Trudny przypadek pani G.
Czego można się spodziewać po osobie, która obserwując postępujące, w miarę upływu lat, zmiany w swoim wyglądzie, nie wyciąga z tego właściwych wniosków? Po osobie, której się wydaje, że świeżość i urodę zawsze będzie mogła sobie kupić i dosztukować. To tylko kwestia ceny… Że czas nie okaże się wobec jej urody nieubłagany. Czy osoba tak myśląca może być wiarygodna jako polityk? Jako dyplomata?
Czy można się spodziewać, że osoba, która nie wyciąga prawidłowych wniosków co do swojej kondycji ludzkiej, że mianowicie jej atrakcyjność fizyczna – i w ogóle jej fizyczność – jest czymś przemijającym i nietrwałym, będzie w stanie wyciągać prawidłowe wnioski analizując sytuację polityczną?
Znałam kilka osób, które nie były w stanie pogodzić się z tym, że ich wygląd, w miarę jak przybywało im lat, coraz bardziej się zmienia. Jedną z nich był ksiądz T., poeta. Nosił na czubku głowy peruczkę w kolorze kasztanowym. Nieraz ześlizgiwała mu się nieco na bok albo opadała na czoło. Był to człowiek o tak ujmującym sposobie bycia (choć jednocześnie drażliwy i chimeryczny), że powszechnie wybaczano mu tę jego słabość. Był chyba jednak przekonany, iż nikt nie zauważy, że brązowa kępka przylepiona do czaszki, to nie jego własne włosy i że jest to ozdoba wątpliwa.
Drugą była słynna aktorka, pani A. Ona była trudniejszym przypadkiem, bardziej niż roztargniony ksiądz-poeta identyfikowała się ze swoją rolą, rolą „wiecznie młodej kobiety”. A zarazem, jako profesjonalistka, mogła bez trudu wyuczyć się różnych póz i zachowań, odpowiedniej modulacji głosu, unoszenia głowy, siadania w towarzystwie zawsze w półcieniu, by świat nie poznał jej „wielkiej, strasznej tajemnicy”. Cóż, była w istocie prawdziwą artystką. Jej dramat osobisty raczej budził współczucie, a nawet rodzaj szacunku, niż śmieszył.
Obie te postacie były ekscentryczne, przewrażliwione, ale zarazem barwne i utalentowane; wiele im wybaczano.
Pani G. jest osobnym przypadkiem. Ona podchodzi do sprawy “naukowo”, matematycznie. Patrząc na panią G. możemy prześledzić, przy odrobinie wyobraźni, tok jej rozumowania w różnych sytuacjach, także tych oficjalnych, dużej rangi.
Jej zasadniczą cechą jest jej ogromna ambicja. Gdy wpatruje się w swoje odbicie w lustrze nie spostrzega, iż otrzymała właśnie ewidentny znak, że zbliża się moment gdy trzeba będzie zdać rachunek ze swojego życia. Myśli raczej, że nadszedł czas, by dokleić sztuczne rzęsy i usunąć drugi podbródek. Gdy widzi zmiętą i pobladłą twarz, posiwiałe włosy, zęby, których biel stała się czymś umownym, wynajmuje bez zwłoki konsultantów z dyplomami i licencjami oraz sztab chirurgów, by to wszystko ponaciągali, wymodelowali, nasączyli, przyklepali i pokryli gładką lśniącą nawierzchnią. Ona wie, że takie pełne rozmachu ekonomicznego przedsięwzięcie musi przynieść odpowiednie zyski. Opłaci się po stokroć. Nie jest skłonna być przypudrowaną lalką jedynie dla romantycznego kaprysu czy zwykłej próżności. Skoro inwestuje, musi się jej to zwrócić z nawiązką. Rachunek zysków i strat przeprowadzony jest starannie.
Dlatego także podejmowanie przez nią różnych wątpliwych moralnie kampanii w interesie jej politycznych i gospodarczych partnerów i sojuszników traktowane jest przez nią jako jej zwykły obowiązek. Takie rzeczy jak prawda, kłamstwo, fałszywa narracja, wstyd, to nie są kategorie, które byłyby dla niej czymś realnym. I w ogóle godnym uwagi. Prawda to nie jest coś, dla czego warto ryzykować.
Osoby typu pani G. nie zadają sobie pytań, czy coś jest czy nie jest prawdą. Mogą co najwyżej zapytać: „Prawda? A ile to dziś kosztuje?” I: „Czy będzie mi dziś wieczorem z tym do twarzy”.
