W skarbcu wszystkich nieszczęść. (W przeddzień rocznicy śmierci Zbigniewa Herberta)
Dobrze jest, kiedy z poetami spoufalają się czytelnicy ich wierszy. Ich bezinteresowna miłość nigdy nie owocuje zawiścią ani podłością.
Źle, gdy do spoufalenia dochodzi ze strony ludzi, dla których nie poezja jest najważniejsza, ale torowanie przez sztukę drogi ideom i poglądom, które są wygodne dla władzy, komuś akurat pilnie potrzebne. Wielcy poeci w szponach małych ludzi od urabiania „opinii ogółu” to chleb codzienny wszystkich systemów, które ze sztuki próbowały czynić narzędzie polityczne.
Zbigniew Herbert nigdy nie dał się do tego stada zagnać. Swoją niezależną postawą twórcy i Polaka, który nie waha się osądzać czynów zdrajców, który nie wypiera się historii własnego narodu i własnej kulturowej tożsamości, bardzo się narażał. Nawet nie zazdrośnikom, choć tych w literackim światku nie brakuje. Ale mieć talent i mieć charakter – to nie rokuje dobrze.
Gdyby choć trochę kulał jego język, gdyby nie był tak dobrze wykształcony! A tu nic, tylko czysty, wysoki ton. Swobodne nurkowanie przez dzieła klasyków, którzy po wojnie zostali wyklęci, a ich księgi zatrzaśnięte głucho. Gdyby nie czuł się tak znakomicie wśród dawnych malarzy, architektów i rzeźbiarzy, którym poświęcał swoje eseje. Gdyby tak trzeźwo nie rozeznawał, ze spokojem greckiego stoika i odwagą rzymskiego wojownika, w jaki sposób wlewa się cienki, łaskoczący, niekończący się strumyk trucizny fałszu do ucha narodu, który z racji swej kultury i swej nieuleczalnej skłonności do upominania się o wolność, nawet za cenę życia, został skazany na los tego, kto w butnej Europie ma „tylko sprzątać”. Gdyby nie tłumaczono go na tyle języków, gdyby nie znajdował wszędzie tylu przyjaciół – dzięki swej awanturniczej żyłce podbijania wciąż nowych terytoriów, na które wstępował dzięki jedynej przepustce: zachwytowi. Młodzieńczemu, świeżemu, bezinteresownemu oszołomieniu, jakie budziły w nim nadmorskie krajobrazy, stateczne stare miasta, perłowy piasek w miejscu dawnych ruin i niedościła historia zawarta w wygrzanych przez słońce kamieniach. Gdyby nie szedł wciąż za swoim marzeniem o wolności tworzenia zdobytej dzięki Prawdzie, odwadze i pięknu… Gdyby nie był tak szalony, żeby wszystko stawiać na jedną kartę…Lub gdyby był właśnie bardziej szalony i postanowił sprzedawać po kawałku samego siebie… Za tłuste napiwki rzucane przez dygnitarską elitę dbającą o to, by zasłużyć na panegiryk, na zgrabny komplement z ust podstarzałych poetów, którym wciąż podsuwało się lustra i cmokało nad uchem, ach, jacy są przystojni w tych wdzięcznych pozach – układając poemat na cześć Stalina, stali i hutników, lub pisząc o miłości. A jeśli ktoś miał odwagę spojrzeć w oczy bestii, to gwałtownie brzydł, czerniał, zostawał “wrogiem ludu”, “agentem Watykanu”, „nienawistnikiem”,„zoologicznym antykomunistą”, lub po prostu – “chorym psychicznie”…Diagnoza wyskakiwała na końcu, niczym bilet po naciśnięciu wprawnym ruchem serii guzików w automacie. A przecież próbowano, do licha, nie jeden raz, zrobić z niego maskotkę. Talent? Owszem, czemu nie. Chce mówić o tym, co ważne? Dobrze, ale w małych nakładach. I niech się przyjaźni z odpowiednimi ludźmi. Nasi mają dobry wpływ. Alkohol dokona reszty. A tu, mechanizm, dobrze opracowany i świeżo naoliwiony, zaciął się. Dalej ani rusz. Najpierw nieodpowiedzialny wywiad w „Hańbie domowej” Jacka Trznadla, że udział późniejszych „autorytetów moralnych” w stalinizmie nie nadaje się do gładkiego przełknięcia, niczym nadpsuty kwaszony ogórek na zagryzkę, bo latami się rozkłada i nadal śmierdzi. Potem upubliczniona kłótnia z Miłoszem o Związek Sowiecki i AK, wreszcie niepojęta odmowa pojednania z Adamem Michnikiem, z którym niegdyś się przyjaźnił.
Już sama ta lista grzechów śmiertelnych może zatrważać. A jeszcze pomniejsze wpadki, podpisanie apelu krakowskiej „Arki” (dziś: „Arcana”) o dekomunizację elit rządzących II Rzeczypospolitą w 1992, obrona pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Wielki poeta, choć chory i w sumie nieobecny na pierwszych stronach gazet, często rezydujący poza krajem, okazał się niebezpieczny jak dobrze ukryty ładunek wybuchowy, do którego przyłożono lont i już zaczął się snuć groźny syczący dymek. Wszyscy wokół, zamiast uciekać, zatrzymali się, zapatrzyli…Był rok 1998. Literacki Parnas wrzał z oburzenia. ”Miał być przecież subtelnym, wyrafinowanym, śródziemnomorskim poetą, olimpijczykiem, klasykiem od Akropolu, Minotaura i Krety, antycznych bogów. Miał szybować wysoko, a nie zniżać się do mazowieckiej ziemi”, mówił Marek Nowakowski w książce Joanny Siedleckiej „Pan od poezji”, która ukazała się w 2000 roku. ”Jakim prawem – oburzano się – właził w nie swoje parafie? Wypadał z roli, która dla niego przeznaczono (…) znów więc, choć w innej formie, wróciło znane, stare hasło – pisarze do piór”.
