Trzy kobiety

Ze świąteczną dedykacją dla Czytelników

Zawsze trzymała się prosto. Nawet, gdy miała siedemdziesiątkę, nawet gdy stuknęło jej już osiemdziesiąt lat. Nie była jednak z tych wyprostowanych jak struna, kroczących z godnością, z wysoko podniesioną głową. Zbyt szara, zbyt nijaka. Głowę przykrywała zawsze tą samą czapeczką zrobioną na drutach; ręce zawsze dźwigały jakieś pomięte siatki, jakieś nieodgadnione pakunki.

Dlaczego jednak to właśnie panią Jadwigę zapamiętano, o niej mówiono po wielu latach – chętnie i dużo, wyłuskując z zakamarków wspomnień jakieś pozornie nieistotne szczegóły – i na nią czekano w domu przy ulicy Solec jak na wybawienie? Przecież nic specjalnego sobą nie reprezentowała i nic szczególnego nie robiła. Zaraz po przywitaniu się opasywała się fartuchem i rozpoczynała swoją monotonną wędrówkę po trzech pokojach starego warszawskiego mieszkania. Centymetr po centymetrze: parapety, szyby, liście kwiatów doniczkowych, szafki, lustra, wnęki, ramy drzwi, antresola nad drzwiami kuchennymi, gdzie wpychano wciąż – gdy nie było jej w pobliżu – jakieś śmieci. Odświeżyć, zapastować, przeciągnąć suknem, wywietrzyć, uprać, uprasować, ułożyć, wyszorować, podlać, zgarnąć, zaciągnąć. Tyle różnorakich, a tak całkowicie banalnych czynności mogło kogoś doprowadzić do rozpaczy, a ją jakby nieustannie cieszyło. Zawsze, pomimo upływu lat, z tą samą energią, z tą samą żywością, w tym samym tempie, posuwała się do przodu. Wynosiła kubły ze śmieciami, sprzątała po gołębiach na balkonie, wygarniała z lodówki resztki jedzenia.

 

Carl Jarsson - Wnętrze z siedząca dziewczynką

Carl Jarsson – Wnętrze z siedząca dziewczynką

Zresztą, te godziny, gdy pani Jadwiga pracowała w mieszkaniu na Solcu były tak naprawdę jedynymi godzinami spokoju i odprężenia w domu. Wszyscy stawali się pogodniejsi i milsi, przybywało im sił. Pan Czesław, baryton, dla którego brakowało ról – który pogrążał się coraz bardziej w uzależnieniu do rozweselających napojów, wpadając na przemian w stany euforii i przygnębienia, co objawiało się głośnym śpiewem arii i opowiadaniem niezliczonej ilości anegdot z operowego życia, coraz bardziej podnieconym tonem, oraz długich okresów wegetacji w fotelu, w długim błyszczącym szlafroku wystrzępionym na dole, z bosymi nogami w pantoflach, z posępnym wyrazem twarzy, z tygodniowym zarostem, i w nic dobrego nie wróżącym milczeniu – odzyskiwał humor i przystępował do rytualnego zajęcia: wyposażony w nastroszone druciki starał się nareperować radio, akompaniując sobie wiązanką wymyślnych, wręcz poetyckich „prostych żołnierskich słów”.

Z kolei gospodyni, a raczej pani domu, doktor Eryka – która witała zawsze panią Jadwigę spontanicznymi okrzykami radości – nie widząc lepszego sposobu na poradzenie sobie z małżeńskimi kłopotami, regularnie wyjeżdżała z domu na staże, praktyki, by w końcu zapuścić korzonki w pewnej skromnie wyglądającej, ale doskonale wyposażonej klinice w jednym z krajów arabskich, która obsługiwała monarchę i jego liczną rodzinę. Nauczyła się arabskiego i w okolicy domu na Solcu zaczęto ją widywać tylko co kilka miesięcy, a potem, co kilka lat. Zawsze w kapeluszu i wełnianym kostiumiku, opaloną i kwitnącą.

