W drodze do Polski

 

_________________

Z najlepszymi życzeniami dla Drogich Czytelników – wszelkich Bożych łask na Narodzenie Naszego Pana Jezusa Chrystusa.

Oby Syn Boży, który narodził się z Dziewicy, był jedynym celem życia i jedynym pragnieniem, a wszystko inne w Nim jedynie, dla Niego i przez Niego otrzymywało rację istnienia.

Ewa Polak-Pałkiewicz

 

Andrea Mantegna - Maryja z Dzieciątkiem

Andrea Mantegna – Maryja z Dzieciątkiem

Boże Narodzenie 2013

___________________________

W drodze do Polski

 

Kochana Haluś, życzę Ci szczęścia i radości, a to osiagnąć można tylko wtedy, gdy się prawdziwie kocha, pisała na Boże Narodzenie – sześćdziesiąt lat temu – do swojej siostrzenicy, młodej mężatki i młodej matki, Stefania Weinhold, moja cioteczna babcia.

Jeżeli nie jesteś szczęśliwa, to znaczy, że nikogo nie kochasz

Stefania Weinhold - lata 50. XX wieku

Stefania Weinhold – lata 50. XX wieku

Kartka jest wyrwana z zeszytu, pismo wyraźne, choć postępująca choroba stawów utrudniała utrzymanie ołówka w ręku. List napisano ołówkiem, bo na wszystkim trzeba było oszczędzać, nawet na atramencie.

Bo być kochaną, to jest bez wartości i to nic nie daje. Trzeba samej kochać, wtedy masz niebo w sobie i nic Cię nie denerwuje, wszystkich wokół kochasz.

Autorka listu dawno już nie żyje, ale pamięć o niej trwa w mojej rodzinie. Kiedy się ją wspomina, mówi się, że była piękną kobietą. Dlaczego zapamiętano jej urodę? Tylko dlatego, że była szlachetna, łagodna i dobra. Piękno i dobro tworzą razem nierozerwalną całość. Jeśli ktoś jest tylko urodziwy nie podkreśla się tego, gdy odchodzi.

Ciocia Stefania (choć z pokolenia babć, zawsze nazywana ciocią) w okresie mego dzieciństwa przyjeżdżała często z Warszawy do naszego domu w Częstochowie. Pojawiała się zawsze, gdy trzeba było kogoś z domowników zastąpić w  opiece nad dziećmi, w prowadzeniu domu. Gdy działo się coś nagłego – choroba, konieczny wyjazd – i  rytm domu ulegał zakłóceniu. Stawiała się natychmiast. I natychmiast, prosto z drogi, która trwała wtedy wiele godzin, przystępowała do swoich zajęć. Wprowadzała od razu spokój w życie domu dotkniętego małym kataklizmem. Była pogodna, zawsze coś nuciła. Nie sposób było ją przyłapać na nic nierobieniu. Jej ruchliwe szczupłe palce, nawet gdy już wreszcie usiadła – po ugotowaniu obiadu, posprzątaniu, zaopatrzeniu domu w niezbędne wiktuały (wszystko kupowało się wtedy na rynku), zacerowaniu podartych swetrów i skarpetek, rozwieszeniu na strychu prania, zrobieniu porządku w szafach – nieustannie zatrudnione były przy czekających na odpowiedni moment kobiecych robótkach, ozdabianiu obrusów, czy pościeli inicjałami lub drobnym haftem. Miała do wszystkiego dobrą rękę, jak się wtedy mówiło. Do kwiatów, do leczenia dzieci domowymi kropelkami, do porządków, do smakowicie przyprawionej pieczeni, kształtnych pasztecików. Smukła, jasnowłosa, o żywym wesołym usposobieniu, ubierała się zawsze na biało lub na czarno. Bywała zamyślona, ale nigdy nie rozproszona przy pracy, która w naszym domu zawsze na nią czekała i w jakiś niepojęty sposób nigdy jej nie ubywało. Widzę ją, krzątająca się w świeżym fartuchu pomiędzy emaliowanym zlewem z rdzawymi zaciekami, który zawsze był przez nią starannie wyszorowany, a parapetem kuchennego okna, na który wysypywała okruchy dla ptaków.

