“Ten przebiegły facet z szyderczym uśmiechem”

Posted on 14 lutego 2022 by Ewa Polak-Pałkiewicz in Rycerze Wielkiej Sprawy

Dawne dwory szlacheckie prezentuje się dziś nierzadko jako luksusowe siedziby,  gdzie można zażyć wykwintnej atmosfery i niespotykanych wygód. Tylko jednak nieliczne po przeprowadzeniu gruntownej renowacji przez nowych właścicieli, najczęściej jednak z prawowitymi nie mającymi nic wspólnego, mogą przyciągać gości nowymi dachami i gankami, eksponowanymi we wnętrzach kopiami bądź replikami dzieł sztuki, niekiedy także niewielkimi stadninami koni w otoczeniu, i najczęściej służą potrzebom prowadzonych tu drogich restauracji, hoteli, centrów konferencyjnych. Ma być „tak jak kiedyś”, „stylowo”. Bardziej wrażliwi Polacy odwiedzający te miejsca wyczuwają jednak fałsz w przedstawianiu życia dworów wyłącznie jako świata elegancji i wyrafinowanego gustu.

Tyle się wciąż podejmuje wysiłków, żeby całą odrębność życia warstwy, która tworzyła przez wieki historyczną i kulturową tkankę życia kraju sprowadzić do upodobaniu do ucztowania, polowań, kart, koni i zbytkownych wnętrz. Bo o tym, co najważniejsze, o mieszkańcach dawnych historycznych siedzib ziemiańskich, ludziach często ogromnych zasług dla Polski rzadko się wspomina. Kiedyś byli, a potem po prostu zniknęli. Jak to zniknięcie naprawdę wyglądało? Kto ze współczesnych Polaków o tym wie?

Prawie sześćdziesiąt lat milczenia – ale i wymyślnych kłamstw preparowanych z premedytacją – miało także pogrzebać definitywnie pamięć o ofierze złożonej przez wielu z nich dla Polski.

Potańcówki, brydż, goście, suto zastawiony stół, śpiewy i toasty – tak większość polskich filmów wojennych pokazuje życie dworów ziemiańskich podczas okupacji.  Próżno liczyć na wyjaśnienie, że rozrywki kulturalne – nawet domowy teatr, koncerty i tłumy gości – były często starannie wyreżyserowaną zasłoną dymną przeznaczoną dla niemieckich oczu. Poza nią toczyła się w dworach i na ich zapleczu intensywna działalność konspiracyjna: tajne nauczanie, praca podziemnych szpitali, punktów aptecznych i szwalni dla potrzeb Armii Krajowej; ukrywali się tu także uciekinierzy przed gestapo. Nawet najmniejsze dworki i oficyny dworskie okazywały się niezwykle pakowe – tuż pod bokiem Niemców… Polskie Państwo Podziemne istniało i działało sprawnie właśnie dzięki oparciu w tym ostatnim przyczółku względnie normalnego życia gospodarczego, jakim pozostały w czasie wojny – zwłaszcza na terenie Generalnej Guberni i Podkarpacia – dwory, oraz dzięki inteligencji, zmysłowi organizacyjnemu i odwadze ich właścicieli.

Szczególne zasługi dla trwania i rozwoju Armii Krajowej oraz Państwa Podziemnego ma ziemiaństwo z terenów GG. Podczas sesji IPN w Warszawie (w 2007 r.) poświęconej tajnej organizacji ziemian „Uprawie” (Vel „Tarczy” vel „Opiece”) przytaczano historię dworu w Małopolsce, który przez całą okupację ukrywał sto dwadzieścia osób. Z kolei we dworze Dzieduszyckich istniała spółdzielnia powroźnicza, zielarska i warsztat, w którym wyrabiano obuwie z drewnianą podeszwą. Wszystko to dawało zatrudnienie pięćdziesięciu osobom, które trzeba było przez okres wojny przechować i zapewnić zajęcie, by mogły żyć godziwie.

W kierownictwie „Uprawy” było pięciu przedstawicieli arystokracji: Roman Lasocki, Leon Popławski, Andrzej Józef Sapieha z Żurawicy, Paweł Żółtowski i w jego zastępstwie Konstanty Radziwiłł oraz Jan Zamoyski. W latach 90. zmarł w Londynie ostatni z przywódców organizacji, Roman Gumiński. „Ze względów wojskowych Niemcom zależało na utrzymaniu sprawnie działającej produkcji rolnej i leśnej oraz przemysłu. Nie chcieli i nie mogli wszystkiego obsadzać własnymi ludźmi. Wprawdzie jesienią 1939 roku wielu wybijających się ziemian rozstrzelali lub uwięzili, lecz chodziło wtedy o wprowadzenie terroru” – pisze Michał Żółtowski. Temu służyło wyeliminowanie najwybitniejszych jednostek. Później ziemianie korzystali jednak z pewnej swobody. Powód był banalnie prosty: byli w posiadaniu uznawanych przez policję papierów, tak jak i przemysłowcy zostali uznani za potrzebnych Rzeszy jako prowadzący Grossbetrieb – wielkie zakłady produkcyjne. Niemcy chcąc nie chcąc, liczyli się z tymi, którzy dysponowali bazą dającą im pewną niezależność.

Pragmatyzm Niemców w okupowanej Polsce spotkał się z intelektualnie dojrzałą i moralnie jednoznaczną postawą ziemian, którzy postanowili wykorzystać tę specyficzną sytuację i podjąć ryzykowną grę na rzecz zbrojnego wyswobodzenia Polski..