Ale dom na Solcu, to nie tylko mieszkanie pani Eryki i pana Czesława. Także eleganckie mieszkanie naprzeciwko, drzwi w drzwi, na trzecim piętrze przedwojennej kamienicy. Mieszkanie trzyosobowej rodziny, w której wszyscy, ojciec, matka i córka, jeszcze niedawno dobrze zapowiadająca się pianistka, stopniowo pogrążali się w depresję i wyłączali z  zawodowego i towarzyskiego życia. Niegdyś stale słyszany fortepian i głośne dzwonki telefonu odzywały się coraz rzadziej, milkło radio; zostały tylko niekończące się pasjanse przy okrągłym stoliku, pod zasłoniętym grubą storą oknem. Pani Eryka, która kiedyś wyciągnęła panią Jadwigę z opresji – gdy pracowała jako sprzątaczka w biurze projektów i posądzono ją, podczas urągającej awantury, o kradzież, choć wszyscy wiedzieli, że nie była do takiego czynu zdolna – poleciła ją sąsiadce. I odtąd pani Jadwiga przychodziła już nie do jednego, a do dwóch, jak się wtedy mawiało, „lokali” na trzecim piętrze. Gdy patrzyło się na jej niezmącony spokój, dobrze obliczone ruchy, tak by czasu starczyło także na ugotowanie zupy dla pana Czesława i wysłuchanie zwierzeń jego postarzałej gwałtownie sąsiadki z naprzeciwka, niegdyś znanej spikerki radiowej, przy okazji szorowania wanny – sąsiadka pana Czesława siadała wtedy na przykrytym ceratą drewnianym taborecie i płakała – można było naprawdę doznać pociechy. Zwłaszcza, że pani Jadwiga nigdy niczego nie wymagała, nie oczekiwała podwyżki i nie upominała się o nią. Zawsze jednakowo zadowolona, solidna, staranna, punktualna. Zawsze tak samo ubrana, schludna, z włosami ukrytymi pod chusteczką – gdy sprzątała. Zawsze chętna, gotowa, przychylna, usłużna. Małomówna i uważna.

 

Carl Larsson - Gdy dzieci poszły spać

Carl Larsson – Gdy dzieci poszły spać

 

Pierwsza dostrzegała nadciągające symptomy grypy i biegła do apteki na rogu, gdy ktoś z jej chlebodawców chorował. Parzyła herbatę z cytryną, zawsze cieńszą niż należało, dmuchała na każdą łyżeczkę, by podawać ją choremu do ust. Wycierała starannie całą podłogę na mokro i wietrzyła dom, by „zabić mikroby”. Może wydać się to dziwne, ale skutkowało. Chorzy podnosili się z ociąganiem z poduszek, by rozpocząć żywot w pozycji pionowej, ale już – w miarę upływu lat – zbyt bezsilni, schorowani i przegrani – by wychodzić z domu. Pani Jadwidze przybywało obowiązków. Zakupy, telefony, pralnia chemiczna, poczta, rachunki.

W obydwu mieszkaniach przy Solcu liczono czas – przed i po przyjściu pani Jadwigi. Gdy przybywała, życie nabierało rumieńców, w serca wstępowała otucha. Filiżanki raźno pobrzękiwały w kuchni, podskakiwał czajnik na gazie, otwierały się ze skrzypieniem okna balkonowe, fruwały firanki, parowało i pachniało rozwieszane w łazienkach pranie. Wszyscy oddychali z ulgą.

Robiąc to, co do niej należało i nigdy nie skarżąc się, pani Jadwiga była najlepszą mieszanką znieczulającą i uspakajającą na strach i przerażenie, na bezradność i poczucie przegranej. Na bezlitośnie upływający czas, który nie mógł przynieść już żadnej odmiany.

 

Carl Larsson - Przed kolacją (fragm.)

Carl Larsson – Przed kolacją (fragm.)

Beatka

stanęła przy kasie supermarketu. Kosz był wypełniony luksusowym dobrem – bo i supermarket był z tych luksusowych. Wypakowywała przed kasjerkę kolejno: biszkopt w opakowaniu próżniowym, sok pomarańczowy – koncentrat i rozpuszczony, masę migdałową, śmietanę kremówkę już ubitą, w specjalnej tubie, czekoladę w puszce, kilka pomarańcz i brzoskwinie w syropie. Do tego likier Amaretto, i jeszcze wisienki – ale nie świeże, tylko kandyzowane, o polakierowanych na czerwono ogonkach, błyszczące jak karmelki.

