uważaną już w szpitalnych barakach za straconą.

 

Kazimiera Iłłakowiczówna (pierwsze lata XX w.)

„Bardzo niebezpiecznie jest żyć”

Pracując jako „sekretarz” Marszałka Piłsudskiego, Ministra Spraw Wojskowych (w latach 1926-35), Iłłakowiczówna mogła z bliska obcować z ludźmi, którzy od czasów Legionów wciąż byli na służbie u człowieka, którego nie mogli opuścić, widząc w nim nie tylko osobę opatrznościowego przywódcy państwa, wybitnego polityka, ale kogoś podobnie oddanego sprawie Polski jak dawni królowie. Szaleńca niepodległości. To składające się z samych wojskowych otoczenie Marszałka początkowo poetkę mroziło swoją surowością i obyczajami, potem zaś budziło coraz większy szacunek i wzruszało do głębi. Była nie tylko pod wrażeniem jak ci weterani walk legionowych i wojny bolszewickiej, codziennie na najwyższych obrotach, „płomiennie się zapracowywali”, ale dostrzegała w nich heroizm codziennych zmagań z własnymi słabościami, także fizycznymi, które wynieśli z okopów i pól bitwy.  „Z mojego nic nieznaczącego, ale wysoko uczepionego miejsca, wyglądali jak mrówki, wlokące ciężary dziesięć razy większe niż one same i walczące z przeszkodami tak wielkimi, że przy nich wzrost ich stawał się karli. Byli zawsze w pogotowiu, nigdy niezmęczeni. Ja nie miałam ich hartu. Byli tak sobą niezajęci, że  w ł a s n e   najważniejsze sprawy załatwiali często zupełnie opacznie i szczęście osobiste tracili nieraz przez brak czasu i wdeptywali w nieszczęście, jak ślepi czy głusi pod pociąg”.

 

Kazimiera Iłłakowiczówna (okres studiów)

 

Byli wśród nich prawdziwi bohaterowie, inwalidzi wojenni, którzy nie korzystali z taryfy ulgowej, choć mogli wybrać wygodne życie, spoczywać na laurach. Nie potrafili jednak nie być na służbie, gdy sytuacja Polski dwudziestolecia daleka była od stabilności. „Iluż z nich dźwigało w sobie z wojny srogie i groźne pamiątki – kule i odłamki, protezy i platynowe blaszki. Krwawili z uciętych kończyn, psuły im się kręgi i wiązania stawów, brakowało zębów, włosów i oczu, zapadali na gruźlicę i różę, trzęsło nimi i wykręcało na różne sposoby. Umierali na serce przy najbłahszej okazji. Te ich motory były zajeżdżone na śmierć”, wspominała poetka. Widząc to codziennie, Kazimiera nie była w stanie korzystać z uprzywilejowanej pozycji jaką dawało jej stanowisko „sekretarza”. Gdy na przykład została poproszona o dołączenie do grona prezydenta i Marszałka pijących herbatę na kanapie w reprezentacyjnym salonie ministerstwa – na użytek Kroniki Filmowej – uciekła jak tylko mogła najszybciej, nie mogąc znieść, że gdy ona tak siedzi i popija herbatkę, oni, oficerowie zgromadzeni w salonie, stoją. Dziwaczka? Naiwne dziewczę ze żmudzkiej kniei? Znerwicowana panna, która nie rozumie co to przekaz medialny i ile znaczy kobiecy uśmiech do kamery w takiej chwili? Nic z tych rzeczy. „Iłła” była po prostu „nieprzemakalna”. Wolała być śmieszna, niż zachować się małodusznie. Konwenanse nic dla niej nie znaczyły.

„Chętnie bym kradła…”

Jako „sekretarz” Marszałka miała czytać i odpowiadać na listy, jakie przychodziły codziennie do Józefa Piłsudskiego. Przyszło ich ćwierć miliona. Instrukcja nakazywała dziękować za każda oznakę czci, hołdu, za powinszowanie, upominek; „żadnego biedaka nie pominąć w odpowiedziach, żeby nie myślał, że się go lekceważy” i „uważać, żeby nie odsyłać skrzywdzonego dla załatwienia – do krzywdziciela”. Interweniować miała rzadko, tylko po sprawdzeniu wszystkich okoliczności.