Spiritus movens całej olbrzymiej struktury był Karol Tarnowski h. Leliwa, z Chorzelowa. To on, w drugim miesiącu wojny, ocenił, że nadeszła chwila, kiedy ziemiaństwo polskie stanąć musi do konfrontacji z historycznym wrogiem Rzeczpospolitej, wykorzystując wszystkie zasoby swych możliwości intelektualnych – także siłę gospodarczą majątków ziemskich – całą gamą pomysłowości, rzutkości, inteligencji, doświadczenia, kultury, znajomości w świecie dyplomatycznym Europy i znajomości języków. Do podobnych wniosków co do zadań ziemiaństwa doszedł Leon Krzeczunowicz z Jaryczowa pod Lwowem. Gdy w październiku 1939 roku Karol Tarnowski spotkał go w Krakowie obaj byli już wewnętrznie gotowi do podjęcia działań na szeroką skalę.

 

Dwór Krzeczunowiczów w Jaryczowie, lata 30.

 

Spontanicznie podjęta przez ziemian i inteligencję na początku wojny działalność charytatywna stała się podstawą „szeroko zakrojonej organizacji paramilitarnej, która z czasem objęła cały kraj” (M. Żółtowski). W społeczeństwie polskim okresu wojny nie wiedziano o jej istnieniu. Moja Mama, Maria Osipow-Polak, prowadząca przez całą wojnę tajne nauczanie na poziomie licealnym i akademickim w Warszawie, była co roku zapraszana do różnych dworów ziemiańskich, m.in. do Sitkówki w Kieleckiem, Nawojówki – Zawady Oczkowskich w Nowosądeckiem, gdzie zapewniano wakacyjny odpoczynek także kilku jej koleżankom z tajnego nauczania. O istnieniu „Uprawy” żadna z nich nie wiedziała.

„Gdyby nie «Uprawa» – «Tarcza» Armia Krajowa nie mogłaby była spełnić wielu swoich zasadniczych zadań – pisał w jednym z raportów Bór-Komorowski. “Jej opieka uchroniła od głodu, demoralizacji i rabunku wiele oddziałów partyzanckich powstających jak grzyby po deszczu po 1943 roku. (…) Dwory (…) dawały bezpłatne schronienie i wyżywienie 30 i więcej osobom. (…) Niezmiernie ważną i wprost nieocenioną była stała, świetnie zorganizowana pomoc dla oddziałów partyzanckich. (…) Tylko opieka ‘Tarczy’ uchroniła je od głodu, demoralizacji i rabunku. Wiadomą jest bowiem rzeczą, że partyzantka nie może istnieć przez dłuższy czas bez poparcia miejscowej ludności” .

„…wyżywienie oddziałów partyzanckich przestało być troską poszczególnych dowódców i ciężarem wsi”, podkreśla por. AK Jerzy Lambl, ps. „Brzeszczot”, „w wyniku czego nawiązała się między oddziałami, dworami i wsiami nieznana dotąd więź patriotyczna. Sam korzystałem z gościnności p. Leona Kozłowskiego z Marchocic i muszę stwierdzić, że w okresie całej wojny nasi ludzie nie jedli tak dobrze, jak wtedy. Pan ten nie poprzestawał na dostawach mięsa, ziemniaków i mąki, ale przysyłał do lasu całe kotły doskonałej strawy dla setek ludzi, nic nie zważając na nieustanną groźbę wsypy. Po zabiciu krowy, czy prosiaka meldował Niemcom, że został ograbiony z żywca przez «bandytów». Takich panów Kozłowskich – bez wyjątku ludzi «Rolanda» – były dziesiątki”.

Dewiza: Nie bać się przegrywać

Kim  był ów słynny „Roland”? W opracowanej przez krakowski IPN lapidarnej nocie biograficznej Leona Krzeczunowicza (ps. „Roland”, „Express”, „S1”)) (1901-1944), przywódcy „Tarczy” w Okręgu Krakowskim, czytamy, że organizował przerzuty oficerów przez zieloną granicę na Węgry.

Jedna z nielicznych zachowanych fotografii przedstawia go jako młodzieńca, który konno wyskakuje przez okno rodzinnego dworu w Jaryczowie pod Lwowem. Pomimo braku ojcowskiej zgody jako siedemnastolatek brał udział w obronie Lwowa. Dwa lata później jako ochotnik walczył w wojnie bolszewickiej w 8. Pułku Ułanów Krakowskich.

Gdy po maturze zapisał się na „Wyższe Kursa Ziemiańskie” zwane Kursami Turnaua, żeby nauczyć się praktycznego rolnictwa, zadarł z szefem kursów, bo podczas praktyki w jego majątku urządził pokaz skoków na fornalskich koniach. Po ukończeniu kursów przejął zarządzanie rodzinnym majątkiem w Jaryczowie.  Gospodarując na roli, w czym wykazywał niepospolitą energię i zdolności, uprawiał także zawodowo jeździectwo, był trenerem konnej jazdy, co było rzadkością wśród ziemian. Konie wymagały dużych nakładów i były domeną wojska. Przygotowywał do zawodów utalentowaną amazonkę, swoją przyszłą żonę, Wandę z Czaykowskich. Rodzinny dwór był zniszczony przez bolszewików, zamieszkali więc z żoną w małej leśniczówce na skraju majątku.