„Wielki Herbert, zredukowany do publicystyki, malał w żenujący sposób”, pisał zupełnie serio Jacek Bocheński, elegancki i wyważony pan, niedawny prezes polskiego PEN Clubu, który miał takie pretensje o „Hańbę domową”. („Rzucała się w oczy obsesyjna i bezwzględna, lecz zupełnie płaska jednostronność analizy”, komentował wypowiedź Herberta w tomie Jacka Trznadla). Ażeby rozwikłać tę ponurą, może nawet tragiczną zagadkę kolegi po piórze, który nie umiał trzymać języka za zębami, dorzucał jeszcze: „Otóż myślę, że Herbert, urodzony wyznawca tak – tak, nie – nie, chciał być na starość wieszczem tego zdołowanego moralnie i miotającego obelgi ludu”. Cóż, żadne to odkrycie, tak – tak, nie – nie, zawsze i wszędzie boli.„Nic w tym nie ma sensu, wszystko budzi zgrozę, ale cały ten wir sprzecznych jadów szaleje naprawdę w duszy stłamszonego – nie waham się powiedzieć – ludu, no, niech będzie w duszy części ludu”, tak arbiter elegantiarum światka literackiej Warszawy wyjaśniał maluczkim „osobliwą postać publicystyczną” Zbigniewa Herberta („Z Herbertem w labiryntach”, „G.W.” 3-4 marca 2001). Zbigniew Herbert nie żył już od trzech lat. Wypowiedź J. Bocheńskiego o ubrudzeniu delikatnych rączek twórcy o światowej sławie, ubrudzeniu przez nieokrzesany żywioł polskiego ludu, jest niezmiernie ostrożna, w porównaniu z tym, na co pozwalali sobie wobec Herberta inni, jeszcze za jego życia. Wszędzie pobrzękiwały, niby zgorszone, niby współczujące, w istocie szyderczo wyszczerzone ku publiczności, w nadziei na jej odwrócenie się plecami od poety, hasełka, o alkoholizmie i o chorobie umysłu, jako przyczynie niepoczytalnego ataku na uświęconą hierarchię wielkości nobilitowanych przez PRL – i cały politycznie poprawny Zachód.
Poeta był niepoprawny, nie chciał milczeć. Od wczesnej młodości zbuntowany wobec fałszywych kryteriów. Wychował go bowiem Lwów: katolicki dom, porządna polska szkoła, rówieśnicy z AK
i sztuka tworzenia harmonii, nie pogodzona z próbami obezwładniania myśli, jakiejkolwiek proweniencji. Ciekawe, jak daleko posuną się specjaliści od chorób przynoszących zaburzenia umysłu, żeby wyjaśnić nam nasze własne pomyłki w odbiorze sztuki? Cóż, wytykanie sobie nawzajem wariactwa. na przykład przez polityków, stało się dziś comme il faut. Więc i ten przypadek będzie zapewne w politycznie poprawnej historii literatury uznany za trywialny.
Niewątpliwie, pierwszy, naprawdę liczący się sygnał w tej sprawie pochodził od osoby najbliższej, Katarzyny Herbertowej, z którą ogromny wywiad na temat męża i wspólnego ich życia wywołał tak wiele dyskusji. Wtedy, w 2000 roku, czytało się go ze ściśniętym gardłem, że można aż tak…Że można sprzedać tak wiele. Dziś, jest to historyczny dokument, poruszający portret samej bohaterki. Osoby, która mówi bez skrępowania, bowiem wreszcie jest ktoś, kto chce wysłuchać jej historii. Wysłuchać opowieści tej, która dotąd nie istniała, która wychodzi z cienia.Która ponadto, prawdopodobnie w najlepszej wierze, osaczona środowiskowo, po swojemu próbowała bronić męża, który nie chciał, jak twierdzi, być aż tak jednoznaczny, w głębi duszy czuł inaczej…Chciał, ale nie mógł. Nie był już sobą, czyli maskotką salonu. Jakoś rozbrajająco brzmią, poczynione na marginesie opowieści najbliższej towarzyszki życia poety, uwagi dotyczące jej możliwości recepcji twórczości i postawy Zbigniewa Herberta: „Może to nie jest na miarę takiej duszyczki, jak moja…”, „A ja wciąż byłam dość niedojrzałą emocjonalnie osobą, może nie dorastałam intelektualnie do tego poziomu, który miały inne fascynacje…” ” „I teraz ja – taki jest los wdowy – próbuję coś jeszcze dosztukować…” I wreszcie – „Miałam w życiu tylko jedną rolę – żeby go zrozumieć.”
Ale jak zrozumieć kogoś, kogo zrozumieć się nie da? Do końca nie pogodzony z ludźmi, którym zarzuca kłamstwo, choć przecież „tyle dla niego zrobili”… Prawie już bezwładny fizycznie, a spragniony zachłannie, by wszystko dobrze wiedzieć, widzieć i czuć, wciąż niecierpliwie domagający się nowego kubka życia, kolejnego haustu Polski. Gdy tu śmierć puka – przykucie do łóżka, brak głosu – on wybiera się jeszcze do Wenecji, planuje nową książkę, występuje w filmie dokumentalnym, którego nie można wyemitować w publicznej TV, bo mamy „transformację”, czyli pełny liberalizm. Pod pseudonimem publikuje w prasie uznanej przez przyjaciół za wyklętą, bo katolicką, pod nazwiskiem w „Tygodniku Solidarność”, który przecież się nie liczy, i gdzie pozwala sobie na takie ekstrawagancje jak wychwalanie „Powściągliwości i Pracy”, którą opuścili zawczasu wszyscy zdrowi i normalni na umyśle. Wysyła petycje w sprawie Czeczenii… Nie tylko żona, ale wiele osób bardziej znanych i zasłużonych, zaczęło się poważnie zastanawiać, dlaczegóż to nagle tak słabuje umysł Wielkiego Poety.
Jakub Karpiński spointował ten wściekły atak żalu nad niedowładem psychicznym Herberta najkrócej:
„Boże, tak, być takim wariatem, jak Herbert. Wszystko bym dał. Jak bardzo nam ich potrzeba…” ( „Pan od poezji”).
Historia życia Zbigniewa Herberta, który nie poddał się, bo do końca miał w sercu Lwów, którego nazwano największym z Orląt lwowskich, dopisała epilog do „Przesłania Pana Cogito”, wiersza z końca lat 70. ,podchwyconego przez Polaków, jak strzała w locie, którą przechowuje się w swojej kieszeni na sercu na wszelki wypadek, bo dobrze mieć przy sobie taką broń. Broń polszczyzny i broń prawdy.
..idź wyprostowany
wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch
Te słowa zna się na pamięć i powtarza się, właśnie wtedy, gdy najbardziej ranią wybory ludzi bez twarzy, dokonywane za nas i w naszym imieniu, gdy prawdziwych polityków zastępują gorliwie gazety i ich felietoniści oraz telewizja, bo to one z takim entuzjazmem wydają dziś wyroki, one dyktują podpisy pod międzynarodowymi decyzjami, one wyznaczają traktaty, nową walutę i ogłaszają point de reveries..