Wpadały jej czasem do ręki jakiś nadprogramowe pieniądze, które przeznaczała natychmiast na pomoc, o którą błagano w listach. Nieraz dawali je oficerowie, z którymi pracowała pod jednym dachem. ”Porucznika Zaćwilichowskiego trudno mi na tym miejscu nie wspominać jak najcieplej. Był wesół, jak większość ludzi dobrych, żelaznej energii i nieopisanie miłosierny. Ileż razy dał mi środki na dopomożenie wyjątkowej nędzy, na którą nie było skąd wziąć. – Mają dostać hycle, niech pani lepiej weźmie dla biednych – mawiał. Nie wiem jacy to mieli być hycle, grunt, że miałam tę forsę. Byłabym chętnie była zresztą kradła, żebym tylko umiała i miała czas, tak straszną była ta otchłań, nad którą sądzono mi było stać wpatrzonej i bezradnej w ciągu lat dziewięciu. Im dłużej na nią patrzyłam, tym mocniej utrwalało się we mnie przekonanie, że nie jest tu winien  ż a d e n   r z ą d   i   ż a d e n  ustrój, ale winien każdy poszczególny człowiek w swoim kamiennym niedbaniu o drugiego człowieka….”. Musiała wczytywać się codziennie w niezliczone skargi i prośby, dopominanie się sprawiedliwości, miłosierdzia, zrozumienia, współczucia.

 

Kazimiera Iłłakowiczówna w biurze Ministra Spraw Wojskowych (fotografia z prasy)

 

Dróżnik kolejowy skarżył się, że został wyrzucony z pracy, bo na ścianie w domu powiesił Paderewskiego i Kościuszkę, a nie portret Marszałka. „Chłopi pisali podania, czarne od ziemi i złego tytoniu, że geometra źle ziemię podzielił przy komasacji, że sądy są niesprawiedliwe, że podatków nie mogą płacić, że się spalili, że ich powódź zalała, że nie wiedzą jak głosować. Powoływali się na królewskie nadania i przywileje, pisali bolesnymi, zgrabiałymi kulfonami, albo nadsyłali podania pisane na maszynie, opłacane zastawionymi poduszkami. Cała Polska modliła się do Marszałka chłopskim i babim lamentem – na moje bezsilne ręce”. Iłłakowiczówna nie mogła zapomnieć matki młodego Ukraińca zastrzelonego przez policję w czasie próby ucieczki, pod Buczaczem, która szła przez dwa dni piechotą, by jeszcze odnaleźć syna w areszcie, nie wiedząc nic o jego śmierci. Został jej też na długo w oczach „ten czarny chłop ruski z zawiniątkiem z płótna, którego – zawołana przez żandarma – zastałam wieczorem siedzącego u oficera inspekcyjnego”, który przyszedł pieszo spod Łucka. Czekał na posłuchanie u Marszałka, którego nie mógł otrzymać. „Żandarm położył obok niego własną paczkę z jedzeniem. Wetknęłam mu w rękę pięć złotych. Nie podniósł głowy…”.

Z tych lat, gdy starała się ludziom pomagać, mogąc uczynić bardzo niewiele lub prawie nic, Iłłakowiczówna wyniosła przekonanie, że zawsze choćby najdrobniejszy kroczek w kierunku drugiego człowieka, by ulżyć jego nieszczęściu, to wypełnienie prawdziwego powołania każdego z nas, ludzi. „Nie zostawiajcie pijanego śpiącego na mrozie, nie bójcie się policji, ani choroby, ani śmieszności, wszy ani utraty dobrego imienia. Bójcie się ludzkiej krzywdy. Że to niebezpieczne?… Cóż, w ogóle – bardzo niebezpiecznie jest żyć”.

Zapamiętała, że Józef Beck, Stanisław Zaćwilichowski, Seweryn Sokołowski, Stanisław Próchnicki, Marian Szumlakowski, Zygmunt Wenda nigdy jej nie zawiedli, gdy szukała pomocy dla podopiecznych. Bo mieli „to prędkie, braterskie, chrześcijańskie podejście do nędzy, to nie odwracanie się od niej plecami, które – wierzę – jest najważniejszym punktem w programie walki ze złem”.