To wszystko wywoływało od razu wrażenie czegoś puszystego, wielowarstwowego, opływającego, soczystego i okazale udekorowanego. Kasjerka, chuda dziewczyna z tatuażami na rękach i szyi, z mocno zmierzwionymi rozpuszczonymi czarnymi włosami, mimowolnie zerknęła na właścicielkę tych dóbr. I – trudno było oderwać wzrok. Beatka sama była niczym świeży torcik o poranku. Okrągła, platynowa, błyszcząca, skąpo odziana, przecudnie opalona. Złote kędziory nad brwiami i brylanciki w oprawkach okularów dodawały jeszcze blasku. „To według przepisu?”, zagadnęła nieśmiało. „Najszybsze ciasto…”, rzuciła Beatka jakby do siebie, nie patrząc na nią. „Muszę sprawdzić ten przepis”, dodała kasjerka przymilnie. Złoty łańcuszek nad kostką u nogi i lakierowany sandał na wysokim obcasie, z różą, nie mógł być z jej pozycji widziany, ale i tak postać Beatki była imponująca. Była jakaś siła przyciągania w jej masywnej sylwetce i w pobrzękiwaniu biżuterii, skomponowanej starannie z czarnym, obcisłym, raczej symbolicznym – w rozmiarach – strojem. Kasjerka chciwie pochłaniała każdy detal, gdy upierścienione palce Beatki podawały jej kartę bankową. Czuło się, że ta chuda dziewczyna jest głodna. Głodna, by skosztować tego nadzwyczajnego ciasta i stać się podobną do boginki z rzęsami jak firanki, która spłynęła z nad jakiegoś przezroczystego oceanu lub może zeszła przed chwilą po kryształowych schodach ze sceny brylantowej rewii, w asyście stu czterdziestu tancerzy w smokingach.

Pragnienie szczęścia zastukało do jej serca… Połyskliwe, pachnące drogimi perfumami. Rozpływająca się w ustach słodycz.

Dziewczyna z dzieckiem siedziała nieco z boku pomnika Chopina. Łazienki Królewskie wypełnione były uroczystym oczekiwaniem, pianista za chwilę zasiądzie przy fortepianie i cały plac przed pomnikiem, tonący w krzewach róż, zastygnie – nawet pszczoły przestaną brzęczeć – wobec muzycznego misterium. Mała dziewczynka na jej kolanach, przybrana w czapeczkę w kratkę i sukienkę z falbanką, podskakiwała na jej kolanach. Pianista ukłonił się i zasiadł przy klawiaturze. Starszy pan, wykładowca Akademii Muzycznej. Już po pierwszych akordach przysiadła na trawniku grupka Japończyków. Japonka w szortach, z płóciennym plecaczkiem, zatrzymała się w niewygodnej pozycji półsiadu i została tak, bez najdrobniejszego ruchu,  aż do zakończenia koncertu.

Dziewczyna z córeczką wstała i, trzymając małą na rękach, pozwalała jej „tańczyć”, w takt polonezów, walców i ballad. Dziewczynka kołysała się na boki i podnosiła grubiutkie ręce, czasem usiłowała podskoczyć, czapeczka przekrzywiła się, spadł bucik, wysunęła się z ręki zabawka. A matka zaczęła obracać się i przesuwać powoli wraz z nią, w tanecznych gestach płynęła milcząco, z nieziemskim uśmiechem na twarzy, ponad nieruchomą, zastygłą w słuchaniu widownią, wśród róż.

 

Carl Larsson - Portret młodej matki

Carl Larsson – Portret młodej matki

 

Wtedy z dalszego rzędu ławek uniosła się starsza kobieta i groźnie najeżona, niczym żbik szykujący się do ataku, zbliżyła się do „tancerek”. Brakowało jej tylko parasolki z drewnianą rączką, by zdzielić po głowie dziewczynę z córeczką. Syczącym szeptem wlała jej do ucha dawkę trucizny, odwróciła się i odeszła wielkimi krokami na swoje zacienione miejsce pod krzewem bzu. Niewielu tę scenę widziało, nikt nic nie słyszał. Chopin wypełniał cały park, zachwyceni Japończycy siedzieli bez drgnienia, wyglądając jak gładkie figury wytoczone z drewna, ale doszło jakieś niewytłumaczalne napięcie, dało się odczuć w lipcowym powietrzu jakieś nieznane wibracje. Dziewczyna z córeczką przestały tańczyć, czapeczka w kratkę znów wylądowała na niesfornych loczkach. Ktoś westchnął ciężko, ktoś ziewnął. Koncert dobiegał końca, rozległy się burzliwe oklaski, a kobieta spod bzu wyciągnęła z torby „Wyborczą”.

Dopiero przy wyjściu z parku, gdy odwróciłam się jeszcze raz w tamtą stronę, poznałam, że czytająca „Wyborczą” jest moją dawną koleżanką z redakcji. Jedna z tych pewnych siebie, ustosunkowanych istot, które nie poznają cię na ulicy. Jej mały triumf musiał być jej wielką pociechą, dał jej krótkotrwałe poczucie zapanowania nad prowincjonalizmem, nieporządkiem i skandalem.

