Wiatr jest za darmo
Wspomnienie o ojcu Bogusławie Palecznym, kamilianinie
Był człowiekiem, który wzbudzał naturalny respekt u wszystkich, ale zwłaszcza u tych, którzy w jego przytomności chcieliby zrobić coś nikczemnego. Tacy ludzie bali się go i ustępowali z drogi. Wiedzą o tym ci, którzy przemierzali w jego towarzystwie szlaki nocnych wędrówek warszawskich bezdomnych. Szlaki najbardziej plugawego rejonu miasta.
Tu, gdzie posadzki dworca usłane są ludzkimi wydalinami i ohydnymi śmieciami, a przecież służyły jako miejsce wytchnienia dla znużonych ciał. Pomiędzy zimnymi ławkami na peronach, na których urządzano legowiska, cuchnącymi barami, z których pulpitów, wprawnymi ruchami, zgarniano resztki. Tutaj był obecny, tutaj zaglądał w oczy, stawiał twarde pytania, podnosił z ziemi. Wiedział, że te bezkształtne toboły w narożnikach poczekalni, pod rurami i grzejnikami, kaszlące i stękające z cicha – bo trzeba było zważać, żeby ktoś zirytowany nie kopnął i nie wyrzucił – to nie senne mary, nie przywidzenia, które po prostu znikną, gdy straci się je z oczu i raźnym krokiem wymaszeruje się z tego podziemnego świata. Ku nie cierpiącym zwłoki sprawom, ku wesołym ulicom i dobrze ubranym przechodnim. Wiedział, że nocni lokatorzy Dworca Centralnego, pozostawieni własnemu losowi, nie przyniosą chwały kapłanowi i zakonnikowi. Nie przyniosą chwały Polakowi. Ich obraz powróci i będzie niepokoić. Ich świszczące oddechy i głuchy kaszel nie pozwalały temu człowiekowi spać spokojnie.
Nie potrafił udawać, że to nie jego, ale jakichś innych sprawa. Sprawa specjalistów z dyplomami. Pracowników jakichś mitycznych instytucji humanitarnych, których nie powinno przecież brakować w stolicy europejskiego kraju… W praktyce instytucje te sprowadzały się do policji, która mogła jedynie przeprowadzić – i przeprowadzała – „higieniczne” zabiegi „czyszczenia” dworca i jego okolic.
A więc wracał. Okazywał, że nie brzydzi się dotyku niemytych rąk, że chce wysłuchać bełkotliwej mowy, że nie ucieka przed spojrzeniem, jakże nieufnym, spod obrzękniętych powiek. Dźwigał bezwładne ciała, podtrzymywał chwiejących się na opuchniętych nogach, owiniętych w szaliki i chusty. Organizował dla nich jadłodajnię, łaźnię, opiekę medyczną. Wreszcie dom. Działał.
Taki obraz silnego młodego mężczyzny o sportowej sylwetce, który nie boi się ryzyka – nie boi się też zdzielić pięścią, gdy potrzeba, co zresztą nie raz czynił – w habicie z rzucającym się w oczy czerwonym krzyżem na piersiach, pozostał zapewne we wspomnieniach niejednego z warszawiaków. Z odwagą krzyżowca wkraczającego pomiędzy pogan, z wysoko unoszonym proporcem, z uśmiechem igrającym w kąciku warg i przenikliwym wzrokiem, który wypatrzy najodleglejszy kąt, a w nim najbardziej skuloną, zrezygnowaną postać, skasowaną – bywało – przez najbliższych, potraktowaną pragmatycznie i zimno przez pracodawców, ojciec Bogusław stał się przewodnikiem gromady zapaleńców. Gromady organizującej bezdomnym nie sezonową przechowalnię – temat dobry dla telewizji na Boże Narodzenie, który już na Wielkanoc staje się nużący – ale realną szansę wyjścia z podziemi.
W połowie lat 90., gdy Warszawa witała prezydenta Clintona, pojawił się wśród tłumu przed kościołem św. Anny z pokaźną gromadą ludzi w różnym wieku, o świeżym wyglądzie, porządnie ubranych, wraz z transparentem: „Bezdomni Warszawy upominają się o ochronę życia poczętego”.
