Tajemnica katolickiego polityka
Wszyscy jesteśmy równi, czyli o kandydatach
W obecnej kampanii wyborczej zastanawia różnorodność typów ludzkich wśród kandydatów na prezydenta Polski oraz bajeczna wręcz rozmaitość ich profesji. (Choć trudno tak naprawdę nazwać profesją np. zajęcie ochroniarza, jakim szczyci się kandydat Kowalski, czy doszukać się jakiegoś określonego zawodu u kandydatów Kukiza – felietonisty, satyryka, piosenkarza, muzyka, czy Brauna – znanego głównie jako reżyser filmów dokumentalnych, ale i mówca wiecowy i publicysta specjalizujący się w namiętnych polemikach).
Z tego punku widzenia hasłem tegorocznych wyborów prezydenckich mogłoby by być: „Wszyscy możemy być prezydentami Polski, wszyscy zasługujemy na ten fotel. Równość, panowie bracia! A bo to jestem gorszy?”
Taka myśl zdaje się przyświecać dominującej dziś liczbowo grupie kandydatów.
Z wyborów na wybory przybywa w Polsce ludzi, którzy zdają się nie mieć, jak to się jeszcze niedawno mówiło, żadnych kompleksów. „I ty zostaniesz Indianinem”, głosił tytuł popularnej w czasach mojej młodości powieści dla młodzieży. Prezydent! To coś akurat dla mnie!, dochodzą do wniosku coraz liczniejsi przedstawicieli najróżniejszych orientacji politycznych oraz poziomu wykształcenia i kultury. Ten pęd do prezydentury jest czymś podszyty. Czym?
Wbrew pozorom nie jest to przejaw „demokratyzmu”, czy zdrowego odruchu, by podjąć wyzwanie, nie bać się zostać „z kmiecia królem”, tylko raczej realizacja celowego zamysłu, by działalność publiczna na najwyższym stanowisku państwowym w odbiorze powszechnym możliwie mocno kojarzyła się z beztroską i brakiem kompetencji. Jest to jeden z przejawów wdrażania w szerokiej społecznej skali, z żelazną konsekwencją, procesów „niwelujących”, których zadaniem jest odebrać właściwą rangę różnym aktom politycznym, w tym wyborom powszechnym – instrumentowi rzecz jasna ułomnemu, niedoskonałemu, a wręcz w XIX wieku zakwestionowanemu przez Kościół (potępionemu mianowicie w Syllabusie błędów przez wielkiego demaskatora liberalizmu bł. Piusa IX; tym dziwaczniejszy jest start w obecnych wyborach powszechnych ludzi prezentujących się jako „tradycjonaliści”, zwłaszcza miłośnicy Tradycji katolickiej). A jednak niezbędnemu w sytuacji obecnej.
Jak ujął lakonicznie istotę tych działań belgijski socjolog i filozof prof. Adrien Loubier: Narzucająca jarzmo mistyfikacja suwerenności ludu poddaje tych „równych” – poprzez procesy „niwelujące” – pod tyranię ośrodków sterowania. Dla tych zaś kręgów nie będą oni już „ludem” ani „narodem”, lecz stadem baranów, zaopatrzonych – każdy – w kartę do głosowania.
To nie instytucja wyborów jest tu winna – mimo, że tak niedoskonała – lecz wykorzystywany przez socjotechników i propagandystów mechanizm „kreowania” jednosezonowych gwiazd, które są politycznymi wydmuszkami, spreparowanymi tak, by opłacało się faktycznym ich promotorom, wytrawnym strategom politycznym dobrze sprzedać ich medialne „wizerunki”.
Można powiedzieć, że zestaw kandydatów „równych szans” na urząd prezydenta, z jakim mamy dziś do czynienia, jest sam w sobie szczególnym spektaklem. Dobrany został starannie, dla towarzystwa tym dwóm osobom ubiegającym się o to stanowisko w nowej kadencji, które posiadają zaplecze polityczne. (Towarzystwo nie jest bez znaczenia. Pewien typ towarzystwa nie powinien być nigdy akceptowany, przynosi bowiem ujmę osobie, która reprezentuje rzeczywiste dobro, kompetencje, wysoką klasę moralną i intelektualną. Rozumieli to zawsze arystokraci i szlachta, stanowiący przez stulecia polską klasę polityczną, którzy nie cierpieli się pospolitować. Co zresztą nie musiało wcale oznaczać, że pogardzali kimkolwiek, przeciwnie, szanowali jedynie hierarchię).