 

Wanda Czaykowska z klaczą Alse

To właśnie z czasów, gdy z pasją uprawiał jeździectwo, w którym ujawniała się cała jego osobowość, oryginalny styl, inwencja, odwaga i polot, datuje się jego przyjaźń z dwoma znakomitymi jeźdźcami, Tadeuszem Komorowskim, późniejszym „Borem”, młodym oficerem kawalerii i Władysławem Zakrzeńskim z Nieborowic, z którymi później był związany działalnością w AK.

Pasjonowały go wszelkie rodzaje sportów. Kiedy miał najwięcej siły, by je uprawiać, w czasach wielkiego kryzysu, po zniszczeniach I wojny i wojny 1920 roku, warunków do tego nie było. W średniozamożnych majątkach nie było ani terenów ani niezbędnych szkoleń, „do wyników dochodzili ci, którzy wykazywali najwięcej pomysłowości, wytrwałości i praktycznej inteligencji”, zaznacza Michał Żółtowski.

Po galicyjskich dworach opowiadano sobie historię udziału Leona Krzeczunowicza w narciarskim biegu zjazdowym, do którego przystąpił przypinając sobie narty pierwszy raz w życiu – i dotarł do mety w pierwszej dziesiątce, naśladując wiernie ruchy poprzedzającego go zawodnika; było to w Austrii, podczas podróży poślubnej Leona i Wandy. Był też skok ze skoczni w Zakopanem, do którego ktoś go namówił, mówiąc, że to przecież takie proste. Skacząc wywijał kijkami budząc powszechną wesołość. Na wielkich wyścigach skoków konnych w Kopenhadze w latach 30., wszystkie pieniądze, które miał przy duszy, a była to niebagatelna kwota, postawił na konia z bardzo wyraźnym defektem, przyłęgowatego i ta „pokraka”, jak określili ją znawcy, „skakała jak pchła i wygrała w cuglach”.  „Przecież to było  jasne”, tłumaczył potem żonie,  „w największym wyścigu sezonu nie puściliby takiej karykatury końskiej, gdyby nie miała żadnych szans, ona musiał mieć jakieś ukryte talenty”.

Fantazję, odwagę i polot z pewnością odziedziczył po przodkach. Jego ojciec, Walerian Krzeczunowicz, pochodził z rodziny spolonizowanych Ormian i był wielkim oryginałem, miłośnikiem i znawcą literatury, sztuki i historii; przed I wojną został marszałkiem szlachty powiatu lwowskiego. Matka, Ilona Fricke de Sölvenihaza była Węgierką, wywodzącą się z ziemiańskiej rodziny austriackiej o tradycjach wojskowych. Wybitną osobowością w życiu polskiej Galicji był dziad Leona, Kornel Krzeczunowicz, który działał przez wiele lat na rzecz zniesienia pańszczyzny i walczył z rządem austriackim o uczciwą politykę rolną; jego starania zaowocowały ustawami o katastrze gruntowym, co położyło kres płaceniu przez Polaków bezpodstawnie wysokich podatków. Był współzałożycielem Akademii Rolniczej w Dublanach i wielu innych instytucji gospodarczych.

Zacięcie społeczne Leon odziedziczył po dziadku. Był m.in. prezesem Towarzystwa Hodowców Koni we Lwowie, wiceprezesem Związku Ziemian we Lwowie i wójtem gminy Jaryczów.

Leon odznaczał się bystrym umysłem, miał dar wnikliwej oceny ludzi, w których „potrafił odgadywać ukryte wartości, tak samo jak w niepokaźnych na pozór koniach”, podkreśla Jerzy Lambl. Zawsze otoczony młodzieżą. Młodych ziemian pociągał nie tylko pogodą ducha, autoironią, humorem, ale przede wszystkim autentyczną powagą, z jaką traktował ich problemy, cierpliwością, skupieniem, gdy przychodzili do niego ze swoimi sprawami. Obserwował ich uważnie, potrafił wskazać słaby punkt rozumowania, pomóc wyciągnąć właściwe wnioski. Nigdy młodym ludziom nie pochlebiał. Był wymagający, uważał, że nie powinni brać się za rzeczy „na ich miarę”, ale zawsze sięgać po te bardziej ambitne. Rozumiał jak ważnym życiowym zadaniem każdego młodego mężczyzny jest hartowanie ducha. Autor wspomnień o Leonie Krzeczunowiczu, Michał Żółtowski przytacza pozornie błahy fakt, wyraźny niepokój Leona na jego widok, gdy przyjechawszy do Żółtowskich do Czacza, na polowanie, w zimie 1938 roku, gdy mróz był srogi, ujrzał go, wówczas studenta, otulonego po czubek nosa w ciepłe futro, i pytanie Leona: „Czy nie mógłbyś być nieco gorzej okryty?”

Dla niego samego trudności były zawsze wyzwaniem, lubił je pokonywać. „Leon nie bał się przegrywać”, wspominała po latach jego żona, „nie wstydził się przyznać, że przegrał i najczęściej sam z siebie się naśmiewał. Lubił ryzyko, ale nie był nieprzytomnym, zajadłym graczem. W każdym jego ryzykownym przedsięwzięciu była doza logiki i rozsądku”.

