“Póki mamy czas…”. Opowieść o ludziach szczęśliwych
Cóż może być bardziej zwyczajnego – a zdaniem wielu, zapewne, bardziej prowincjonalnego, nudnego, nieciekawego – niż życie tej rodziny? Jeszcze przed wojną, zanim przyszło jej stanąć „na krawędzi”. Życie wiejskiej zapracowanej rodziny, która zaledwie dziewięć lat cieszyła się wspólnym szczęściem. A była to szczęśliwa rodzina.
Historia zaczyna się, gdy rolnik ze wsi Markowa, Józef Ulma, buduje na skraju tej dużej podłańcuckiej wsi dom. Nie z nowych desek; drzewo pochodzi z rozbiórki, Józef jest niebogaty. Dom dla rodziny, którą chce założyć. Nie jest już młody – jak na wiejskie warunki – przekroczył trzydziestkę. Zamierza poślubić dziewczynę z sąsiedztwa. Dom nie może być zbyt duży, trzeba go przecież ogrzać. Wystarczy jedna izba, decyduje Józef. Dzieci będą zawsze pod okiem rodziców. Porządnie wykończona chata – wzniesiona rękami nie tylko rolnika, ale i pszczelarza, hodowcy jedwabników, namiętnego czytelnika i kolekcjonera książek, wynalazcy oraz fotografia amatora, którym jest Józef – staje na obrzeżach Markowej. Kilkaset metrów od traktu Łańcut-Kańczuga.
Józef nie jest zwykłym wiejskim oryginałem, ambicjonałem i dziwakiem, jakby ktoś mógł pomyśleć. Takim, jakich wielu po wsiach i jacy dodają im kolorytu. Jest absolwentem szkoły rolniczej w Pilźnie, którą ukończył z odznaczeniem. Ma za sobą służbę wojskową. Ten niezwykłej energii, niepospolicie twórczy człowiek, szlify jako przyszły społecznik, zdobywa działając w katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży Męskiej i w Związku Młodzieży Wiejskiej RP „Wici”.
Poślubia młodszą o dwanaście lat Wiktorię w kościele św. Doroty w lipcu 1935 roku. Wiktoria ma łagodne usposobienie. Wrażliwa, refleksyjna, zamknięta w sobie. Jako nastolatka grywała w miejscowym teatrze amatorskim. W Jasełkach była zawsze Matką Boską; podczas wizyty biskupa w parafii wręczała mu kwiaty. Lubiana w Markowej, bo nienarzekająca. A przecież jako sześciolatka została osierocona przez matkę, ojciec zmarł tuż przed jej zamążpójściem. Oboje z Józefem muszą mieć w sobie pogodę ducha i jakąś upartą radość życia, bo gdy Józef wnosi w spokojną egzystencję Markowej coraz więcej ruchu, kipi inwencją, Wiktoria nie zżyma się, nie obnosi się z pretensjami, że zaniedbuje dzieci i ją. Nie gorzknieje. Towarzyszy mu cierpliwie. Musi ją cieszyć aktywność męża i to, że on ma tak wielką satysfakcję z pracy dla innych.
Ci, którzy znali ją bliżej dostrzegają, że jest nie tylko pracowita, ale bardzo bystra, z szybkim refleksem i fantastycznie wręcz zorganizowana. Jako panna chodziła na kursy Uniwersytetu Ludowego w Gaci i działała w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży.
Józef oprócz pszczół i jedwabników pasjonuje się sadownictwem. Zakłada szkółkę ogrodniczą, utrzymuje rodzinę ze sprzedaży sadzonek. prowadzi kursy uprawy warzyw, krzewów i drzewek owocowych. Ale to nie przeszkadza mu zorganizować w Markowej spółdzielni mleczarskiej, W swoim jednopokojowym domu przedzielonym szafą na część prywatną i gościnną, urządza bibliotekę. Kto chce może z niej korzystać. Część jego księgozbioru opatrzona jest ekslibrisem „Biblioteka domowa – Józef Ulma”. Są tu podręczniki, poradniki – np. „Wykorzystanie wiatru w gospodarce” – są książki popularnonaukowe i sprowadzany regularnie miesięcznik „Wiedza i Życie”. Pierwszy aparat fotograficzny jest dziełem jego własnych rąk. Bierze się za budowę silnika benzynowego. Konstruuje maszynę introligatorską i wiatrową elektrownię; jego dom jest jedynym we wsi budynkiem oświetlanym prądem.