Cóż, jak trafnie przewidział A. Loubier, niekiedy zawiść potrafi przyćmić rozum tak dalece, “że ludzie nie przyjmują prawdy o swojej niższości, jak i o swojej wyższości; tym gorzej dla nich, jeśli pycha tak ich ogłupiła, że wierzą w to haniebne a szeroko przyjęte kłamstwo o równości, które mieszają ze sprawiedliwością…”
Co nie znaczy, że niejeden ze startujących dziś w grupie egzotycznych kandydatów zdoła wykorzystać czas kampanii wyborczej jako szansę na medialne zaistnienie i dzięki temu co określa się jako jego osobistą charyzmę – a co najczęściej jest dobrze wyuczoną lekcją – oraz umiejętnemu popychaniu go zza kulis, stworzy zalążek przyszłej partii. Będzie to jednak tylko efekt spektakularnej gry, nie zaś faktyczny dorobek intelektualny i polityczny tej osoby.
Między rzeczywistością polityczną a równością w polityce istnieje bowiem całkowita i nie redukowalna sprzeczność.
Ten kto uznaje rzeczywistość nie musi wciąż podpierać się swoją przynależnością, ani do grupy wyznawców jakiejkolwiek ideologii, czyli do posiadania „słusznych poglądów”, ani do towarzystwa, które ma być bardziej niż inne „odpowiednie”. Wystarczy, że wykaże się umiejętnością realistycznego myślenia – jaka zawsze towarzyszy katolikowi, który poważnie traktuje swoją wiarę – oraz talentem politycznym. A to oznacza także, że będzie respektował potrzebę budowania w państwie zdrowej hierarchii opartej nie o deklaracje czy marzenia, ale o rzeczywiste kompetencje. Istotą takiego podejścia w każdej działalności publicznej jest szacunek dla kompetencji każdej osoby w społeczeństwie i określenie jej zadań w państwie oraz zakresu odpowiedzialności.
Państwo może opierać się tylko na tak pojętym przywództwie, nie zaś na mglistej i idealistycznej miłości do „ludu”, czy „narodu”, pojmowanego jako nieskazitelny moralnie i odznaczający się wybitną mądrością naturalny, amorficzny żywioł.
Nawet najświętszy naród – a naszemu w tej chwili do tego daleko – potrzebuje mądrych, dojrzałych, rozumnych, statecznych i doświadczonych politycznie przywódców, by mogły rozwinąć się wszystkie tkwiące w nim możliwości, a także talenty jego przedstawicieli. Potrzebuje hierarchii. Naród nie potrzebuje hołdów i mizdrzenia się do niego oraz pohukiwania na „obcych”, którzy ten sielankowy obraz wspólnoty narodowej mogą tylko popsuć i świętość jego zbrukać. Naród pewien swojej wartości, naród, który ma tożsamość katolicką, ugruntowaną przez wieki jego historii, nie boi się domieszki inności. Przeciwnie, potrafi tych „obcych” przyjąć życzliwie i mądrze wykorzystać, zgodnie z wielkimi celami, jakie mu przyświecają – dla podniesienia kultury i umocnienia swojej siły – a własnym dobrym przykładem przyczynić się np. do nawrócenia innowierców czy neopogan. Domaganie się czystości etnicznej czy narodowościowej to postulat całkowicie niechrześcijański; zgodnie z nauką Kościoła pszenica ma wzrastać razem z kąkolem, wśród ludzi wiary jest miejsce dla słabych duchem i jeszcze zupełnie nie nawróconych, nawet dla wrogów wiary katolickiej. Smak życia polega również na tym, że tym wszystkim będzie się niosło prawdę, choćby kosztowało to wiele wysiłku i cierpliwości, specyficznego ewangelicznego sprytu, inteligencji i moralnego radykalizmu.
„Pod wyraźnie określonym kierownictwem każdy będzie mógł przekazywać innym to, co zna i potrafi najlepiej, a więc poszerzać ich znajomość rzeczywistości”, mówi prof. Loubier. „Słowem, ludzie będą się uczyć zamiast zapominać to, co już umieli; będą się stopniowo wzbogacać prawdą zamiast ubożeć umysłowo i spadać na coraz niższy poziom; wreszcie będą mogli budować zamiast rozwalać”.