Był niezwykle skrupulatny w prowadzeniu majątku, opłacaniu pracowników i zawsze gotowy do niesienia pomocy także chłopom. To była cecha rodzinna. Jego ojciec, który w czasie wojny prowadził księgowość w Gorajowicach, majątku Sroczyńskich w powiecie jasielskim, nie mógł wprost fizycznie znieść konieczności zapisywania fikcyjnych danych – przepisy niemieckie uniemożliwiały prowadzenie normalnej rachunkowości – i nosił stale na piersiach medalion z prawdziwymi danymi.

Gdy pierwszego września 1939 r. Leon zgłosił się do wojska na ochotnika nie przyjęto go. Jako wójt powinien pozostać w gminie, przeszkodą był też defekt ręki, trwały ślad po poważnej ranie ramienia odniesionej podczas wojny bolszewickiej. Był niepocieszony, ale podarował z miejsca najlepszego swojego konia terenowego «Junaka» gen. Fabrycemu, Inspektorowi Armii we Lwowie.

 

Leon Krzeczunowisz podczas zawodów jeździeckich na swoim rumaku Ekspresie

 

W przeciwieństwie do Karola Tarnowskiego, który po zainicjowaniu działalności „Uprawy” nie był w stanie aktywnie nią zawiadywać, mając w swoim domu na co dzień Niemców, Leon Krzeczunowicz przez pięć wojennych lat, wraz z grupą najbliższych współpracowników, dzień w dzień prowadził z okupantem krańcowo niebezpieczną grę.

„Dzidzia” wychodzi z domowej czytelni 

Jego najstarsza siostra Maria, ps. „Dzidzia” w latach trzydziestych prowadziła we Lwowie dom swemu starzejącemu się ojcu. Była niezamężna, oddawała się intensywnie uprawianym sportom, śledzeniu wydarzeń literackich i lekturze nowości wydawniczych. Zadawała szyku z papierosem w ustach, w ekstrawaganckim sportowym stroju. Widywano ją często pochyloną nad książką w restauracji „George”, jak wspomina Karolina Lanckorońska w wojennym szkicu „Komorowscy”. Jednak w czasie wojny jej opinia o „Dzidzi” zmieniła się diametralnie.

Ta na pozór płocha elegantka, tuż po zakończeniu kampanii wrześniowej, w Krakowie, zaangażowała się z niesłychanym poświęceniem w niesienie pomocy uciekinierom z Wielkopolski i Śląska, pozbawionym domów, zagrożonym  represjami, bez środków do życia, wykazując niebywałą inteligencję, odwagę i ofiarność, niezmiennie przy tym żartując na swój tematy i bagatelizując prawdziwe niebezpieczeństwo. Była wirtuozem w wyrabianiu ludziom z konspiracji fałszywych dokumentów. Była zaufaną kurierką na Węgry i do Rzymu płk. Tadeusza Komorowskiego, komendanta Obszaru IV ZWZ w Krakowie. Nieustannie kursowała z dokumentami i meldunkami od władz wojskowych, które przewoziła na Węgry i do Włoch. To jej refleks uchronił na jesieni 1939 roku przebywającego w Krakowie płk. Tadeusza Komorowskiego przed wpadnięciem w ręce gestapo. „Pułkownik, przebywszy do Krakowa po rozbrojeniu jego oddziału znalazł się w krytycznym położeniu. Nie mógł znaleźć mieszkania bez okazania dokumentów osobistych, to zaś zaprowadziłoby go od razu w ręce gestapo. «Dzidzia» wyrobiła mu błyskawicznie fałszywy dowód osobisty na nazwisko Tadeusz Korczak. W początku pracy konspiracyjnej mało kto odważyłby się na podobną inicjatywę. Otrzymawszy fałszywe papiery, późniejszy gen. «Bór» wyszedł spokojnie ze szpitala, gdzie go w pierwszej chwili „Dzidzia” umieściła, po czym wkrótce wyszukała mu sublokatorskie mieszkanie”, pisze Michał Żółtowski.  Gdy został komendantem Obszaru IV Związku Walki Zbrojnej, “Dzidzia” zajęła się sekretariatem Komendy. Dla potrzeb konspiracji wykorzystywała rodzinne kontakty na Węgrzech, z pocztą kurierską osobiście docierała do Rzymu, niejednokrotnie przekraczając południową granicę. W sytuacjach podbramkowych po prostu wręczała komuś z podróżujących w pociągu torebkę z pieniędzmi, mówiąc, że boi się być okradziona i wychodziła z przedziału. Zagrożona dekonspiracją na rozkaz AK wyjechała na Węgry i do Rumunii. Razem z Andrzejem Józefem Sapiehą “Kodeńskim”, podobnie jak ona „spalonym”, zostali zastrzeleni przez Sowietów podczas przekraczania Dunaju, gdy próbowali przedostać się do Jugosławii. Obojga pośmiertnie uhonorowano  krzyżami „Virtuti Militari”.