Przesłanie z tamtej już strony jest jasne: „bądź odważny”, „strzeż się oschłości serca”, „czuwaj”, „powtarzaj stare zaklęcia ludzkości”, „powtarzaj: zostałem powołany – czyż nie było lepszych”, „Bądź wierny Idź”. Poeta młodego pokolenia Wojciech Wencel opublikował w 2001 roku, w nieistniejącym już„Głosie”, „List do Zbigniewa Herberta”. Oto fragment:
(…)
Fortynbras zmaga się z cieniem Hamleta
a raczej z gwiazdą co błyszczy na niebie
wyprostowany wędruje poeta
po swoim placu w lokalu na piętrze
do Ciebie piszę ten list z głębi lądu
choć zdałeś pióro i jesteś nieżywy
teraz gdy dzwon bije w mieście popiołów
i leżysz nagi pod krzakiem tarniny
więc – z rzeczy pierwszych – due ene rabe
tak się nazywa już cała miejscowość
wśród nocnej ciszy skradają się stare
demony chcące nas chwycić za słowo
szepczą do ucha: due rabe ene
posłuchaj bratku – nie ma pierwszych rzeczy
bo nie ma prawdy – zanoszą się śmiechem
grzęznąc stopami w niezbyt twardej ziemi
jak dawniej płyną na ludzkich językach
wśród chwiejnych łodyg cień z cieniem rozmawia
mówią o Tobie: podobno miał bzika
ach jakże piękne te wiersze o pawiach
słodkie zaklęcia: Europa, Europa
kariera w partii skończona wykładem
czaszki wciąż leżą w glinianych okopach
w krainie ostów: ene due rabe
Ogryzki wolności
„Z ułamków czasu, z ogryzków wolności jeszcze raz próbuję zbudować zamek nazywany: wewnętrzna niezależność”,
pisał w grudniu 1953 roku oddany uczeń Zbigniew Herbert do swojego nauczyciela, prof. Henryka Elzenberga. Profesor, wykładowca filozofii i historii literatury na Uniwersytecie Toruńskim, prowadził w tym krótkim czasie, niedokręconej jeszcze na uczeniach wyższych śruby, nieliczne seminarium. Zbgniew Herbert znalazł się tu m.in. z Bogusławem Wolniewiczem. Listy, pisane do Elzenberga już po wyjeździe z Torunia, są raportem ze stanu jego duszy. O tym, że w ponurych czasach stalinowskich zmagał się ze sobą w duchowych zapasach, nie wiedział nikt z jego wielu ówczesnych przyjaciół, kolegów, kompanów.
„A Zbyszek wnosił w te ponure lata helleński uśmiech, cięty dowcip ze szczyptą attyckiej soli, swobodę i wdzięk patrycjusza. Był stoikiem i epikurejczykiem, polskim Petroniuszem, z wyjazdem którego odeszło piękno i wdzięk”,
wspomina Zbigniewa Herberta, na kartach książki Joanny Siedleckiej, Jan Adamski, aktor i pisarz, kolega ze studiów na UJ, które poprzedzały okres toruński.
Książka Joanny Siedleckiej o Herbercie, „Pan od poezji” nie ma odpowiedników w polskiej prozie biograficznej. Jest bardzo kobieca. Starannie skomponowana, drobiazgowa. Czasem przytłaczająca mnogością szczegółów odnoszących się do pobocznych wątków. Ale w tym koronczarstwie tkwi urok. Świadectwa osób z najróżniejszych środowisk, które były Herbertowi bliskie, lub które obserwowały jego drogę, układają się w przejmujący obraz owego „skarbca wszystkich nieszczęść”, jak nazywał Polskę. Wyjątkowego kraju, w którym ludzie do walki z najazdem barbarzyńców sposobią wszelki oręż. Próbują ich dopaść po domowemu, chałupniczo, stosując bierny opór, odcięcie od całego oficjalnego życia i zadekretowanej „kultury”, ale też poprzez prywatną, dobrze przemyślaną dywersję, morderczy dowcip, ostrą artylerię ironii, czy heroicznie, poprzez walkę z bronią, więzienia, emigrację. Ofiarę życia.
A także – manifesty, listy protestacyjne. I pisanie Raportów z oblężonego Miasta.
Coś, co miało przynieść nade wszystko odpowiedzi na pytania dotyczące mało znanych obszarów biografii Herberta, staje się w książce Joanny Siedleckiej kroniką etapów sowietyzowania polskiego życia. Pytania o koleje życia Poety nie dadzą się sprowadzić do losów jednego człowieka. Powstał rozległy, wielobarwny fresk z naszej najnowszej historii. Wiele tu dygresji, drobiazgów, anegdot, które mówią o klimacie tamtego życia. Opowieść zaczyna się we Lwowie, dosłownie na chwilę przez wkroczeniem Sowietów. (Obraz Lwowa niczym zatopiony w szkle, barwny i piękny owad). Kończy się przy łóżku poety umierającego w warszawskim szpitalu
Czym był tamten Lwów? Czym była przedwojenna szkoła? Czym był Lwów dla Herberta i dlaczego – poza dwoma wierszami – nie pisał o nim? Dlaczego w czasach stalinowskich zapisał się do Związku Literatów? Dlaczego z niego wystąpił? Dlaczego drukował w PAX – ie? Dlaczego tyle lat spędził za granicą? Dlaczego ciągle stamtąd wracał? Dlaczego zrywał wieloletnie przyjaźnie? Dlaczego pod koniec życia, w latach 90., gwałtownie zaangażował się w publicystykę, której nigdy wcześniej nie uprawiał? Dlaczego narobił sobie tylu wrogów właśnie wtedy, gdy mógł – wielbiony w Polsce, podziwiany na Zachodzie – zbierać owoce sławy?
Książka Siedleckiej nie dopowiada niczego do końca. Pewne wątki się rwą, tu i ówdzie połyskują białe plamy, nie wszystko można nazwać, zdefiniować i określić. Tajemnica musi pozostać tajemnicą. Duża część rozmówców Siedleckiej – a są tu, prócz pisarzy, urzędnicy, filozofowie, aktorzy, naukowcy, najczęściej outsiderzy, ludzie wyrzucani za burtę, na tym czy innym etapie dziejów PRL – toczyła przez długie lata swoje prywatne wojny z komunizmem. Z ich wspomnień wyłania się obraz człowieka ulegającego wielkim słabościom, a przy tym ciepłego, lgnącego do ludzi, nie ulegającego goryczy. Człowieka, który do końca życia nosił w sobie niezabliźnioną ranę, zadaną przez kłamstwo, które wtłoczono do Polski pod postacią machiny do rozbijania i miażdżenia duszy ludzkiej. I mimo, że z czasem maszyneria owa robiła się rozklekotana, wypadały śrubki, rdzewiały i gięły się sprężyny, coś się ciągle kopciło i niemiłosiernie śmierdziało, każdemu uczciwemu człowiekowi potrafiła celnie, prosto pod serce, wbić żelastwo upokorzeń.