To nie jadłodalnia (Bar Marta), łaźnia, opieka medyczna, ani nawet pensjonat (Łazarz) dla jego podopiecznych – który miał być luksusowy nie dlatego, że ojciec Bogusław taką miał fantazję, tylko z tego powodu, że był przekonany, iż „najbardziej kosztowne w utrzymaniu jest dziadostwo” – były jego „metą”. Biegł wciąż dalej. A może należało by powiedzieć – przedzierał się coraz bardziej w głąb.
Niespokojne serce, żelazna wola i nieograniczona schematami wyobraźnia, prowadziły go szlakami, których nikt przed nim – od 1945 roku – w Polsce nie przemierzał. Żeglowanie po morzach świata uznał za najlepszy sposób podróżowania z bezdomnymi przyjaciółmi i budzenia w nich chęci do walki o siebie. O swoje zbawienie.
„Pływać jachtem jest pięknie i tanio”
– mówił w wywiadzie dla gazety – „bo wiatr jest za darmo”. Chciał, żeby bezdomni z San Francisco zobaczyli swoich kolegów z Polski.
Nawrócenie Polaków oraz odejście od fałszywej „filozofii przemian” z lat 90., w których za reformę gospodarki wziął się, jak powiadał, „wariat z brzytwą” , uważał za jedynie skuteczny sposób walki z bezdomnością. I z wszystkimi plagami, które do niej w Polsce prowadzą. Tu nie było miejsca na kompromis z postawami ludzi, którzy przyjęli obcą Polakom mentalność. I stali się faktycznymi zakładnikami tych, którzy w zamian za dobrą pensję wymuszali na nich milczącą zgodę na ewidentne moralne zło. Słynne awantury ojca Bogusława w tych sprawach są tematem na książkę.
Po jednej z takich awantur, bardzo zadowolony, choć trochę niewyspany, pojawił się w naszym mieszkaniu na Żoliborzu.
Wracał właśnie z aresztu śledczego, gdzie spędził noc. Zaraz po tym, jak nie chciał zapłacić za paliwo na stacji benzynowej, gdzieś na Mazowszu. Po zatankowaniu zobaczył, że na stacji walają się dziesiątki pornograficznych śmieci. Poprosił, żeby zabrano sobie benzynę, bo on nie może zostawiać pieniędzy w miejscu, gdzie się czymś takim handluje. Na natarczywe żądania zapłaty stanowczo odpowiadał, że „reguła zakonna mu nie pozwala”. Na posterunku policji równie swobodnie dyskutował z funkcjonariuszami i z rozbawieniem rejestrował „dowody winy”, które ustawiono na biurku – dwa kanistry z benzyną.
Jego spokój, zdecydowanie, logiczne argumenty, wzbudzały u jednych panikę (czasem agresję, którą zawsze potrafił rozładować), u innych refleksję. Na pewno tych ostatnich nie było przesadnie dużo.
A jednak, tak jak nie był w stanie przejść obojętnie obok ludzi leżących wprost na ziemi i pomylić ich z czyimś bagażem, tak nie potrafił nie zareagować widząc na przykład, że klerycy w seminarium w ramach rekreacji oglądają obrzydliwy demoralizujący film. Bez wahania podszedł do monitora, szybkim ruchem wyciągnął taśmę z aparatu – były to jeszcze czasu video – i zniszczył ją na oczach wszystkich. Oświadczył następnie głośno, że musiał to zrobić, by nie mieć na sumieniu sprawy zbawienia niedoszłych widzów. Nie tylko przeciwstawił się modnym teoriom, że trzeba „poznać grzech, by móc się na jego temat wypowiadać” – i tym podobnym kontrkulturowym popłuczynom w duchu „terapii” Gestalt, rozpowszechnianym z wielkim tupetem w środowiskach kościelnych – ale pozwolił otrząsnąć się z nich młodym ludziom, którzy chcieli się poświęcić Bogu, zwodzonym przez czyjąś cyniczną grę. Postawa ewangelicznego radykalizmu – zrywająca z biernością, wiecznym uchylaniem się od komentarza, by kogoś przypadkiem nie urazić – wielu drażniła, ale i zastanawiała. Łatwo się zapomina, że to jedyna postawa godna chrześcijanina.
Tak jak krzyżowcy, ojciec Bogusław miał wizję swojej duchowej przygody – były nią dla niego wszystkie, bez wyjątku, spotkania z ludźmi. Nawet załatwiając sprawy przy okienku bankowym, potrafił z wdziękiem i dowcipnie apostołować, ukazując na przykład fałsz tzw. potocznego rozumowania („wszyscy tak postępują”, „takie jest życie”, „dziś to już standard” etc.). W każde takie spotkanie było wkalkulowane ryzyko, że zostanie wyśmiany, wyrzucony, uznany za wichrzyciela. Chyba to ryzyko lubił; w każdym razie nie bał się go.