„Roland” nadaje ton 

O Leonie Krzeczunowiczu mówiło się, że ma serce Polaka, humor Węgra, spryt Ormianina i rozum Niemca. Był mistrzem błyskawicznego refleksu. Jego charakterystyczna postać – miał sylwetkę sportsmena, nieustannie tryskał dobrym humorem i zawsze miał na podorędziu kilka świeżej daty anegdot – pojawiała się także w miejscach, gdzie ziemianie musieli przymusowo kontaktować się z niemiecką administracją. Dzięki znakomitej znajomości niemieckiego zdołał szybko owinąć sobie wokół palca starostę trzech podkrakowskich powiatów Kreislandwirtha Staupego, którego biuro mieściło się w Miechowie. Wyrażał się on o Leonie z mieszaniną podejrzliwości i typowej dla Niemców atencji wobec „wielkich panów”:  Der schlaue Kerl mit höhnischem Lächeln („Ten przebiegły facet o szyderczym uśmiechu”). Wykorzystując nieco dwuznaczny podziw, jaki budził u Staupego, „Roland” uchronił m.in. od wciągnięcia na listę folksdojczów dwóch wyróżniających się w działalności konspiracyjnej ziemian, Ludwika Popiela i Stanisława Reya, przekonując Niemca, że takie posunięcie narazi go na kompromitację i ośmieszy. Bo przecież „pierwszy pochodzi z królewskiego rodu, drugi jest potomkiem znanego pisarza z czasów odrodzenia”. Barczysty olbrzym Staupe wylewnie dziękował „Rolandowi” za tę radę, nie chciał być wzięty za prostaka w towarzystwie lepiej od niego urodzonych.

Pod koniec wojny, zimą 1944 roku Krzeczunowicz po raz ostatni wykpił Kreislandwirtha organizując na jego polecenie polowanie na zające, w „kotłach”, z nagonką. Grupom naganiaczy i wozom przydzielił tylko dwa kolory – biały i czerwony. Okoliczni chłopi patrzyli z rozbawieniem, gdy Staupe dopytywał się o pochodzenie tych barw, a szef „Uprawy” wyjaśniał z niewzruszoną miną, że to tutejsza tradycja myśliwska.

Rolnik cudotwórca

Aresztowany przez Sowietów w jesieni 1939 roku, przeżył dzięki wstawieniu się za nim dużej gromady chłopów z Kamiennopola i Jaryczowa. Zmuszony do opuszczenia swego dobrze prosperującego majątku w Jaryczowie zdecydował się na poprowadzenia zadłużonego majątku Stanisława Reya w Sieciechowicach pod Krakowem. Decyzję podjął jednak dopiero wtedy, gdy wszyscy tamtejsi chłopi zrzekli się, na jego prośbę, roszczeń wobec właścicieli. Aby wyprowadzić Sieciechowice z długów wstawał codziennie przed czwartą, doglądał osobiście czyszczenia i karmienia koni, dojenia krów i wszelkich prac gospodarskich. Załatwiał tysiące uciążliwych spraw w starostwie w Miechowie.

„By zrobić dobre wrażenie na niemieckiej administracji kazał się zwracać chłopom do siebie per „panie kierowniku”, rozpowiadając na prawo i lewo, że uczynił tak ze względu na Hitlera, który także zrezygnował z tytułu kanclerza i nazwał się „skromnie” „Führerem” (kierownikiem). Wiedział, że od jego sprytu w stosunkach z Niemcami zależał los wielu ludzi i wydajność majątku – przydział  narzędzi, nawozów mineralnych i faktyczna wielkość kontyngentów. Odważył się nawet na ryzykowny w czasie wojny zakup ciągnika, co okazało się korzystne dla gospodarstwa. Utrzymywał majątek we wzorowym stanie, zapewniając jego rozwój mimo realiów okupacyjnych; ziemianie mieli obowiązek oddawania Niemcom znacznej części swoich plonów. Po roku takiej harówki Sieciechowice zaczęły przynosić dochód. Pola starannie uprawione, „ludzie wypłaceni, stajnia fornalska odmłodzona i przeselekcjonowana”, wspomina M. Żółtowski, częsty gość Krzeczunowiczów.

Zarazem był trzeźwym analitykiem sytuacji historyczno-politycznej, w jakiej znalazła się Polska, a wraz z nią środowisko ziemian. Przedwojenna znajomość z wojskowymi jeźdźcami zapewniła mu wpływ na niektóre poglądy polityczno-społeczne w Komendzie Głównej AK. „Liczono się tam z jego zdaniem i zasięgano opinii, znając zarówno jego bezstronne podejście do zagadnień, jak również wiedzę i zdrowy rozsądek. W okresie scalania różnych organizacji oddał nieocenione usługi będąc urodzonym dyplomatą i po prostu czytając myśli ludzkie, zawsze baczny, aby nie urazić nadętego ego jakiegoś miejscowego kacyka. Jeśli chodzi o sprawę reformy rolnej, o którą dowództwo się niejednokrotnie wypytywało, jako że miała się stać kamieniem węgielnym układu społecznego przyszłej Polski, to potrafił całkowicie zapomnieć o interesie własnej warstwy, osądzając ją niekiedy surowo. Chodziło tu o pewną grupę ludzi, których ani stosunki okupacyjne, ani wisząca nad krajem, jak miecz Damoklesa groźba interwencji sowieckiej w sprawy wewnętrzne Rzeczypospolitej nie potrafiły wyrwać z pęt małoduszności, egoizmu klasowego i prywaty” (Jerzy Lambl). Nie przeszkadzało mu to zajechać któregoś wojennego lata do dawnego swego majątku Jaryczowa, gdy załatwiał we Lwowie jakieś sprawy konspiracyjne, okazałą pożyczoną karetą zaprzężoną w parę świetnych siwych koni. Zelektryzowani wiadomością o przybyciu „pana” dawni pracownicy majątku, służba i mieszkańcy miasteczka wylegli tłumnie, by go powitać, a on w barwnym przemówieniu przekonywał, że teraz dopiero doskonale mu się powodzi.