Wśród dzisiejszych pretendentów do prezydentury odczuwa się wyraźną domieszkę ludzi niosących wyborcom propozycję ideologiczną, z gruntu antykatolicką. Na przykład ludzi, których niewypowiedzianym wprost, a jednak obecnym w ich programach podtekstem ideowym są hasła antysemickie. Hasła antysemickie zawsze towarzyszyły tym, którzy chcieli polskość skompromitować i ośmieszyć na szerszym forum, a Polaków zaabsorbować tropieniem wrogów, węszeniem za złem, wykopywaniem choćby z podziemi ukrytych ziaren „obcości”, zamiast dodawać sił i motywacji do rzetelnego wypełnienia obowiązków stanu, ku dobru własnemu i ogółu. Zamiast pracy nad sobą antysemita popada w nałogowe szukanie belki w cudzym oku. Antysemityzm to groźna patologia, choroba duchowa, przywleczona z zewnątrz, dla której brak u nas naturalnej pożywki, ale którą wciąż ktoś wśród Polaków usiłuje rozsiewać. Jej wręcz namacalnym i prawie natychmiastowym skutkiem jest lekceważenie obowiązków stanu. Antysemityzm to duchowa abnegacja.
Manipulowanie emocjami, jakie wznieca antysemityzm – czy np. antyukrainizm, antyniemieckość itd. – to dziecinna zabawa. Chcesz być sterowalny? Zostań antysemitą.
Arystokraci prawdziwi i podrabiani
„Prawdziwy arystokrata nigdy nie popełni świństwa, nie skłamie, nie stchórzy. Będzie uważał się za pana, to znaczy za gospodarza i opiekuna” (Stanisław Tarnowski, syn Hieronima Tarnowskiego).
Tę myśl warto zadedykować tym, którzy podczas obecnej kampanii chcieliby licytować się na duchowy arystokratyzm, który kojarzą z ulubioną przez siebie formą rządów. Ach, jak bardzo mi do twarzy z tradycją, z konserwatyzmem. Jestem piękny wraz z moim monarchizmem. Brzydzę się socjalistami. Ten Kaczyński – fe! Katolik nie może być demokratą. Nie może być “partyjny”. Precz z socjalistami! Precz z państwem demokratycznym i jego tyranią!
Łatwo wykorzystuje się dziś nieznajomość podstawowych pojęć przez szerszą opinię. Monarchia ma być tu prostym przeciwieństwem paskudnej demokracji i jeszcze paskudniejszego etatyzmu, czy unijnego totalitaryzmu. Zwanego też dyktaturą demoliberalizmu.
Dzisiejszy mętlik w głowach jest skutkiem rozpanoszonego ideologicznego liberalizmu, który rozpowszechnił wypaczone znaczenia słów. Słowa reprezentują idee. “Nowoczesny błąd zawdzięcza swoje powodzenie w wielkiej mierze używaniu terminów o dwuznacznym charakterze, czy raczej – zaszczepianiu nowego znaczenia słowom noszącym dotąd znaczenie odmienne…” W tej sytuacji „zastawianie sideł na intelektualnego pyszałka i na prostaczka jest równie łatwe”, konkluduje ks. Félix Sardá y Salvany w słynnej, a zupełnie dziś zapomnianej książce „Liberalizm jest grzechem” (zyskała ona wysokie uznanie papieża Leona XIII, za pośrednictwem Świętej Kongregacji Indeksu).
Ten niewzruszony demaskator podstępu tkwiącego w liberalizmie wykazał, że „żadna forma życia politycznego, niezależnie od swego rodzaju, demokratycznego, czy ludowego, nie jest sama z siebie (ex se) liberalna. Forma rządu nie stanowi o jego istocie. Formy te mają charakter tylko przypadłościowy. Istota rządów zawiera się we władzy obywatelskiej, na mocy której one rządzą, czy będzie to władza w formie republikańskiej, demokratycznej, arystokratycznej czy monarchicznej; może to być monarchia elekcyjna, dziedziczna, mieszana lub absolutna. (…)”. Każda z tych form rządów mogłaby być, zdaniem ks. Salvany „doskonale i w integralny sposób katolicka”. Jest jeden warunek:
„Jeżeli poza własną suwerennością uznają one suwerenność Boga, jeżeli wyznają, że ich władza pochodzi od Niego, jeżeli podporządkowują się nienaruszalnym normom prawa chrześcijańskiego…”
Ks. Félix Sardá y Salvany wymienia jako klasyczny przykład „prawdziwie katolickich monarchii” – wśród bardzo zresztą nielicznych w dziejach! – elekcyjną monarchię polską – „do czasu niegodziwego rozebrania tego najbardziej religijnego królestwa”. Daje także jako wzór władzy żarliwie katolickiej władze republikańskie: arystokratyczną republikę wenecką, kupiecką republikę genueńską, kantony szwajcarskie.