Nie były to jedyne rany – dokuczały też inne. Te, często na pierwszy rzut oka niewidoczne, zadane przez wojenny i powojenny rozpad kryteriów moralnych, bez których chwiały się losy tak wielu polskich rodzin. Z powodu tych ran rozpadały się rodziny, na pierwszy plan osobistego życia wybijały się psychiczne uzależnienia. Zbigniew Herbert – jak notuje, z przesadną niekiedy sumiennością, autorka „Pana od poezji” – nie był od nich wolny. Stanowią one leitmotiv całej książki, i jest to jej największa słabość. Przypomina to obsesyjne odsłanianie kurtyny, by przyłapywać głównego bohatera na wycieraniu nosa, czy opróżnianiu kosza na śmieci.
Publiczne roztrząsanie osobistego życia znanych postaci jest irytująca modą ostatnich lat.
Jako jedna z dotkniętych tymi moralnymi zranieniami, wyłania się z kart „Pana od poezji” grupa literatów i to wcale nie tylko tych, którzy robili w komunizmie kariery. Choć przecież w tych czasach sama możliwość druku pociągała za sobą konsekwencje, które zawsze okazywały się, wcześniej czy później, zbyt daleko idące. Siedlecka nie oskarża, ale i nie usprawiedliwia. Starannie i metodycznie, z niedyskretną wnikliwością, a wręcz czasem ze wścibstwem, bezwzględnego w tropieniu każdego śladu słabości i różnorodnych zniewoleń, reportera, pyta i wsłuchuje się w niesamowity scenariusz ludzkich dramatów i komedii ludzkich czasu wielkiego moralnego zamętu.
Czasu, w którym jednym ruchem topora próbowano amputować przeszłość, odciąć Polaków od ich historii i kultury sprzed 1945 roku. I zarazem – od właściwej dla religii katolickiej moralności. Jedną z ról – rolę pełną dramatycznych zwrotów w akcji, którą dyktował wspólny wszystkim Polakom scenariusz, utworzony gdzieś daleko – przyciszonym głosem, z lekko ironicznym uśmiechem, z kpiącym błyskiem w oku, z dystansem do samego siebie, odegrał w tym czasie Pan Cogito.
bijąc na oślep rozpaczą o rozpacz…*)
Przez prawie dwa lata,1949 – 1950, Zbigniew Herbert, wówczas pomiędzy studiami, rozpoczętymi i nie ukończonymi, mieszkający w Gdańsku u rodziców, wygnańców ze Lwowa, pracował na posadzie kierownika biura oddziału gdańskiego Związku Literatów Polskich.
“Ten oddział był jak wagon pociągu ewakuacyjnego – wspominał po latach – Starsi już przeważnie panowie i damy [Maria Horska – Szpyrkówna, Eugenia Kobylińska, Malwina
Szczepkowska, Zofia Meisnerowna, Janusz Stępowski – przyp.EPP] z Wilna oraz okolic, przez okrągły rok chodziły w futrach w stanie pogotowia przed najbliższą wywózką, bo trudno pomyśleć, by władza, która wie wszystko, nie wpadła na trop ich książek napisanych w czasach krwawej sanacji, owych Kto to jedzie na kasztance, My pierwsza brygada, Oczy Marszałka, Ziutek, Żadne wydawnictwo nie podpisywało z nimi umów, jako sekretarz oddziału, wraz z damą wielkiego serca Haliną Misiołkową, organizowałem wieczory autorskie, by wesprzeć moralnie i finansowo rodaków znad Niemna”.
Ale nie ograniczał się do wieczorów autorskich. Monitował władze o przydział pianina i radioodbiornika dla Związku. Sporządzał sprawozdania. Organizował wyjazdy pisarzy “w teren” w ramach “akcji odczytowej”. Gdańskie biuro pracowało pełną parą, bo władze potrafiły sypnąć groszem, gdy pisarze mieli nieść kaganek oświaty robotnikom i chłopom. Akcja odczytowa, niczym wykopki w PGR-ach, wymagała pełnej mobilizacji – licznej załogi gotowej pracować i w słońce i w deszcz. Sam Herbert był wówczas tzw. członkiem – kandydatem Związku, ze względu na nikły jeszcze dorobek literacki. Ale do Związku nie wstąpił. Nie zdążył. W kwietniu 1951 skierował do Zarządu prośbę o skreślenie go z “listy członków – kandydatów” powołując się na zły stan zdrowia. W liście do Jerzego Zawieyskiego pisał o tej decyzji:
„Krok zasadniczy i trudny. Wymaga przestawienia całego życia. Pożegnania się z nadziejami, prawie pożegnania z młodością. Odczuwam gwałtowną potrzebę odcięcia się od tego, co złe. (…) Kochany Panie, list krótki, nieudany, smutny”…
O tym, co się wydarzyło zdał relację po trzydziestu latach w wywiadzie dla studenckiego tygodnika „itd.” W ramach zbliżania pisarzy do życia w realnym socjalizmie zabrano go na „akcję niszczenia kułaków”:
„Przychodziły po prostu bojówki tak zwanych robotników, którzy nie byli robotnikami, i rabowali dobytek wrogów klasowych, zabierano wszystko. Zboże ładowano w furmanki, które stały potem na śniegu i deszczu, zboże niszczało, to była ekonomiczna cena historycznego eksperymentu.” I on, jako „literat”, pośród tego nieszczęścia. Wstawił się za kobietą nazwiskiem Malcowa, która strasznie rozpaczała, została sama z dzieckiem, szła zima. Herbert poprosił u organizatorów akcji o litość dla niej, o worek zboża. Chciał nawet napisać reportaż do gazety, byleby dali to zboże. „Wytłumaczono mi, że nie rozumiem dialektyki historii. Potem doszła do mnie wiadomość, że Malcowa powiesiła się. Odkleiłem fotografię. Oddałem legitymację. Poszedłem na dno”.