 

Leon Krzeczunowicz po polowaniu z córką Iką i Dominikiem Reyem, synem przyjaciół, Jaryczów 1937 r.

 

Nikt nie domyśliłby się, że ten „wielki pan” w butach do konnej jazdy, w kurtce z futra z przefarbowanych kotów, wciąż w doskonałym humorze, codziennie ryzykował życie. Wyczerpanie zaś intensywnym życiem w konspiracji, pracą fizyczną i prowadzeniem w trudnych warunkach majątku doprowadziło go w 1942 roku na skraj śmierci, zapadł bowiem na ciężki tyfus brzuszny i przez kilka miesięcy powoli wracał do zdrowia.

Szanowano jego wyważone, pozbawione tromtadracji sądy, gdy dowodził, że nie czas na opłakiwanie strat, oglądanie się wstecz, rozpaczanie nad utraconymi dobrami, już nie do odzyskania. Każde czasy, nawet najtragiczniejsze, są wystarczająco dobre, przekonywał, by czynić to, co czynić należy. „Dyskusja z «Rolandem» była prawdziwą przyjemnością” – dopowiada Jerzy Lambl – „gdyż wysłuchiwał z reguły wszystkich wywodów mówcy i dopiero, kiedy przyszła jego kolej, krótko, zwięźle i przeważnie dowcipnie przedstawiał swój punkt widzenia, który był zawsze na wysokim poziomie. Rząd gen. Sikorskiego uznawał bez zastrzeżeń, tylko kiedy dotarły do nas wieści o rozdźwiękach w jego łonie, szeptał mi w żartach na ucho – «Schowaj tam trochę granatów na tych starostów i wojewodów z zagranicy»”.

Podczas jednego ze spotkań w Krakowie, gdy omawiano zadania powoływanej do życia „Tarczy”, zauważył po prostu: „Musimy robić co można, żeby w tych wojennych czasach bezmyślność i zawadiackość nie rozproszyła potencjału, jakim w specyficznych warunkach dysponują dziś ziemianie. To wszystko właściwie jest skończone. (…) Musimy potencjał, którym ostatni raz w historii dysponuje ziemiaństwo, postawić do dyspozycji Podziemia. Sprowadza się to do zabezpieczenia zaplecza wojska. (…) Ale nie ma żadnych celów politycznych. Polityczne zabiegi o majątki to bzdura, która trzeba zwalczać, bo będzie paraliżować wykorzystanie potencjału”.

Rozśmieszyć to znaczy zwyciężyć

“Łączył również inne prace, był łącznikiem swojego rejonu z Komendą Okręgu, pomagał Żydom, organizował AK na terenie Lwowa. Uczestniczył w pracach Komisji Katyńskiej. Przekazał wywiadowi AK meldunek o wyrzutniach rakiet V1 i V2 ukrytych w lasach tarnobrzeskich. Po aresztowaniu dowódcy Okręgu Kraków (1944) i załamaniu się łączności AK, organizował ją na bazie siatki “Tarczy”. Po rozpoczęciu działań ukraińskich za Sanem i ofensywy sowieckiej załamała się łączność ze Lwowem. Leon otrzymał zadanie odtworzenia jej i dokonał tego własnym wysiłkiem bazując na resztkach siatki AK. W tym czasie urodził się Leonowi upragniony syn, jednak Leon musiał opuścić żonę. Gestapo po kilku latach zorientowało się w działaniach Leona i wielokrotnie bezskutecznie zastawiało na niego zasadzki” (za portalem Wiki.Ormianie. Wolna Encyklopedia Ormian w Polsce).

Ściśle współpracował z dowództwem wojskowym, wykonując najbardziej niebezpieczne rozkazy, osłaniając ryzykowne operacje. Nigdy nie twierdził, że rzeczy, w które się pakował były trudne, czy zbyt niebezpieczne. Jedną z jego „zupełnie zwyczajnych misji”, jak twierdził, był objazd, w przebraniu oficera Wehrmachtu, pewnych odcinków niemieckiego frontu wschodniego; miał złożyć później meldunek o sytuacji dowództwu AK. Przygotowany od dzieciństwa do zmagania się z przeciwnościami, traktujący je jako oczywistość, lęk i stres maskował pokpiwaniem z siebie, zawsze pokazując rodzinie i znajomym pogodną twarz i skłonność do życia towarzyskiego, nawet, gdy wykończony wracał z terenu, a w domu właśnie byli goście. Im było trudniej, tym częściej żartami i autoironią rozładowywał sytuację. Jego znacznie młodszy przyjaciel i uczeń w dziedzinie zarządzania majątkiem ziemskim, Michał Żółtowski wspomina: „Kiedyś przejeżdżaliśmy konno przez Wolbrom, położony u podnóża Gór Świętokrzyskich, gdzie partyzantka AK zajmowała silną pozycję.  Leon opowiadał, że miał tam niedawno umówione spotkanie z kimś z konspiracji. Był późny wieczór, gdy zajechał do przydrożnej restauracji. Swego wierzchowego konia uwiązał na dworze. Wszedłszy do lokalu, zobaczył, że jest pełen oficerów SS. Postać jego zwróciła zaraz uwagę większości z nich. Chodził w zimie w czarnym kubraku z kotów, miał przefarbowane na czarno bryczesy po polskim oficerze i wysokie buty z ostrogami. W tej okolicy mogło to budzić podejrzenia… Leon błyskawicznie podjął decyzję. Podniósł rękę do góry, zawołał «Heil Hitler», po czym cofnął się za próg, wskoczył na konia i odjechał galopem. Mówił, że był to jedyny raz, kiedy tak postąpił, ale groźba była rzeczywista”.