Natomiast najbardziej skandalicznych w dziejach, zdaniem tego wielkiego obrońcy Kościoła, przykładów prześladowania katolicyzm dostarczyły monarchie rosyjska i pruska.
Subtelniejszy i bardziej niebezpieczny
Warto podążyć za tokiem myślenia tego hiszpańskiego pisarza politycznego, by dostrzec demagogię w niektórych propozycjach ideowych ludzi, którzy pretendują do najwyższej władzy w Rzeczpospolitej pod hasłami konserwatywnymi i katolickimi. Autor odsłania grę pozorów. „Załóżmy monarchię absolutną, taką jak rosyjska czy turecka, lub jeszcze lepiej, jeden z naszych współczesnych rządów konserwatywnych, najbardziej konserwatywnych, jakie tylko można sobie wyobrazić; przypuśćmy, że ustrój i prawodawstwo monarchii i tego rządu opierają się na zasadzie absolutnej i wolnej woli króla, czy na w równej mierze nieograniczonej woli konserwatywnej większości, zamiast opierać się na zasadach słuszności katolickiej, na nienaruszalności Wiary lub na rygorystycznym respektowaniu praw Kościoła; monarchia ta i ów rząd konserwatywny byłyby wówczas na wskroś liberalne i antykatolickie. To czy wolnomyślicielami byliby monarcha ze swoimi odpowiedzialnymi ministrami, czy też odpowiedzialny minister ze swoim ciałem prawodawczym, wyszłoby absolutnie na jedno, jak długo bralibyśmy pod uwagę jego konsekwencje. W obu przypadkach ich polityczne zachowanie ma orientację wolnomyślicielską, a przeto liberalną. Czy rząd taki będzie czy też nie będzie prowadzić polityki nakładania ograniczeń na wolność prasy; czy, nieważne pod jakim pretekstem, uciska on swoich poddanych i rządzi rózgą żelazną – rządzony taki kraj, choćby nie był wolny, będzie bez wątpienia liberalny.
Takie były starożytne monarchie azjatyckie; takie są liczne z naszych monarchii współczesnych; taki był rząd Bismarcka w Niemczech; taka jest monarchia hiszpańska, której konstytucja głosi nietykalność króla, lecz nie Boga.
Mamy więc tu coś co nie wydając się przypominać liberalizmu, jest w rzeczywistości liberalizmem, subtelniejszym i bardziej niebezpiecznym, właśnie dlatego, że nie ma wyglądu zła jakim jest”.
Niektórzy kandydaci na najwyższy urząd w maszym państwie uznają, że skoro tak często powołują się na swój tradycyjny katolicyzm, to w konkurencji, kto jest najlepszym katolikiem pośród osobistości politycznych, przypada im palma pierwszeństwa. Bo i tradycyjność, i doktryna, i obrona nienarodzonych… A do tego jeszcze kaskada gniewliwych potępień, jakimi niedawno obsypano nieżyjącego już księdza biskupa – za liberalizm…*)
Bezwzględnie, taki typ katolicyzmu podobałby się bardzo naszym braciom na Wschodzie.
Katolik bez legitymacji członkowskiej
Jest pewien typ religijności znanej już z czasów Naszego Pana Jezusa Chrystusa, który nie bez powodu określa się mianem faryzeizmu. Jestem lepszy. Moja wiara ma prawdziwy znak jakości.
I jest też całkiem inny typ katolika w sferze politycznej. W Polsce dobrze znany, bowiem reprezentuje go niewysoki pan, prezes największej partii opozycyjnej. Ten typ katolika daje się określić tylko pośrednio, bo nie wyciągnięcie go na żadne szumne i grzmiące deklaracje.