Fakt był komentowany w środowisku literackim Wybrzeża – „jakże niewielu miało odwagę tak postąpić” , wspomina Włodzimierz Wnuk, kolega z oddziału. Centrala, czyli Zarząd Główny ZLP domagał się natychmiastowych informacji, co z Herbertem, gdzie jest, co robi, czy przeniósł się, czy już go skreślono. To był okres szczytu terroru i zarazem apogeum socrealizmu; pisarze zakasywali rękawy do pracy. Tych, którzy nie wywiązywali się z zadań, nie wydali w porę przynajmniej dwóch książek opisujących akcje wykopkową, buraczaną, czy front walki ideologicznej, natychmiast indagowano, dawano do zrozumienia, że są obserwowani, że muszą się poprawić. „Państwo wiele wtedy literatom dawało”, mówi w książce Siedleckiej Paweł Hertz, „Chciało wiedzieć – komu, bo kto płaci – wymaga”. W 1990 roku, w liście do Stanisława Barańczaka Herbert wrócił do tego wątku: „Pisarze współcześni (ale wyłącznie ci akceptowani przez Władzę), zarabiali i żyli w warunkach, o jakich się nie śniło ich zachodnim kolegom. Ale cena, jaką musieli płacić była słona i ograniczała się przynajmniej do konformizmu i nie mieszania się w sprawy i decyzje Partii”.
Większość członków oddziału gdańskiego ZLP miała też na swoim koncie po kilka tysięcy wieczorów autorskich, gdzieś tak po dwa, trzy dziennie, bo z nich żyli. „Z wyjątkiem właśnie dwóch Zbyszków – mnie i Herberta”, wspomina Zbigniew Szymański,
Taki był początek kariery Zbigniewa Herberta w PRL.
torfiarz – egzystencjalista **)
Dwa lata później, po licznych zmianach adresu i pracy, które przypominały ucieczkę rannego jeńca, który wytrwale kluczy, by zatrzeć za sobą ślady, ale w głębi duszy wie, że krew i tak zostanie znaleziona, na przydrożnych kamieniach, mchu i pniach drzew – zatrudnianie się na etatach było obowiązkiem obywatela PRL – Zbigniew Herbert, niedoszły literat, zaczął pracować się w Torfprojekcie, biurze ekonomicznym przemysłu torfowego. Przedtem było przymieranie głodem, mieszkanie kątem w wynajmowanych z przyjaciółmi pokojach, najścia milicji i eksmisja w rejony podwarszawskich komórek, gdzie zza ściany dochodziły odgłosy inwentarza. Ale sam poeta nie lubił do tego wracać. Jak pisał z Paryża w 1990 roku do Stanisława Barańczaka: „Nigdy nie lubiłem stroić się w szaty męczennika, głodomora, a zwłaszcza pokrzywdzonego, gdyż wybrałem walkę, a walce się przegrywa”. Ten „czynny nonsens” jak nazywał konieczność lądowania na najdziwniejszych posadach, zaczął go bawić, choć nie wszystko było do śmiechu.
W Torfprojekcie „praca jest bardzo miła”, pisał z sarkazmem w liście do Haliny Misiolkowej, „jak teraz, kiedy piszę list do Ciebie firmowym piórem, atramentem, na firmowym papierze, niespołecznie, brakoróbczo wykorzystując czas pracy na rzeczy nie mające z torfem nic wspólnego”.
Przy biurku prowadził obserwacje. „Ten pan, który siedzi bokiem do mnie i nie przeczuwa, że jest teraz modelem, to dr. S, typ wytwornego wyższego urzędnika, bardzo ładnie podpiera ręką głowę, glos spokojny i ciemnobrązowy. Chłodny, ironiczny, znudzony torfem, ale nie życiem, gdyby tylko ono zechciało być inne. Ten przy oknie to inż. S. o twarzy Wielkiego Księcia Konstantego, zdecydowanym sposobie stawiania nóg, w ogóle idzie za nim zapach koszar. On będzie wkrótce moim szefem. Trzeci to mgr J. Zanim spadł tutaj, był w piśmie zwanym buńczucznie „Wolnomyśliciel”; był to, jak sobie wyobrażam, organ podający w wątpliwość istnienie 7 chórów anielskich, natomiast upierający się przy małpim pochodzeniu człowieka. Ma twarz Voltaire`a, uśmiecha się lisio i lubi urzędowanie (to już, uważam, jest skazą). Oto, jak widzisz klatka, w której mnie zamknięto…”. Te uwagi może nie przypadkowo znalazły się w liście do szczególnie bliskiej mu osoby. W tym samym czasie pisał do Henryka Elzenberga: „…komunikuję, że trwam w pogłębiającym się kryzysie z ortodoksyjną i oficjalną warstwą katolicyzmu. To co Eliot wyobraził w jednym ze swoich wierszy pod postacią hipopotama w błocie, o którym trzeba pamiętać, albo raczej wierzyć, że będzie kiedyś grał w niebie na harfie – to właśnie sprawia mi najwięcej kłopotu. Zacząłem tedy kombinować moją własną, kieszonkową religię, jakiś, pożal się Boże, deizm osiemnastowieczny. Przeraziłem się tych wyników, które początkowo miałem zamiar ująć w formę systemu. Cóż zrobić z tym bagażem religijności, iść samemu ciężko, a żaden środek lokomocji nie odpowiada w pełni (…). A przy tym wszystkim nie bardzo odpowiada mi koncepcja prywatnej religii (rozmowa z Absolutem na migi) i potrzeba mi gestu sakralnego, dymu i beku zwierząt ofiarnych”.
– pozwól o Panie (….)
żebym rozumiał innych ludzi inne języki inne cierpienia***
Wielu polskich czytelników myśli o Zbigniewie Herbercie jako o chrześcijaninie. W życiu i w twórczości opowiadał się po stronie skrzywdzonych. Udzielał czynnej pomocy tym, którzy
byli prześladowani. Znane jest jednak wyznanie poety: „Ja jestem rzymski katolik, ale bardziej rzymski niż katolik„, z „Hańby domowej”. Pochodził z religijnego domu. W życiu dojrzałym rozstał się z praktykami religijnymi. Wpływ prof. Elzenberga? Nie przestawał w swej twórczości, jak to niektórzy górnolotnie i protekcjonalnie ujmują, stawiać pytań Panu Bogu. Starał się żyć nie unicestwiając sumienia. Z jakim skutkiem? Prof. Krzysztof Dybciak na kartach książki J. Siedleckiej przypuszcza, że przyczyną podejmowania przez niego w poezji zagadnień etycznych było silne poczucie winy, jakie mu przez wiele lat towarzyszyło, „co rzadkie i co. m.in. przyniosło mu światowe powodzenie, a pod koniec życia objawiło się w moralistyce politycznej”. O listach do Haliny Misiołkowej prof. Dybciak mówi: „wiele ich fragmentów to świetna medytacyjna proza, a pewnym sensie także katolicka – o winie, grzechu, modlitwie, jakiej niewiele mieliśmy we współczesnej polskiej literaturze”.