Innego dnia, podczas pobytu w Warszawie, „Leon wyszedł z odprawy w dowództwie [przy placu Napoleona]  i zobaczył, że na placu szykuje się łapanka. Wszystkie wyloty ulic obstawione były patrolami SS. Przy jednym z dwuosobowych patroli stała esesmanka. Leon zwrócił się prosto w tę stronę i będąc blisko rzucił jakiś słony dowcip, a esesmankę klepnął po plecach. Wszyscy się roześmiali, a on spokojnym krokiem opuścił plac”.

Pod Nowym Targiem żywiołowo rozwijała się akowska partyzantka, Niemcy usiłując ją zniszczyć zastosowali typowy dla nich akt terroru. Wszystkich mężczyzn wysiadających z pociągu na dworcu w Nowym Targu aresztowali i poddawali ciężkim przesłuchaniom. Odtąd bano się przewozić w te rejony rozkazy od dowództwa AK. „Wtedy zgłosił się na ochotnika Leon”, wspomina Żółtowski. „Gdy dojechał na miejsce, rzuciła się nań żandarmeria niemiecka i odprowadziła na wartownię przy stacji. «I co? – pytałem – co było dalej?». «Nic – odpowiedział Leon we właściwy dla siebie sposób – tak ich rozśmieszyłem, że mnie puścili»”.

Brawura Leona  Krzeczunowicza nie miała odpowiedników u żadnego chyba dowódcy z rodowodem ziemiańskim w Małopolsce, a przecież był też troskliwym mężem i ojcem, odpowiadał za powierzonych sobie ludzi i majątek. Robił zawsze rzeczy, których wróg najmniej się spodziewał i w ten sposób uzyskiwał nad nim duchową przewagę. Swoim młodym podopiecznym i współpracownikom z konspiracji zawsze powtarzał, że mają być odważni jak lwy i chytrzy jak węże.

 

Leon i Wanda Krzeczunowiczowie w dniu ślubu, Jaryczów, styczeń 1931 r.

„Czarujący kwestarz” kiwa lepiej od innych

Znalazł się kiedyś w kancelarii Kreislandwirtha Staupega w Miechowie, gdy Niemca wywołano do telefonu (aparat znajdował się w sąsiednim pomieszczeniu). Na biurku została otwarta księga z odnotowaną ołówkiem ilością sztuk żywca z Sieciechowic oddawanego w ramach kontyngentu, i liczbą świń, które można było legalnie ubijać w danym roku. Ten limit był już osiągnięty. Leon sięgnął po gumkę, błyskawicznie wymazał cyfrę i zastąpił ją mniejszą. Jego gospodarstwo mogło nadal żywić potrzebujących – żołnierzy AK, uciekinierów, ukrywających się w majątku „spalonych” wojskowych, rodzinę i pracowników.

„Jako komendant wojskowej jednostki, w zimie z 1941 na 1942r., Leon otrzymał zarządzenie AK, by członkowie Armii Krajowej wstrzymali się całkowicie od picia wódki (chodziło o unikniecie wsyp spowodowanych nieostrożnością w mówieniu pod wpływem alkoholu). Leon musiał to niepopularne zarządzenie przekazać podkomendnym. Rozwiązał je w swoisty sposób. Zapraszał po kolei członków AK z sąsiedztwa i nie szczędził im wódki. Sam też starał się od niej nie uchylać, żeby pokazać, co potrafi. Głowę miał tak mocną, że nigdy nie było widać po nim najmniejszego działania alkoholu, podczas, gdy inni byli wykończeni. Wreszcie uznał, że nadszedł odpowiedni moment, aby zakaz picia wódki został dobrze przyjęty i faktycznie tak się stało” (M. Żółtowski).

Uwielbiany przez młodzież ziemiańską, także ze względu na osobisty urok, dowcip – w jego domu zawsze można było potańczyć, zagrać w brydża, zjeść, a pod pozorem spotkań towarzyskich kipiało życie konspiracyjne – ale przede wszystkim mądre, delikatne, podejście do młodych ludzi, których szanował, rozumiał ich nieśmiałość, brak pewności siebie – ale i skromność, prostotę, bezpośredniość, stał się także w oczywisty sposób autorytetem dla chłopów. Jak wspomina Jerzy Lambl ps. „Brzeszczot”: „Razem z «Kmicicem» sformowali szwadron jazdy składający się z synów ziemian, podoficerów pracujących w czasie wojny w ich majątkach i ludzi folwarcznych, wybranych starannie, aby unikać pijackich przechwałek i awantur, o które tak łatwo na wsiach”.