Świadomość, że życie jest wielką przygodą, może wyniesiona z młodości spędzonej w Trójmieście i związana z nadzieją na podbicie całego ogromnego świata, jaka w tym miejscu udziela się wielu (był kiedyś stoczniowcem, ale też i chuliganem, jak wyznał w którejś z naszych rozmów), i swoboda w realizowaniu każdej wizji, nie przeszkadzały mu w życiu zakonnym.
Tylko szczęśliwy człowiek może być artystą. Ludzi szczęśliwych nie spotyka się często. Za to rozpoznać ich można od razu i spotkań z nimi się nie zapomina. Tym, co najbardziej uderzało w ojcu Bogusławie, była radość, jaką promieniował, pewność i siła. Ojciec Bogusław, opiekun bezdomnych i ich katecheta, czuł się w swoim życiu osobą postawioną na właściwym miejscu i umieszczoną we właściwym czasie.
To dziwne, jak łączyły się w nim dwie przeciwstawne, wydawałoby się, cechy: delikatność i siła właśnie. W swoich balladach, do których układał teksty i muzykę, pozostawił obraz wielkiej tęsknoty za Bogiem i wielkiego ukojenia Jego obecnością. Taka była chyba prawda o jego powołaniu. Wciąż, namiętnie szukał i pragnął Boga.
W tej tęsknocie ukazał samego siebie. Tworząc i śpiewając, czerpiąc inspirację ze swoich wygranych walk i równie licznych klęsk, był niczym dawny śpiewak, który przemierza świat, bo pragnie ukazać bliźnim niedościgłe Piękno, za którym tak samotnie wędruje. A zarazem wyżywić starą matkę, młodszych braci, zapewnić im wszystkim drzewo na zimę. Ojciec Bogusław chciał swojej przybranej rodzinie – ludziom wyrzuconym na śmietnik, odciętym od własnych rodzin, domów i przyjaznych miejsc, gdzie czeka się na ich obecność i na ich pracę, tym, którzy często przegrali tylko dlatego, że nie potrafili przyjąć fałszywych reguł gry – otworzyć kiedyś drzwi pięknego domu, zwanego przez niego pensjonatem. A potem jeszcze otworzyć przed nimi świat… Dać im wypłynąć w przestwór oceanów, pod ogromną kopułą nieba, na ich własnym żaglowcu. Miał się on stać, jak mówił, pływającą ambasadą Polski.
Nie zdążył tego uczynić. Odszedł nagle 2 maja 2009 roku.
Tylko oddany Chrystusowi żołnierz, a zarazem prawdziwy artysta, może mieć taką wizję.
Układajmy zatem ballady o ojcu Bogusławie, niosąc innym pieśń jego życia.
Jak im pomóc? Kto mógłby ich doścignąć?
Skąd wziął się ojciec Bogusław?
Ojciec Bogusław wziął się z Polski. Tej prawdziwej.
Ojciec Bogusław miał duszę Polaka z Kresów.
Lata dwudzieste XX wieku, Pokucie, blisko rozwidlenia Dniestru. Mała dziewczynka staje na tarasie starego dworu i patrzy długo w noc na straszliwą powódź, która szaleje przed jej oczyma. Jest bezpieczna, choć nie ma obok niej nikogo. Dlaczego zostawiono ją samą?