(Dziś zapewne ten sam autor byłby skłonny przyznać, że to co jest w pewnym sensie katolickie zgoła katolickie nie jest.)
Można też przypuszczać, że to właśnie obserwowanie z bliska twarzy barbarzyńców depczących prawa moralne i kulturę łacińską, w jakiej Herbert wzrastał i którą żył, a której częścią jest polska tożsamość kulturowa, nie pozwoliło mu całkowicie od chrześcijańskiego myślenia odejść. W okresie stalinowskim, który był zarazem początkiem jego kryzysu wiary – o tym jednak na próżno w książce Joanny Siedleckiej szukać, choć autorka sumiennie odnotowuje wszystkie libacje alkoholowe, w których uczestniczył jej bohater – starannie dobierał lektury, w dużej mierze za namową prof. Elzenberga. Postaci dwuznacznej, niby bliskiego katolicyzmowi, ale – jak sam lubił podkreślać – heretyka. Były wśród tych książek dzieła kardynała Newmana, „ukochany Błażej [Pascal]”, św. Augustyn, Biblia w cudownym tłumaczeniu ks. Wujka.
W jednym z listów do Haliny Misiołkowej, z 1951 Herbert pisał: „Chrześcijaństwo zakłada właśnie ideał człowieka, który żyje w zgodzie z Naturą tj. otaczającym go światem i z Bogiem. Chodzi o to, aby nasza zgoda z naturą nie polegała na ułatwionej moralności i pogoni za szczęściem ( – sumą przyjemności). Zdaje mi się, że nie jest ważne to, co się z nami dzieje, ale ważne jest to, czemu jesteśmy. A to całkiem nie zależy od naszej siły, urody, szczęścia, bogactwa…(…) I wydaje mi się także, że są dobra, które można kupić tylko za cenę cierpienia. Tak jest z macierzyństwem, miłością, świętością. Tak jest z naszą sprawą główną, z naszym zbawieniem. Dlatego cierpienie jest moją siłą”.
„Odkrywanie tajemniczej substancji człowieczeństwa”, jak to ujmował, jest obecne w jego gestach wobec przyjaciół lub ludzi, których darzył szczególnym uczuciem. Do nich należał rosyjski poeta Josif Brodski. Ten sam, którego władza sowiecka oskarżyła w 1964, że uchyla się od pracy, a on bronił się, że „jest z zawodu poetą i tłumaczem. >A gdzieście nauczyli się, żeby być poetą< – naciskał sędzia. >Nie myślałem, że można to zdobyć wykształceniem. Myślę, że to… od Boga<”. 9 III 1996 Zbigniew Herbert zamówił Mszę św. w intencji Josifa Brodskiego. Odczytano po jej zakończeniu jego słowa: „Wraz z nieliczną garstką największych twórców XX wieku Josif Brodski wiernie stał na straży słowa, strzegł jego powagi i godności. Władał nim mistrzowsko, z siłą i precyzją, aby stawić opór kłamstwu i barbarzyństwu. Pamiętajmy o nim z wdzięcznością, za to, że prowadził nas do tych – znanych tylko wielkim poetom – miejsc,
Gdzie piękno łączy się z dobrem
Zachwyt z dziękczynieniem
Cierpienie z nadzieją
Zgromadzeni tutaj z kapłanem przy Świętej Ofierze prośmy o spokój duszy dla naszego brata Josifa, o wieczny odpoczynek i wiekuiste światło”.
lecz przeciwników mieliśmy – przyznasz – nikczemnie małych ****)
Czym innym wreszcie, jeśli nie wiernością chrześcijaństwu była herbertowska „odmowa, niezgoda i upór” wobec kłamstwa. Postawa, która zamykała drogę do posad i tytułów, która przesądziła o nie przyznaniu mu Nagrody Nobla (obdarowano nią komunizujących Czesława Miłosza i – właśnie wtedy, gdy poważną wydawała się być kandydatura Herberta – Wisławę Szymborską). Postawa tak drażniąca niegdyś bliskich mu ludzi z KOR i całą poprawnie polityczną śmietankę artystyczną Warszawy, która podniosła wielki krzyk, gdy okazało się, że ocena komunizmu i kolaborujących z systemem pisarzy, zawarta w wywiadzie udzielonym Jackowi Trznadlowi w „Hańbie domowej”, nie była jakimś niewiele znaczącym w jego biografii epizodem. Że Zbigniew Herbert, w ostatniej dekadzie życia nie zamierza się bynajmniej ułożyć ze środowiskiem Adama Michnika, (niegdyś nazywał go człowiekiem naprawdę wolnym i uważał niemal za swego duchowego syna). Że nie przeprosi go i nie odwoła swoich sądów na jego temat. Trzeba zauważyć, że walka o to trwała do ostatniego dnia życia Poety. Jej opis powinien wejść na trwałe do historii zmagań z komunizmem, jako siłą duchowej destrukcji. To rzadki we współczesnej literaturze biograficznej najprawdziwszy opis szatańskiego kuszenia, walki o duszę.
Od czasu powrotu do Polski z ostatniej wyprawy na Zachód, w 1990 roku, Zbigniew Herbert odnalazł się w roli, której środowisko się po nim nie spodziewało. A już na pewno nie tak zagranej – życiem. Kalendarium tych lat jest bodaj najlepszą częścią książki Joanny Siedleckiej, bowiem jest świadectwem tak dziś zakłamywanej najnowszej historii, toczącej się w cieniu zakulisowych poufałości partnerów “okrągłego stołu”. Ostry atak propagandowy gazet zatrutych jadem pojednaniat, nadętych okrągłostołowym gazem historycznego kompromisu, przetrąconych grubą kreską – tą gilotyną wolności słowa, odpierały jedynie pojedyncze, niskonakładowe pisma antykomunistyczne, wśród których prym wiódł „Tygodnik Solidarność”. Właśnie na „Tysol” padł wybór Herberta. To nie był wybór człowieka zajętego swoim bel esprit, lecz decyzja doświadczonego stratega, który obmyśla najskuteczniejszy atak. Ciężko już wówczas chory i całymi tygodniami przykuty do łóżka, sięgnął po broń krótką, ale celną.