Ludzie, którzy nie wyciągają wniosków z rzeczywistości, która ich dotyczy – także dotyczy ich cielesnej powłoki – odcinają w rezultacie wielką część rzeczywistości, w której żyją. Wolą jej nie widzieć. Nie mieć z nią nic wspólnego. Jeśli są kobietami i mają dużo pieniędzy, mówią: „Zrobię sobie implanty i będę miała olśniewający uśmiech. Pokryję farbą moje zetlałe włosy i znów będę przypominała tę rudowłosą czarodziejkę, którą kiedyś byłam”. Jeśli zaś są mężczyznami, to stosują wyczerpujące głodówki, kuracje witaminowe, wlewy, botoxy, wygładzenia, masaże i naświetlania…
I oto pani G. żyje w złudzeniu, że jej wygląd, z czasów, gdy zauważyła pierwsze zmarszczki wokół ust, był po prostu mylący. Że można powstrzymać szalony wehikuł czasu, jeśli idzie o „profesjonalną jakość” jej wyglądu.
Ktoś kto żyje złudzeniami nie może uczynić nic poważnego w życiu i w polityce. Jego działalność prędzej czy później okazuje się groteskową serią gaf i pomyłek. Gdy dołącza się go do grona osobistości politycznych pogrąża i ośmiesza swój kraj. (Cyniczny Wolter mawiał: „Żeby odnieść sukces w świecie nie wystarczy być głupim, trzeba jeszcze być dobrze wychowanym”).
Pani G. zapytała kiedyś w pewnym dobrze prosperującym sklepie: „Czy są te cudowne kropelki, które tak reklamujecie, na starość i przemijanie, nawet za duże pieniążki? Cena nie ważna, płacę gotówką!”. I dostała odpowiedź twierdzącą.
Doszła więc do wniosku, że wszystko jest w porządku na tym najlepszym ze światów. A każdy, kto by twierdził, że jest inaczej, jest fe! Jest parszywą owcą.
Gdy dostała się do świata polityki i przysłano ją do naszego kraju nadal była wierna temu przekonaniu i wykazywała całkowitą niechęć do mierzenia się z faktami. Wydawała się sobie po prostu istotą nadzwyczaj praktyczną unikając jak ognia konfrontacji z rzeczywistością. Przymierzanie kreacji, bywanie na salonach i uśmiechanie się było jej zdaniem aż nadto skrupulatnym wypełnianiem obowiązków wobec swojego kraju… Taka współczesna, niefrasobliwa, całkowicie dowolna adaptacja “Lalki” Prusa. W luksusowym hollywoodzkim wydaniu.
Ale oto przykład całkowicie odmiennej postawy kobiety, której życie chyliło się już ku swemu kresowi, a która pozostała prawdziwie piękna. Promieniowała czymś trudnym do zrozumienia dla większości współczesnych stylistów, fotografów i łowców skandali, pięknem wewnętrznym.
“(…) mimo, że wolała być raczej estetyczna niż antyestetyczna, nie była estetką”, pisał Gilbert K. Chesterton o pewnej postaci świata literackiego, Alice Meynell *); “nie było w niej nic, co mogłoby ulec zniszczeniu. Przypominała wielkie smukłe drzewo, które kwitnie i wydaje owoc w każdym czasie. Jej idee były jak duchowe soki, które nigdy nie wysychają. Zawsze potrafiła znaleźć coś, o czym mogła rozmyślać, nawet kiedy leżała chora w ciemnym pokoju, w którym jak mówiła, cień ptaka na żaluzji był czymś więcej niż sam ptak, bo był posłańcem słońca. Z pewnością była artystką, a nie estetką, ponieważ z pewnością była rzemieślnikiem. Przede wszystkim przypominała owego sławnego artystę, który mówił, że zawczasu miesza farbę z myślami. Miała w sobie jeszcze coś, czego wówczas nie rozumiałem, a co odróżniało ją od współczesnych. Była silna i mocno zakorzeniona, podczas gdy wszyscy stoicy byli tylko zesztywniali od rozpaczy.
Miała świadomość nieśmiertelnego piękna, gdy wszyscy poganie potrafili jedynie mieszać piękno ze śmiertelnością. I chociaż przemknęła przez moje życie jak cień i widywałem ją rzadziej, niżbym chciał, jej obecność miała w sobie coś z widmowej powagi cienia, a jej pojawienie się, coś z ulotności odfruwającego ptaka. Teraz wiem, że nie była to ulotność ani cień. Alice Meynell była posłańcem słońca”. (Gilbert Keith Chesterton, Autobiografia, tłum. Maciej Reda, Warszawa – Ząbki 2017)
__________
Alice Meynell (1847-1922), angielska poetka i pisarka, inspirująca się w swojej twórczości katolicyzmem (przyjęła wiarę katolicką ok. 1868 roku).
.