Pociechą może być ostre skarcenie kogoś kogo się ma za głupiego i niewychowanego. Pociechą, tak samo złudną, może być wycieranie pyłku sprzed nóg kogoś, kogo kocha się zaborczym, beznadziejnym uczuciem.

„(…) nietrudno zrozumieć, że na tym konkretnym poziomie miłość jest zastępowana przez pociechę. Zamiast okazywać dzieciom czułość, która zaprawiłaby je w cnocie, rodzice zastępują ją sentymentalnymi pociechami – co jest tym niebezpieczniejsze, że uważają oni, że dają im w ten sposób coś dobrego” (Yves le Roux). „W rzeczywistości psują jedynie dzieci, rozbudzając w nich niezaspokojone pragnienia. Pociechy pozostają na poziomie uczuć – w obecnych czasach musimy czuć, że jesteśmy kochani. Nic nie jest jednak tak zmienne i krótkotrwałe, jak uczucia, my sami zaś zawsze potrzebujemy zewnętrznych przejawów miłości, zewnętrznych dowodów troski…”.

 

Carl Larsson - Popołudnie

Carl Larsson – Popołudnie

Logiczny umysł dziecka: dzieci nie potrafią kłamać. Jeśli nie potrafią kłamać, to potrafią prawidłowo kojarzyć fakty, łącząc przyczynę i skutek. Dzieci potrafią być szczęśliwe naprawdę, bo wiedzą, że źródłem szczęścia jest miłość. Że miłość istnieje i nie jest czystą wyobraźnią. Miłość, która rodzi piękno. A one odczuwają piękno całą swoją istotą.

Potrafią też być bardziej niż myślimy nieszczęśliwe, ze względu na ten swoj logiczny, niezniszczony kompromisami z nieprawdą umysł.

Wydaje się, że nadopiekuńczy starzy rodzice łysiejącej córki z mieszkania naprzeciwko pana Czesława, w ogóle nie znali Matki Bożej, nie wiedzieli o Niej nic, mimo, że nad łóżkiem ukochanej Grażynki, na starym zabytkowym kilimie wisiał poczerniały ryngraf. Nie mieli pojęcia, że Ona nie znosi żadnego, nawet najmniejszego kłamstwa.

Gdy nie wie się nic, jest się jak ślepiec.

”…W takim przypadku jesteśmy bliscy popadnięcia w zmysłowość i dalecy od nauczenia prawdziwej czułości. W ten sposób ściągamy na nasze dzieci nieuchronną katastrofę w ich przyszłym życiu”. Jako „zmysłowość” francuski autor rozumie także kompletną „niezdolność do wypełniania naszych obowiązków i stawiania czoła problemom z tego tylko powodu, że nie otrzymujemy naszej porcji pociech. (…) W rzeczywistości te pociechy wytwarzają w domu fałszywą atmosferę, sztuczne poczucie szczęścia, przekonanie, że jesteśmy szczęśliwi, ponieważ musimy być szczęśliwi. Aby uczynić zadość temu zewnętrznemu nakazowi, unikamy zagłębienia się w jakiekolwiek poważne kwestie i trzymamy się zasad poprawności politycznej”.

0 A aaaa oooooo

Imieniny na Solcu. Nikt z zaproszonych gości nie przybył. Z wyjątkiem, rzecz jasna, sąsiadów z naprzeciwka, którzy przyczłapali w kapciach, z łysiejącą otyłą córką Grażyną. Oni zawsze się stawiali, już nawet nie zmieniając codziennego ubrania na bardziej odświętne. Pan Czesław, którego twarz stała się z czasem całkiem fioletowa, opowiadał po raz dwudziesty dziewiąty te same anegdoty, zataczając się ze śmiechu, pani Eryka dokładnie o szóstej zatelefonowała z Maroka z życzeniami dla męża, rodzina sąsiadów słuchała anegdot obojętnie, objadając się w milczeniu kanapkami i tortem. Pani Janina siedziała jak królowa u szczytu stołu. To ona wcześniej nalała wszystkim herbaty do szklanek, zrobiła kanapki, upiekła szarlotkę. Ona nie zapomniała o imieninowych goździkach dla solenizanta i serwetkach przy nakryciach. Nie, ona nie była z tych, których stworzyła „mądrość” Wschodu – nie była człowiekiem, który protestuje, gdy chcą, by odpoczął, po sześciu dniach pracy (V. Messori), lub z tych, których daje się tak często spotykać w Niemczech, których „pokora” jest wyrafinowaną pychą. Ona nie bała się rzeczy „przerażających”, ani nie sądziła po pozorach. Potrafiła się też szczerze śmiać z anegdot słyszanych niezliczoną ilość razy i cieszyć się, głośno mieszając łyżeczką cukier w swojej szklance, że wszystkim smakują jej solidne, pożywne kanapki z razowego chleba, z ogórkiem i jajkiem.