Spójrz na Krystynę, pisała w liście do siostrzenicy, jej oczy się śmieją, bo kocha swojego Leszka. I Ty kochasz Stasia i Jacka przecież, tylko troszkę za mało. Kochaj prawdziwie

Choć niezamężna, nikt nigdy nie określiłby jej mianem starej panny. Przeciwnie, jej pogoda ducha i jakiś rodzaj wewnętrznego uporządkowania przywoływały obrazy młodości, świeżości, radosnego oczekiwania. Dla wszystkich dzieci w rodzinie, także wśród przyjaciół i sąsiadów, była drugą matką, niewyczerpaną skarbnicą cierpliwości. Wszyscy wiedzieli, że ona kocha dzieci. I one do niej lgnęły.

Ciocia Stefania była jak wiosenna burza, która wpada do domu i wypełnia wszystkie jego kąty odurzającym zapachem kwitnącego sadu i szumem wzburzonych wód, które zapowiadają inwazję rozbudzonego życia.

Do dziś pamięta się, że dzieciom surowo zakazywała skarżyć na siebie nawzajem i mówić coś złego o innych (nawet, gdy mówiły o zdarzeniach prawdziwych). Ona wiedziała, że jest to najgorsze z faux pas, bo chrześcijanin, który źle wypowiada się o grzeszniku jest jak bogacz, który okradłby ubogiego (P. Claudel).

Dopiero po latach, gdy byłam dorosła, a cioci Stefanii nie było już wśród nas, dowiedziałam się, że jej serce nie było tak naprawdę wolne. Dochowała wierności człowiekowi, który oddał życie za nią, gdy miała lat dziewiętnaście, próbując ratować ją i jej siostrę przed bolszewikami.

Stanisław Rybkowski - Wigilia, Lwów 1914

Stanisław Rybkowski – Wigilia, Lwów 1914

*   *   *

Była siostrą mojej babci Heleny. Pochodziła ze spolonizowanej austriackiej rodziny, od trzech pokoleń mieszkającej w Warszawie. W czasie I wojny światowej obie, młodziutkie kobiety, znalazły się w Rosji – mąż Heleny został ewakuowany do Moskwy jako wyższy urzędnik kolei warszawsko – petersburskiej. Małżeństwo z dwójką dzieci – trzecie miało się lada chwila urodzić – oraz Stefania ulokowało się w podmoskiewskim letnisku, Żaworonkach, w drewnianym domu ozdobionym galeryjkami i rzeźbionym gankiem. Mąż Heleny, mój dziadek, padł ofiarą epidemii tyfusu. Gdy wybuchła rewolucja, wdowa z trójką maleńkich dzieci i jej niezamężna siostra zostały praktycznie bez środków do życia. Powrót do Polski był nie tylko upragniony, był koniecznością.

Obrazy ich blisko rocznej podróży przez płonącą Rosję, która rozpoczęła się w  zimie 1917/1918, mogłyby wypełnić niejeden scenariusz filmowy. Najpierw utrata całego majątku, zaginięcie mebli ekspediowanych z Moskwy do Warszawy przez firmę Węgiełka. Utrata wszystkich oszczędności, które z dnia na dzień stały się kupą śmieci. Podróż na zachód pociągami, które jechały, a częściej tygodniami stały na bocznicy. Podczas postojów Helena i Stefania – koczując po zapadłych wioskach i miasteczkach – próbowały szyciem dla ich mieszkańców zarobić trochę pieniędzy na następny etap drogi. Znajdowały przystań w wiejskich chałupach, ukrywały się przed bolszewickimi patrolami, bo mimo nędzy wciąż wygladały na barynie. Po drodze nieraz gubiła się Helena, ale nigdy dzieci, nad którymi nieustanne czuwała Stefania. Helena wędrowała  potem pieszo – dzień i noc – po ośnieżonych torach, by dogonić pociąg, który odjechał za wcześnie. Obie siostry nielegalnie zasiedliły któregoś wieczora salonkę czekającą na bocznym torze – by dzieci mogły przespać w cieple choć jedną noc. Salonkę, która  – jak się miało okazać wkrótce – czekała właśnie na wodza rewolucji.

Najpierw jednak był wyjazd z Moskwy.