 W obronie poety Bąka

W latach pięćdziesiątych, gdy mieszkała w Poznaniu, w sublokatorskim pokoju w starej kamienicy (mieszkanie musiało pomieścić jedenaście osób), jej podopiecznym stał się poeta Wojciech Bąk. Niegdyś jaśniejąca postać środowiska literackiego, kierownik literacki Teatru Nowego i przewodniczący poznańskiego oddziału ZLP, w 1948 roku nagle stał się zawalidrogą, bo nie zamierzał słuchać partii i nie zgadzał się, by prowadzone przez niego słynne Czwartki Literackie były cenzurowane. Został objęty zakazem publikacji, a gdy próbował popełnić samobójstwo, koledzy pisarze z ZLP nagle wyrazili nadzwyczajne zainteresowanie jego osobą, głównie zaś jego mieszkaniem, „uznając, że jego postawa jest aspołeczna, skoro zajmuje dwa pokoje z kuchnią”.

Decyzja aktywistów z ZLP jest natychmiastowa: “koledze Bąkowi” trzeba zabrać mieszkanie i ulokować go w pojedynczym pokoju; niech jego mieszkanie obejmie kolega, który ma rodzinę (sekundował tym planom Jerzy Putrament i Leon Kruczkowski). Wojciech Bąk po wyjściu ze szpitala natychmiast poprosił o paszport, nie widząc możliwości prowadzenia działalności literackiej w PRL. Jego list do Bieruta stał się pretekstem do nowych szykan ze strony ZLP. Uznano, że jest „amoralny”, formułuje pod adresem władz „szereg fantastycznych inwektyw” – trzeba go ubezwłasnowolnić i zamknąć w Tworkach.

Iłłakowiczówna widząc hucpę zawistnej kliki natychmiast zaczęła działać. Zażądała od zarządu ZLP wycofania wniosku o ubezwłasnowolnienie poety. „Wydaje się rzeczą  niesłychaną, by grono kolegów zamiast bronić pisarza, przyczyniało się do zaszczuwania go”, pisała. O dziwo, jej działania odniosły częściowy skutek. Przywrócono go do ZLP, zawieszono wyrzucanie z mieszkania. Nadal jednak nie mógł nic wydrukować. Wkrótce oskarżano go o szkalowanie Polski na Zachodzie. Iłłakowiczówna wyciągnęła go z aresztu z pomocą pisarki Anny Kowalskiej. Bąk był odtąd częstym gościem poetki na Gajowej. Ona z kolei bywa u niego, żeby sprzątać mu i gotować (choć to ostatnie zajęcie zawsze ją męczyło). Nie może jednak mieć wpływu na dalszy tragiczny przebieg wydarzeń. Poeta zamykany jest w szpitalu psychiatrycznym, poddawany elektrowstrząsom, izolowany od rodziny.

Wtedy, bezradnie patrząc na jego samotność, być może przypominała sobie samotność swojej nagle porzuconej przybranej matki, którą kochała ”za mało i stale za późno”. I swoją własną, bezbrzeżną samotność wrażliwego dziecka, sieroty, oswojoną w dzieciństwie przez kogoś, kto nie bał się kochać – mądrze, wielkodusznie i z zupełnym oddaniem.

 

Tęsknię do ciebie stąd!

Przez grzech, przez ciemność, przez błąd

przedzieram się jak dziecko przez olbrzymów

I w biedzie, która mnie smaga,

Tylko mi jedno pomaga

– nić, którą ty w górze trzymasz.

Po tej nitce – takiej znikomej –

Spływa miłość niby rosa po ździebełku słomy.

 

(Kazimiera Iłłakowiczówna, Kolorowe bańki)

 

Julian Fałat – Wiosna

 

____________________

Źródła:

Kazimiera Iłłakowiczówna, Ścieżka obok drogi, Warszawa 1939

Joanna Kuciel-Frydryszak, Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie, Warszawa 2017

Kazimiera Iłłakowiczówna, Listy do siostry Barbary Czerwijowskiej z lat 1946-1959, Poznań 2015

Kazimiera Iłlakowiczówna, Poezje. Wybór i wstęp Matylda Wełna, Lublin 1989

 

 

 

Możliwość komentowania jest wyłączona.