W liście do Marii Oberc, przyjaciółki prof. Izydory Dąbskiej, pisał w 1996 roku„….[my] niewielka część tych, którzy nie chcą żyć na kolanach, my niedostrzeleni, posługujemy się anachronicznymi tablicami wartości. Nie chciałbym się >na starość dopasowywać<, ale >staram się patrzeć zimno prawdzie w oczy<. Prowadzi nas na sznurku ta koalicja spryciarzy, a my w kółko o Bogu, Ojczyźnie i Honorze. To bardzo ładnie, ale nie lubię moralnych zwycięstw, trzeba zmieniać realny układ sił”.
Zaangażował się w publicystykę. Udzielał wywiadów, pisywał felietony, komentował, oceniał. Spieszył się. Jako pierwszy stanął w obronie skazanego na śmierć przez komunistów Ryszarda Kuklińskiego – jego list otwarty w tej sprawie zignorowany został przez ówczesnego prezydenta L. Wałęsę. Wypowiadał się zdecydowanie na temat Czeczenii – na dwa dni przed śmiercią prezydenta Dudajewa napisał do niego list; organizował na rzecz Czeczenii wielki koncert. Podpisywał petycje Ligi Republikańskiej w sprawie Pyjasa i o odtajnienie akt UB. Grzegorz Wąsowski, współautor albumu „Żołnierze wyklęci”:
„Uważał siebie za niegodnego, który ocalał, ich [żołnierzy antykomunistycznego podziemia, AK-owców – EPP] rzecznika, stróża. Oni byli jego partią – poległych i rozstrzelanych >zdradzonych o świcie<, którzy, jak w >Prologu< nieubłaganie patrzyli mu w oczy”.
Nawet bliscy przyjaciele wtedy, u progu epoki transformacji, uważali, że zwariował.
Garstka nielicznych towarzyszyła mu wysyłanymi regularnie sygnałami przyjaźni i wsparcia – już wówczas prawie nikogo nie przyjmował, krępował się swojej fizycznej słabości. Jolanta Nowakowska: „Wszystko co mówił, nie było ogólnikowymi tyradami bez argumentów, przeciwnie – rozsądne, precyzyjnie uzasadnione, sprawiedliwe. Głębokie i logiczne. Wcale nie tendencyjne ani przegięte, jak mu zarzucano, a właściwie spokojne, wyważone. Był człowiekiem odpowiedzialnym, a nie psychicznym odrzutowcem, dla mnie – jednym z nielicznych, rozsądnych głosów politycznych w tym kraju. Miał zmysł, dar logicznego myślenia”. Marek Nowakowski: „Przypominał zapomniany ład semantyczny. A to jest A, B to jest B. PRL to nie wolna Polska, Jaruzelski nie jest bohaterem narodowym, a Kukliński zdrajcą”.
W tym czasie rozmawiałam ze Zbigniewem Herbertem przez telefon. Prosiłam o wywiad dla „Powściągliwości i Pracy”, którą wówczas redagowałam. Mimo poważnego stanu zdrowia nie odmawiał. Prosił tylko o cierpliwość. Pismo katolickie, wskrzeszone po kilkudziesięciu latach – choć mogło uchodzić za niszowe – nie było mu nieznane. Powiedział kilka miłych słów, zaznaczył, że czyta. W wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność” z uznaniem mówił o drukowanych w “Powściągliwości…” wierszach.
Katarzyna Herbertowa w „Gazecie Wyborczej”: „To było w 1994 r., kiedy ukazał się wywiad Zbyszka dla Gelberga. W tym wywiadzie Zbyszek powiedział bardzo dużo złych rzeczy. [A. Michnika m.in. nazwał „komunistycznym Dyzmą” i „manipulatorem”, a Czesławowi Miłoszowi zarzucił „nieokreślony status narodowy” oraz przypominał spotkanie w USA, gdy Miłosz twierdził, że Polska powinna być w granicach ZSRR – przyp. EPP]. „W takim był nastroju, a Gelbergowi to bardzo dogadzało, Adam Michnik przeczytał ten wywiad chyba w samolocie. Jak tylko doleciał, zadzwonił do nas z Tokio. Bardzo chciał rozmawiać ze Zbyszkiem. Zbyszek był poruszony, że Adam do niego dzwoni. Ale miał rurę w tchawicy, dusił się, nie mógł mówić. Powiedziałam Adamowi, że Zbyszek nie może rozmawiać, a Adam pewnie pomyślał, że Zbyszek z nim nie chce”. Ileż w tym opisie napięcia! Adam czyta wywiad w samolocie, Adam dzwoni osobiście z Japonii. Adam może sobie coś pomyśleć…
Czesław Miłosz także nie wahał się komentować „ów nieszczęsny incydent” w tym samym duchu:„Cnota podziwiająca siebie w lustrze, uzurpująca sobie prawo do występowania w roli sędziego naszych bliźnich, niepostrzeżenie stępia wrażliwość na elementarne wymogi przyzwoitości. Nie mówiąc już o zasadach dobrego smaku…” („Rzeczypospolita” 281/1994) Pomiędzy poetami doszło zresztą już dawniej do zerwania niegdyś bliskiej zażyłości. Marek Nowakowski komentował ten spór: „Po konflikcie z Miłoszem szyto mu też surdut kolejny – zawistnika, który spierał się z nim z zazdrości o jego sławę, zaszczyty i sukcesy. Ale był to spór fundamentalny, musiało do niego dojść, mieli po prostu dwie różne biografie”.
Trzeba tu przypomnieć ostatni, nie napisany rozdział „hańby domowej”, gdy tłuszcza literacko – dziennikarska, w reakcji na „postawę wyprostowaną” Herberta wobec oślizgłego kłamstwa, okrągłostołowej mazi, oblepiającej wszystkie dziedziny życia w kraju, zaczęła się prześcigać w wytykaniu mu psychicznej dewiacji („klinicznych przejawów obsesji”) i nienawiści. Marek Nowakowski: „Po jego głównym wywiadzie dla „Tysola” próbowałem zebrać parę głosów na tematy, które poruszał, ale bezskutecznie, nikt nie chciał. Nie próbowano nawet z nim dyskutować, spierać się, chciano wyłącznie zemsty – zniszczenia, zdyskredytowania, zdezawuowania przeciwnika przez przypisywanie mu skłonności dyskwalifikujących jego umysłową sprawność. Unieszkodliwiano prasowymi tekstami, środowiskową szeptanką, że ekstremista, fanatyk, hunwejbin z nożem w zębach…”
Gdy Zbigniew Herbert jest już prawie umierający, dzwoni raz jeszcze do niego Miłosz, dopomina się o gest „pojednania” z Michnikiem. Jacek Trznadel, który był u Herberta w ostatnich tygodniach życia wspomina: „Wcale się też nie pogodził z Miłoszem podczas ich ostatniej, zmitologizowanej już telefonicznej rozmowy. Miłosz rzeczywiście zadzwonił do niego ze Stanów w maju 1998, rozmawiali, namawiał go jednak, żeby znów nawiązał stosunki z Michnikiem, ale obruszył się: Nie mogę spotkać się z człowiekiem, na którego jednym kolanie siedzi Jaruzelski, na drugim Kiszczak”.
z Absolutem na migi?