A raczej, nocna ucieczka saniami zaprzężonymi w trzy konie, które nieustannie ponaglano batem. Każda minuta, każda sekunda była cenna. Oficer na koniu, biały Rosjanin, który galopował obok, eskortując obie kobiety i trzy małe dziewczynki na ich rękach, był narzeczonym Stefanii. Zamierzał się z nią ożenić w jej ojczyźnie. Szabla, mundur carskiej armii i pistolet w pogotowiu nie były teatralnym przebraniem, ale mogły się wydawać jakąś gwarancją bezpieczeństwa tylko istotom bezbrzeżnie naiwnym. Wszyscy dorośli uczestnicy tej eskapady tacy właśnie byli. Nikt nie wiedział jeszcze, że rewolucja oznacza całkowity brak miłosierdzia, szał okrucieństwa i dzikości, jakiej Polki – a zapewne i towarzyszący im młody Rosjanin – nie oglądały dotąd nigdy.

Stefania na spacerze ze szwagrem i jego przyjacielem, Podkowa Leśna

Stefania na spacerze ze szwagrem i jego przyjacielem, Podkowa Leśna

Ale i on, ów oficer – którego imię rodzinna pamięć utraciła niestety – pragnął wydostać się stąd czym prędzej, pamiętając, że to

Kraina pusta, biała i otwarta,

jak zgotowana do pisania karta –

Czyż na niej pisać będzie palec boski

I, ludzi dobrych używszy za głoski,

Czyliż tu skreśli prawdę świętej wiary,

Że miłość rządzi plemieniem człowieczem,

Że trofeami świata są – ofiary?

Czyli też Boga nieprzyjaciel stary

Przyjdzie i w księdze tej wyryje mieczem,

Że ród człowieczy ma być w więzy kuty,

Że trofeami ludzkości są – knuty?…

(Adam Mickiewicz, Dziadów części III-ej Ustęp)

*   *   *

Stefania Weinhold, lata dwudzieste, Warszawa

Stefania Weinhold, lata dwudzieste, Warszawa

Kilkadziesiąt kilometrów za zachód od Moskwy zatrzymał ich kozacki oddział, polujący na niedobitki z armii cara. Narzeczony Stefanii mógł przyłączyć się do niego i ocalić życie. Ale patrzyły na niego jasne oczy młodziutkiej Polki z sań, które ciągnęły pokryte pianą konie. Płacz i krzyk kobiet nie powstrzymał zabójców. Oficer zginął od jednego strzału, na oczach tej, której serce zdobył i z którą pragnął spędzić resztę życia.

Ja kocham, pisała Stefania w liście na Boże Narodzenie prawie pięćdziesiąt lat później, dlatego tak Ci o tej miłości piszę. Ja kocham już tylko dzieci i to mi wystarczy. Bądź szczęśliwa zawsze – powtarzała – tak ci do twarzy, gdy jesteś wesoła i radosna…

Jakże trafny był wybór tamtego mężczyzny! Ta piękna istota, której rodzina i całe otoczenie zawdzięczało tak wiele, która wszędzie roztaczała atmosferę spokoju i dawała poczucie bezpieczeństwa, którą jakby od środka rozsadzała cicha radość, która zawsze robiła to, co należy robić i zawsze znajdowała najlepsze rozwiązanie trudnych rodzinnych spraw, nigdy nie wyszła za mąż.

Po powrocie do Polski jej głównym zajęciem była pomoc starszym rodzicom i owdowiałej siostrze w wychowaniu córek. Miała ukończoną pensję dla dziewcząt, pracować mogła tylko dorywczo. Po II wojnie żyła z groszowej emerytury. Bywało, że wręcz głodowała. Pomagały jej dzieci siostry i dalsza rodzina. Czasem nie mogła odwiedzić swoich ukochanych siostrzenic i siostrzeńców, bo nie miała za co kupić butów.

Najszczęśliwsza z moich ciotecznych babć nigdy na nic się nie skarżyła. Dochowała wierności mężczyźnie, który zginął – patrząc w jej oczy, zawsze rozświetlone oczekiwaniem i nadzieją, a teraz, kiedy padał w głęboki śnieg, płonące przerażeniem – daleko od swego upragnionego raju. W drodze do Polski.

 

 

 

Możliwość komentowania jest wyłączona.