Ten typ charakteryzuje przede wszystkim powściągliwy sposób odnoszenia się do przeciwników politycznych. A także do tych, którzy prowokują go grubiańskimi i chamskimi zaczepkami. Ubliżaniem, wyśmiewaniem się i podstawianiem nogi na każdym kroku. A także grożeniem mu.
Ten człowiek milczy. Na zaczepki, ubliżania i obelgi nie odpowiada. Patrzy jakby ponad głowami tych, którzy te harce wokół jego osoby wyprawiają. Jeśli ktoś go naprawdę wyjątkowo zdenerwuje jakimś ordynarnym kłamstwem – ale nie tym na jego temat, bo te po prostu ignoruje – kłamstwem wypowiedzianym publicznie w sprawie publicznej, mówi na przykład: „Pan będziesz mówił o standardach moralnych? A daj pan spokój!”.
Gdyby ktoś chciał napisać coś poważnego o kulturze języka tego współczesnego polskiego polityka, języka rzeczowników i starannie dobranych czasowników, a nie przymiotników i wszelkich epitetów, mógłby napisać piękną pracę.
Język tego człowieka mówi, że szanuje on polską wiarę, kulturę i historię. Rozumie i uznaje polską tożsamość historyczną i religijną. Nie chce jej zmieniać! Chce ją wzmacniać. Że szanuje ludzi, wśród których żyje. Szanuje także swoich politycznych przeciwników. Nie wytrząsa się na nich, nie wydziwia. Nie narzeka, że są tacy jacy są. Że wielu z nich traci wszelki umiar w krytyce personalnej i że zrobili z tego plugawe zajęcie. Że to oręż ideologiczny tych wyznawców teorii krytycznej. I że tracą wszelką godność poniżając swojego konkurenta. Niszczą swoje umysły i dusze.
Ten człowiek jest realistą. Uznaje istnienie prawdziwej hierarchii. A skoro istnieje prawdziwa hierarchia, na szczycie której znajduje się Trójca Święta, to jest też odwrotność tej hierarchii. Istnieje zło. Ludzie są poddani także niszczącemu działaniu duchowego zła.
W przeciwieństwie do wielu swoich politycznych adwersarzy, konkurentów i wrogów, nie aspiruje do tego, by być jako Bóg. Nie chce się za wszelką cenę podobać, nie oczekuje hołdów. Nie znosi podlizywania się, kadzenia, czołobitności. Nigdy się go nie przyłapie na prawieniu komplementów, lub chwaleniu kogoś tylko dlatego, że ten ktoś spełnia swój zwykły obowiązek stanu. Na przykład, ksiądz jest dobrym księdzem, dziennikarz uczciwym dziennikarzem.
Ten powściągliwy język jest czymś dziś niespotykanym.
Gdy słucha się tego człowieka, gdy słyszy się jego wyważone sądy, realistyczną analizę wydarzeń, trzeźwą ocenę sytuacji Polaków i Polski, rozsądne propozycje na przyszłość, przemyślane przestrogi, gdy widzi się szeroki wachlarz spraw i dziedzin, na których się zna i o których swobodnie rozprawia, ma się uczucie wyjścia na rozległą przestrzeń z ciasnego pomieszczenia. Ten sposób mówienia wiele znaczy. Wiele znaczy dla Polaków. Porządkuje myślenie. Potrafi odbudować psychiczną harmonię
Nie bez powodu przymuje się, że styl to człowiek. Sposób mówienia i sposób bycia tego mężczyzny oraz jego pozbawiony efekciarskich gestów i podniecających emocje wstawek sposób działania, oparty na żywej inteligencji, która podsuwa nieszablonowe rozwiązania, ukazują go jako katolickiego polityka. Człowieka wolnego, pomimo traumy, którą nosi po tragicznej śmierci brata bliźniaka. Ufnego w Bożą opieką, pełnego nadziei. Nadziei opartej nie tylko na rachubach politycznych, czy na wierze w swój osobisty geniusz i dobrą wolę innych.
I to się liczy naprawdę. Jeśli ktoś z ludzi polityki posiada wiarę i nadzieję chrześcijańską nie sposób tego nie zauważyć. To się rzuca w oczy. Tego nie zastąpią żadne medialne tricki.