„Był czarującym kwestarzem – wspomina Jerzy Lambl – i zbierał wielkie sumy na AK zupełnie bezboleśnie, znając ludzi na wylot i stosując psychologiczne podejście. Dom jego, lubo wypełniony tajemniczymi indywiduami ukrywającymi się przed gestapo, rozbrzmiewał gwarem i śmiechem, a nierzadko dźwiękami walczyków. Bakcyle wesołości rozsiewała na lewo i prawo pani Wanda, która bez psoty i śmiechu żyć nie umiała, toteż bez przerwy ktoś przyjeżdżał z okolicy i drzwi się nie zamykały. Nawet dystyngowany łowca szczura piżmowego [Niemcy utworzyli specjalny zawód «zwalczających szczura piżmowego» tak zwanych Bisambieberbekaempfer – M.Ż], przedwojenny książę Sapieha z Żurawicy, który obecnie nazywał się «pan Kodeński» i pomimo pośledniego zawodu ciągle jeszcze używał szczotek do ubrań z pańskimi herbami, rozkręcał się zupełnie i brał czynny udział w ogólnej zabawie. Ale pod trzpiotowatą opieką pani domu chroniła się wdowa z dwojgiem dzieci po majorze Nowackim, a pan zatrudniał młodzież ziemiańską z Wielkopolski i stale komuś pomagał”.

 

Wanda Krzeczunowiczowa na Alse, lata wojny

Nie zdążył „zniknąć” w lesie

Pod wisielczą czasami wesołością Leon krył jednak naturę refleksyjną, przy pozorach beztroski był introwertykiem. Nie obnosił się też nigdy ze swoją religijnością. Szanując wychowawczą i patriotyczną rolę Kościoła, na tematy religijne się nie wypowiadał. Na chwilę jednak przed planowanym „zniknięciem” w lesie odszukał ukrywającego się w Gołyszynie księdza, z którym był zaprzyjaźniony i odbył spowiedź z całego życia.

Już w styczniu 1944 roku dowództwo AK, któremu podlegał także jako szef „Uprawy”, wiedziało, że atmosfera wokół niego się zagęszcza; otrzymał wtedy rozkaz przyjęcia obywatelstwa węgierskiego „dla dobra służby”.

Do wtopienia się w oddziały „leśnych” przygotowywał się starannie studiując zasady walki partyzanckiej, gromadząc i ukrywając krótką broń. Ten wojownik „ostrożny jak żuraw”, stale zmieniający trasy swoich przejazdów, posługujący się wciąż nowymi pseudonimami, domyślał się, że gestapo jest na jego tropie; obawiał się też tego, co będzie się działo po rychło zapowiadającym się wkroczeniu  Armii Czerwonej. Zdołał zapewnić perspektywę bezpiecznego schronienia żonie i dzieciom w zaprzyjaźnionym majątku.

1 sierpnia 1944 roku aresztowali go Niemcy, gdy powracał bryczką z Krakowa z ostatniej swojej tajnej misji  do rodziny w sieciechowickim dworze. Przez kilka miesięcy poddawany był okrutnemu śledztwu. Niemcy wiedzieli, że mają kogoś ważnego z podziemia i robili wszystko, by go złamać. Próba wykupienia go za pokaźną ilość klejnotów oraz interwencja kardynała Adama Sapiehy okazały się spóźnione. Wanda Krzeczunowiczowa po latach opowiedziała, że odszukał ją ksiądz, który był z jej mężem w jednej celi: „Pani mąż – powiedział – był przez wszystkich więźniów uważany nieomal za świętego, wszystkim pomagał, paczki, które przynosiłem, rozdzielał między innych, sobie nic prawie nie zostawiając. (…) Najgorszą torturą były dla niego podstępne pytania, bo w tym stanie osłabienia wymagało nadludzkiego wysiłku, aby nikogo nie wsypać. (…) Był tak twardy, że nawet jego kat powiedział, że jeszcze takiego nie spotkał. Nigdy nikogo nie wsypał, a wielu ludziom uratował życie”.

Ktoś inny, wypuszczony z więzienia, wyznał żonie: „Miałem zaszczyt leżeć z pani mężem na jednej pryczy”.

 

Jedna z ostatnich fotografii Leona Krzeczunowicza – z domontowanym podpisem, naziskiem, które wyrył na ścianie krakowskiego więzienia (ze zbiorów IPN)

 

Ten nieznany współczesnym Polakom bohater, człowiek wielkiego charakteru i siły moralnej, którą wciąż rozwijał dzięki żelaznym zasadom, jakie przyjął w młodości – przez całą dorosłość praktykował ścisłą dyscyplinę życia, co graniczyło niemal z ascezą (wczesne wstawanie, ćwiczenia fizyczne, sporty, ograniczenia w pożywieniu) – przewieziony został przez Niemców do KL Gross-Rosen, a następnie, w styczniu 1945 r., do KL Dora-Mittelbau, jednego z najstraszliwszych obozów zagłady, umieszczonego we wnętrzu wydrążonej góry, w paśmie Harzu. Zmuszano tu więźniów do pracy niewolniczej przy produkcji pocisków V-2 oraz latających bomb V-1. Ogromna ich liczba nie przetrzymała tych nieludzkich warunków.

Pojmano go najprawdopodobniej podczas brawurowej próby ucieczki; zamordowano przed samym zamknięciem obozu 19 marca 1945 roku.

_________

Źródła:

Michał Żółtowski, Leon Krzeczunowicz. „Uprawa” – „Tarcza”, Warszawa 2005 (wszystkie cytaty, poza opisanymi w tekście, pochodzą z tej pracy).

Karolina Lanckorońska, Wspomnienia wojenne 22 IX 1939 – 5 IV 1945, Kraków 2002.

Portal Wiki.Ormianie, Wolna Encyklopedia Polskich Ormian.

 

 

 

Możliwość komentowania jest wyłączona.