Nagranie radiowe dokonane 8 maja 1998 roku, w domu ciężko chorego poety przez Radio Kraków, podczas którego czyta on dwadzieścia swoich wierszy, kończy muzyka Schumana i Mahlera, jego ulubionych kompozytorów. I tylko fragment „Sowińskiego w okopach Woli”, bo glos chorego się urywa, a tak chciał wyrecytować całość :
w starym kościółku na Woli
został jenerał Sowiński
starzec o drewnianej nodze
i broni się…
Czy Zbigniew Herbert odszedł jako człowiek nawrócony? Takich pytań nie stawia się u nas publicznie. Ostatnie godziny życia znanych postaci szczelnie osłania się woalem nietykalnej tajemnicy. Czy nie ma w tym hipokryzji? Czyż świadectwo umierającego nie jest najbardziej znaczącą jego wypowiedzią? (O nawróceniu Jacka Kaczmarskiego przed śmiercią ci, którzy najwięcej mają do powiedzenia na jego temat milczą jak zaklęci. Szkoda). W wypadku Herberta, któremu przypadła rola narodowego wieszcza w czasach największego upodlenia Polaków, a ponadto – gdy znane są tak dobrze szczegóły jego biografii, gdy publikuje się w obszernych tomach jego prywatną korespondencję – sprawa wydaje się jeszcze bardziej jednoznaczna. Okresy walki duchowej – jak poświadczają to chociażby listy do H. Elzenberga – trwały długo.
W liście z 23 XII 1953 pisał: „U mnie nic nowego a właściwie dużo nowego: na zewnątrz zmieniam posadę na głupszą ale rentowniejszą, na wewnątrz rozprawiam się z religią. Jedno i drugie bardzo wiele nastręcza kłopotów”. A jeszcze rok wcześniej komunikował: „Namawiano mnie do studiowania tomizmu. Zacząłem chodzić na czytanie Summy*****). Rzeczywiście wiele rzeczy się układało i wyjaśniało. Poczułem się szczęśliwy i wolny. I to już był pierwszy sygnał, że trzeba uciekać, że coś w substancji człowieczej się przekręca. Czułem przyjemność sądzenia i klasyfikacji. A przecież człowieka bardziej określają słowa zaczynające się na nie: niepokój, niepewność, niezgoda. I czy ma się prawo porzucać ten stan”. Nie dodaje jednak, że po prostu wygodniej jest żyć uznając, że Bóg nie ma do nas żadnych praw, a rzeczy ostateczne są niepewne.
I znów zdanie z kwietnia 1953 roku: „Ostatnio wojażuję, konferuję, katolicy chcą mnie ochrzcić, ale nie wiem czy im się to uda, chociaż >większa polowa< mego serca jest z nimi”.
Jednym z ostatnich, którzy widział się z nim przed odejściem był autor „Hańby domowej” Jacek Trznadel. „Nie miał złudzeń co do swego stanu, dlatego tez chciał jak najwięcej po sobie zostawić, do końca pisał, czytał, szkicował, snuł wielkie plany – może pismo albo wydawnictwo przeciw zwolennikom wybaczenia, fraternizatorom, jak mówił (…) Ale choć Wielki Niemowa, unieruchomiony chorobą – świeciła jasno, błyszczała jego myśl: jasna, ostra, cięta…”. Pan Cogito odchodził w postawie wyprostowanej. Rykoszetem odbijały się od jego tarczy rzymskiego wojownika, wzniesionej ku słońcu, jadowite pociski. Po wielkim utrudzeniu cierpieniem duchowym, o którym nie wspominał nawet najbliższym, nastał czas pogodzenia z Absolutem?
Słabe światło sumienia stuk jednostajny
Odmierza lata wyspy wieki
By wreszcie przenieść na brzeg niedaleki
Czółno i wątek osnowę i całun
– to zakończenie jednego z ostatnich wierszy, Tkanina z tomu Epilog burzy (1998). Czy Pan Cogito zdobył pokorę, ową jasność, za którą tęsknił i przed którą się bronił? Czy został obdarowany łaską wiary?
W książce Joanny Siedleckiej znalazło się miejsce na świadectwo kapłana z dnia 27 lipca 1998 – w przededniu jego odejścia:
Rozmawialiśmy, i to nawet dość długo, wsparty na łokciu coś notował. Powiedział mi, co powtórzyłem później nad trumną, że Bóg był dla niego zawsze kimś ważnym, bo rozumiał jego cierpienie (…). Poprosił o spowiedź, po której – tyle tylko mogę powiedzieć – wyciszył się, wypogodził, rozjaśnił…
_________
Cytaty z pochodzą z: „Zbigniew Herbert, Henryk Elzenberg. Korespondencja” , wyd. Zeszyty Literackie,
Zbigniew Herbert, Stanislaw Barańczak. Korespondencja. Wyd. Zeszyty Literackie 2005
Listy do Muzy. Listy Zbigniewa Herberta do Haliny Misiołkowej, Gdynia 2000
Pozostałe cytaty: Joanna Siedlecka: „Pan od poezji. O Zbigniewie Herbercie”. Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2002
Wypowiedź Katarzyny Herbertowej za: „Gazeta Wyborcza”, 30 XII 2000 – 1 I 2001
*) Z wiersza Do Ryszarda Krynickiego – list z tomu Raport z oblężonego Miasta (1983)
**) Tak podpisał się Poeta pod jednym z listów pisanych w okresie pracy w Torfprojekcie do p. Anny Łady– Świderskiej
***) Z wiersza Modlitwa pana Cogito – podróżnika z tomu Raport z oblężonego Miasta (1983)
****) Z wiersza Do Ryszarda Krynickiego – list
*****) Herbert uczestniczył w wykładach z filozofii św. Tomasza prowadzonych w Laskach przez s. Teresę Zofię Landy (1894 – 1972) , krytyka literackiego, absolwentkę filozofii na Sorbonie, 1916, zaprzyjaźnioną z J. Maritainem. Od 1928 była ona w Zgromadzeniu Franciszkanek Służebnic Krzyża. (za: Zbigniew Herbert Henryk Elzenberg Korespondencja. Op. cit.)
.