 

Carl Larsson - Przed uroczystą kolacją

Carl Larsson – Przed uroczystą kolacją

 

Spotkanie z Beatką przy kasie przypomniało mi kartę w lodziarni. Lody – już nie zwykle: śmietankowe, waniliowe i czekoladowe, ale ciasteczkowo-poziomkowe, chałwowo-pistacjowe, orzechowe z kawałkami mango, arbuzowo-cytrynowe. Na każdym pucharku, a raczej olbrzymim pucharze, piętrzyła się korona z bitej śmietany, polewy, posypki i jeszcze tej ostatniej: wisienki kandyzowanej z czerwonym ogonkiem. Nigdy nie nasycone oczy i podniebienia pochłaniały tę konstrukcję, obszerną i wysoką, na kształt piramidy.

Przy jednej stołecznej, niewielkiej ulicy naliczyłam ostatnio trzydzieści kawiarni i bistro, na przemian: lody, zapiekane kanapki, pizza, soki, chińska kuchnia, kuchnia arabska, tajska, naleśnikarnia, pierogarnia, herbaciarnia… Lejące się strumieniami pociechy. Śmietnik jako ideał.

Na końcu tej ulicy był kościół.

W kościele, w srebrnej trumnie spoczywa nierozkładające się od ponad trzystu lat ciało Andrzeja Boboli, jezuity.

Co mogła myśleć o tym wszystkim pani Jadwiga, którą przyłapałam kiedyś, gdy wsiadała do tramwaju, by wysiąść na tej właśnie ulicy, bo przy niej mieszkała, na której dziś jest trzydzieści kawiarni, a z kieszeni jesionki wystawał jej sznureczek różańca zakończony metalowym krzyżykiem? Jedna z nielicznych, znanych mi osób prawdziwie i bezapelacyjnie szczęśliwych …

Może myślała: nie ja tworzę ten porządek, nie ja sprawiam, że sytuacje te mają miejsce, że ci ludzie stają na mojej drodze. Może myślała: „Działanie stworzeń jest zasłoną, która przykrywa głębokie tajemnice działania Bożego” (J.-P. de Caussade)? Myślała, jak ten, którego ciało spoczywa w kryształowej trumnie: „Jestem posłuszny – jestem przekonany”.

 

Carl Larsson - Czytająca

Carl Larsson – Czytająca

„W każdej chwili Bóg nas dotyka poprzez jakiś ból, jakąś pociechę lub jakiś obowiązek. Wszystko co się dzieje w nas, wokół nas, przez nas, zawiera w sobie i osłania Jego Boskie działanie. (…) Dlatego zawsze jesteśmy zaskoczeni i nie spostrzegamy Jego działania, jak dopiero, gdy ono już ustaje. Jeśli moglibyśmy podnieść zasłonę, pozostając uważni i czujni, Bóg objawiałby się nam nieustannie, a my widzielibyśmy jego boskie działanie we wszystkim, czego doświadczamy i cieszylibyśmy się nim”.

Jak mała beztroska tancerka, fruwająca na rękach swojej mamy, niczym motyl, w parku w Łazienkach.

Jak stara, umęczona kobieta z siatkami w obu dłoniach, w zatłoczonym tramwaju, szepcząca jakby do siebie monotonne słowa.

„O każdej rzeczy moglibyśmy powiedzieć: Dominus est, >To jest Pan!<. I znajdowalibyśmy w każdej nowej okoliczności dar Boży. Dostrzeglibyśmy w stworzeniach bardzo słabe narzędzia w rękach wszechmocnego Pracownika. Bez trudu rozpoznalibyśmy, że niczego nam nie brakuje i nieustanna opieka Boga skłania Go, by obdarzyć nas w każdej chwili wszystkim, czego potrzebujemy”.


Cytaty za:

Ks. Yves le Roux FSPPX, Powrót Attyli, („Zawsze Wierni”, XI-XII 2016)

Jean- Pierre Cassade, Powierzenie się Opatrzności Bożej, Płock 2017

 

 

 

Możliwość komentowania jest wyłączona.