Gdy ktoś rzeczywiście posiada owe skarby pokazuje zarazem swoim życiem, swoim sposobem życia, że jest tym szczęśliwcem. I nic mu tak naprawdę nie zaszkodzi. Niewidzialny pancerz ochroni go przed nienawiścią. Zatrute strzały ludzkiej zazdrości i przewrotności nie dosięgną jego serca. Nie powie on na ten temat nic, a wszyscy i tak będą wiedzieli, że ten człowiek naprawdę boi się Boga. Błogosławionym, nie niewolniczym strachem. Takim strachem, który umacnia i wyzwala niebywałe siły. Nieprawdopodobną twórczą energię. Który pozwala przekraczać swoje ograniczenia. Który każe wymagać przede wszystkim od siebie, a innym pomagać stać się lepszymi. Dlatego taki człowiek może być naprawdę dobrym politykiem. Prawdziwym przywódcą.
Nikt jednak – z tych, którzy dziś komentują z taką dozą irytacji, a wręcz nienawiści życie i działalność polityczną tego polskiego męża stanu – nie potrafi w taki sposób na niego spojrzeć.
Dziwne.
Parafrazując Marshalla McLuhana: „Tylko małe sekrety muszą być strzeżone, wielkie są dotrzymywane dzięki niedowierzaniu w nie opinii publicznej” – brak wiary w Boga powoduje, że spojrzenie na drugiego człowieka staje się zafałszowane. Patrząc nie dociera się do sedna, do istoty, do prawdy o nim. Gdy brakuje wiary spoglądamy na konkurenta politycznego, czy kogokolwiek, kogo zniesławia się publicznie od lat, „cudzymi oczyma”. Jak Kaj z „Królowej śniegu” Andersena, w którego oczach tkwił odłamek lodu i wszystko wydawało mu się szpetne i odrażające. Wszyscy wstrętni, odpychający i źli.
Jest jeszcze jedna cecha tego polskiego polityka, bardzo wyróżniająca go na tle innych, którzy także chcieliby być postrzegani jako politycy katoliccy. Jest nią nie załamywanie się w obliczu naprawdę ciężkich prób. A to oznacza, że człowiek ten nie mówi nigdy Bogu: „Nie, już dosyć. Za ciężkie to wszystko. Zbyt duże brzemię, zbyt wielki ten krzyż. Nie chcę go”. On mówi ciągle: “tak”. Pomimo niepowodzeń i przeciwności, tysięcy zmyślnych pułapek i zagrożeń, zmowy potężnych kłamców przeciwko niemu i zdrady przyjaciół, on mówi: – a widzimy to na naszych oczach, znużonych, pełnych zwątpienia i rozczarowania – „Tak! Biorę to brzemię. Idę z nim dalej. Skoro tak chcesz…”.
Polityk ten mówi w ten sposób – więcej niż ktokolwiek mógłby powiedzieć przez swoje szumne deklaracje – o Tym, kto jest jego Mistrzem.
*) Znamienne, że tak wielu dzisiejszych demaskatorów zła posługuje się hasłami antyliberalnymi (i antymodernistycznymi) bezwzględnie uderzając zarazem w poszczególnych ludzi Kościoła. Najbardziej wnikliwy krytyk liberalizmu, jako niebezpiecznej herezji, ks. F. Sárda y Salvany postępował odmiennie. Jak napisano w oświadczeniu Świętej Kongregacji Indeksu w 1887 r.: “D. Felix Sárda zasługuje na wielką pochwałę za wyłożenie i obronę zdrowej doktryny, przedstawionej solidnie, porządnie i jasno, bez jakiejkolwiek obrazy osobistej kogokolwiek. Nie można jednak wydać takiego samego sądu o drugim dziele, a mianowicie o dziele D. de Pazosa [polemicznego wobec “Liberalizm jest grzechem” – EPP], ponieważ wymaga ono poprawek. Ponadto nie można pochwalić jego obraźliwego sposobu mówienia, albowiem pomstuje ono raczej na osobę D. Sárdy niż na rzekome błędy tego ostatniego”.
Cytaty za:
Adrien Loubier, Grupy redukcyjne, Komorów 1999
Ks. Félix Sardá y Salvany: Liberalizm jest grzechem, tłum Zbigniew Bereszyński, Poznań 1995