„…Zostałam w domu sama, gdyż wszyscy dorośli pobiegli do wsi ratować powodzian”, wspomina po latach. “Dwór jezupolski stał na wzgórzu, więc nic mu nie groziło, ale widok rozciągający się przed moimi oczami był niesamowity – skłębione wody Bystrzycy, wtaczające się z przerażającym hukiem do Dniestru, aż po horyzont nic, tylko ryczący żywioł, a na pieniących się falach drzewa wyrwane z korzeniami, dachy domów z ludźmi uczepionymi kominów i rozpaczliwe wołania o pomoc. Ale kto mógł im pomóc? Kto mógłby ich doścignąć? Była noc, ciemności! Do dziś mam w uszach te przerażające krzyki. Rano, zmęczeni, ledwo żywi, wrócili do domu mój dziadek, wujowie, służba. Nic mi nie mówili, a ja nie pytałam, ile osób zdołali uratować…” *)
Dziewczynka zapamiętała też inny obraz, w środku wyjątkowo mroźnej i śnieżnej zimy 1932 roku. Oto w zaspach, w pobliżu jej rodzinnego domu w Jezupolu utknął międzynarodowy pociąg relacji Wiedeń – Bukareszt. Nie było żadnej drogi do odśnieżenia. Zresztą zaspy były po dach. Ludzie uwięzieni w pociągu mogli po prostu zamarznąć. Ale od czegoż był stojący w odległości kilkunastu kilometrów obszerny ciepły dwór? Od czegoż były sanie i stajnia pełna silnych, dobrze utrzymanych koni? „Posłał więc dziadzio wszystkie, jakie dało się zebrać na folwarku sanie”, wspomina tamta niegdysiejsza dziewczynka, „zapakował zmarzniętych i głodnych podróżnych i kazał wszystkich przywieźć do dworu. Nie wiem, ilu było tam ludzi, ale chyba wielu, skoro trzeba ich było lokować nie tylko w pokojach, ale i na korytarzach, kłaść pokotem na podłodze. Nie wiem też, jak długo mieszkali w jezupolskim dworze, jedną, czy dwie noce, ale odjechali zadowoleni i nakarmieni. A jechali tym pociągiem rozmaici…”
Rodzice dziewczynki prenumerowali dla niej i jej dwóch sióstr pismo dla młodzieży, “Płomyk”. “…nie pamiętam dokładnie kiedy – wspomina – ukazał się w >Płomyku< artykuł Wandy Wasilewskiej, działaczki komunistycznej, o tym, jak wspaniale żyje się dzieciom w sowieckim raju. Mama natychmiast zareagowała, pisząc do redakcji ostry protest przeciw propagandzie komunistycznej w polskim pisemku dla dzieci oraz wymawiając prenumeratę… >Płomyk< przeprosił i obiecał poprawę”.
Rodzice dziewczynki nie zakładali rąk widząc jakiś bród, nieporządek, nieład. Czy jakieś ludzkie nieszczęście. Nie udawali, że to nic takiego, albo, że wszystko jakoś się rozpłynie, wyrówna. A w ogóle, to i tak “nic nie da się zrobić”. Działali natychmiast.
“W kredensie urzędował chłopak kredensowy, Staszek. Do jego obowiązków należało czyszczenie sreber, wycieranie i ustawianie talerzy, półmisków, waz na zupę, karafek na wodę ze źródła spod lasu… Staszek był przygarniętym przez naszych rodziców sierotą. Kiedyś ukradł ojcu pieniądze. Dostał porządną burę, wydawało się, że będzie spokój. Ale po jakimś czasie znów przyłapano go na kradzieży. Tym razem ojciec zdecydował dać mu nauczkę i na parę tygodni wyprawil Staszka na wieś, do łupania kamieni wydobywanych z kamieniołomów, potrzebnych do układania gościńca. Po tej nauczce wrócił jak niepyszny i już więcej nie kradł”.
“Na pokojach do wojny gospodarowała nasza ulubienica Połańcia. Była to najmłodsza latorośl z licznego rodzeństwa osieroconego podczas wojny. Wszyscy oni przylgnęli do dworu. Chłopcy byli gajowymi, najstarsza Zośka rej wodziła w kuchni… [Połańcia] po jakimś czasie zakochała się w biednym fornalu, chociaż adoratorów miała w bród… (…) młodzi jechali do kościola dworskim powozem. Połańcia w futrze mojej matki, bo było zimno. W wianie dostała kawał pola i plac pod budowę domu. Dom budowali we dwoje z mężem, przy naszej owocnej pomocy”.
Dom, tak jak i jacht budowali własnymi rękami, ale z Bożą pomocą. Nie mogli być bezdomni, bo byli w Polsce. W Polsce, tej prawdziwej, nie ma bezdomnych. Wonny wiatr od pokrytych lasem podolskich wzgórz, który łagodnie chłodził i owiewał zmęczone twarze, był za darmo.
_______________
*)Wszystkie cytaty: Ewa Cieńska – Fedorowicz, „Wędrówki niezamierzone”, LTW, Łomianki
____________________________________________________________________________________
o. Bogusław Paleczny: Ballada o św. Marii Magdalenie: http://www.youtube.com/watch?v=9scMSN_EUa4