Józef przemyśliwa zarazem nad poprawą sytuacji materialnej szybko powiększającej się rodziny. Myśli o przeprowadzce na Kresy. Kiedy najstarsze dzieci mają po kilka lat kupuje kilka hektarów czarnoziemu w okolicach Sokala. Tam wszyscy rozwiną skrzydła… Ale jest już za późno, koniec lat trzydziestych…
Wiktoria w małżeństwie rozkwita. Na wszystkich fotografiach, które robi Józef – zostawił około tysiąca zdjęć dokumentujących życie Markowej, w tym także życie własnej rodziny – wygląda jak kobieta szczęśliwa – a więc i piękna zarazem. Piękno jest w jej poważnych oczach i w subtelnym uśmiechu.
Zazdroszczono im…
„Jak on jest za nią…”, mawiano. „Jak ona za nim…”. Nie słyszano w tym domu podniesionych głosów, nie widziano łez w oczach matki. Ze skrytym podziwem patrzono na dzieci. W tamtych czasach mówienie o dzieciach, że są „grzeczne i dobrze wychowane” (a nie „kreatywne, przebojowe i asertywne”), nie przynosiło nikomu ujmy, wyrażało uznanie dla rodziców.
W 1934 roku przychodzi na świat córka Stanisława, rok później Basia, w następnym roku Władzio (1938). W drugim roku wojny dołącza do nich Franek (1940), potem Antoś (1941) i Maria (1942). 24 marca 1944 roku, w chwili egzekucji rodziców rodzi się siódme dziecko, ostatni potomek rodziny Ulmów, któremu rodzice, powaleni śmiertelnym strzałem niemieckiego żandarma nie zdążyli nadać imienia.
Na ocalałych zdjęciach Józefa można zobaczyć Wiktorię rozwieszającą z dziećmi pranie, Wiktorię pochyloną nad stołem, która pomaga im w odrabianiu lekcji. Jest Wiktoria, która idzie na spacer ze swoją gromadką, urządza dla rodziny piknik w ogrodzie. „…Wiktoria z pochyloną głową smaruje kromkę chleba, tuż przy jej kolanach stoi dziecko oczekujące na swoją pajdę”, relacjonuje Maria Elżbieta Szulikowska, autorka książki o Wiktorii, która wiele z tych zdjęć obejrzała. I pyta, czy nie kryje się tu prawdziwa mistyka macierzyńskiej miłości. „(…) po drugiej stronie stołu, gdzie leży otwarta księga, stoi lub klęczy na krześle mała Stasia. W prawej ręce trzyma skibkę chleba, lewą odwraca kolejną kartkę. Obok siostry jej młodszy braciszek…”.
Józef, który w Markowej zyskuje sławę i robi zdjęcia sąsiadom do legitymacji, utrwala śluby, chrzciny i uroczystości parafialne, prowadzi kronikę życia swojej rodziny. Jest poetą fotograficznego kadru. Widzi więcej piękna w codziennych sytuacjach niż niejeden zawodowy fotograf.
Autorka książki cytuje zapamiętane przez kogoś, pełne dziwnej powagi słowa jego żony: „Dzieci są jak kwiaty. Potrzebują dużo miłości, mądrości, uwagi i właściwej pielęgnacji”.
Tajemnica Markowej
On pochodził z rodziny Marcina i Franciszki z domu Kluz. Ona była siódmym dzieckiem Franciszki z Homów i Jana Niemczaków. Siedemdziesiąt procent markowian nosi niemieckie nazwiska (m.in. Bar, Cwynar, Szylar). Niemcom nie udało się tu jednak w czasie okupacji pozyskać ani jednego volksdeutscha. Wszyscy są Polakami.
Za czasów Kazimierza Wielkiego zaczęto sprowadzać na ziemie polskie osadników niemieckich, między innymi przyszłych mieszkańców Markowej. Starosta ruski Otton z Pilczy sprowadził tu kolonizatorów z Saksonii. Byli katolikami, Luter jeszcze nie hulał po krajach niemieckich. Karczowali puszczę, by mogła powstać wieś. W XVII wieku język polski całkowicie wyparł w Markowej pozostałości niemieckiego. Dwieście lat później miejscowi są już w pełni świadomymi Polakami. Otrzymują na własność ziemię, rozwijają samorząd. Markowa zasłynęła z pionierskiego działania lokalnej spółdzielczości, wytworzyła elitę społeczników – rolników i wiejskiej inteligencji. Józef był tu współtwórcą pierwszej w Polsce wiejskiej spółdzielni zdrowia. Wydawano tu czasopismo „Kobieta Wiejska”, redagowane przez żonę miejscowego lekarza, Zofię Ciekotową – ukazało się pięć numerów, wojna przerwała jego historię. Ośrodkiem życia społecznego jest parafia z domem parafialnym, zwanym „Ogniskiem”, gdzie działa teatr. I Dom Ludowy, który odwiedził Wincenty Witos.
Markowa – jej cztery i pół tysiąca przedwojennych mieszkańców – miała swoją społeczność żydowską. Jednak wśród stu dwudziestu sześciu markowian, którzy zadeklarowali w latach dwudziestych ub. wieku wyznanie mojżeszowe, tylko pięciu uznało się za Żydów, pozostali przyznali się do polskiej narodowości. Józef Ulma miał z Żydami z sąsiedztwa dobre stosunki, z pozostałymi na co dzień handlował warzywami i sadzonkami drzew i krzewów ze swojej szkółki.
„Patrzcie, jak giną…”
Gdy w 1941 roku, gdy Niemcy rozpoczęli polowania na Żydów, Józef pomógł czteroosobowej rodzinie, którą zwano Ryfkami, wybudować schron w jarach za wsią, blisko potoku. Kilkudziesięciu Żydów markowskich zostało jednak wkrótce przez Niemców wyłapanych i rozstrzelanych. Pomimo tego, jesienią 1942 roku, Józef i Wiktoria przyjmują pod swój dach ośmioro szukających schronienia (w źródłach padają nazwiska Goldmanów/ „Szallów”, Grünfeldów i Dinderów). Józef urządza dla nich przemyślną kryjówkę na strychu. Żyje tu osiem osób. Harmonijnie układa się to wspólne życie. Mężczyźni pomagają przy garbowaniu skór, piłowaniu desek, rąbaniu drzewa na opał. Józef fotografuje ich przy pracy. Nie boi się, ale jest stale czujny. Ma dziwną ufność, że rodzina przetrwa najgorszy czas, mimo, że okna jego domu wychodzą na tak zwany okop, gdzie rozstrzeliwano markowskich Żydów.
Mija rok i kilka miesięcy, gdy Ulmowie zostają zadenuncjowani przez granatowego policjanta spod Łańcuta, który obłowił się wcześniej na majątku „Szallów”. Egzekucję na ukrywających się i na Wiktorii i Józefie wykonuje żandarmeria pod dowództwem Eilerta Diekena z posterunku w Łańcucie. Oprawca był pewien, że zabijając także dzieci Józefa i Wiktorii wyświadcza przysługę wsi, bo inaczej „miałaby z nimi kłopot”, jak powiedział, nie bez dumy. Takie wyjątkowe miłosierdzie na niemiecką modłę.
„Patrzcie, jak polskie świnie giną – które przechowują Żydów”, miał powiedzieć podczas egzekucji jeden z oprawców, Joseph Kokott. Zbrodniarze plądrują dom i zagarniają majątek Józefa i Wiktorii. Gdy z sufitu jedynego pokoju Ulmów płynie krew ich podopiecznych ze strychu, a na podłodze walają się strzępy książek i porozrzucane fotografie Józefa, oprawcy wypijają przed domem trzy litry wódki, którą rozkazali przynieść sołtysowi.
Po śmierci Ulmów, ktoś z rodziny pozbierał pieczołowicie ocalone zdjęcia. I znalazł rzucone gdzieś Pismo Święte, a w nim podkreśloną na czerwono perykopę o miłosiernym Samarytaninie. Na marginesie czyjaś ręka ołówkiem dopisała słowo: „Tak!”.
Postscriptum
Ponad dwudziestu Żydów przeżyło wojnę dzięki pomocy innych rodzin z Markowej, których ta okrutna zbrodnia nie pozbawiła odwagi.
Na dzwonie w tutejszym kościele widnieje inskrypcja: Dum Tempus Habemus Ope-remus Bonus. Sancta Dorothea ora pro nobis. A. D. 1619 (Póki mamy czas, czyńmy dobro. Święta Doroto, módl się za nami).