Sztuka siadania do stołu
W mentalności dzisiejszej nie mieści się spokojne przyjmowanie zrządzeń losu podobnych do tych, które stały się udziałem tej kresowej damy. Dziś byłoby głośno o rozpaczy, buncie, o tym, że to niesprawiedliwe, że po czymś takim nie można się podnieść… „Podolska Niobe”, Elżbieta z Dyakowskich primo voto Piasecka, secundo voto Drabowicz – Sławeńska niosła w swoich dziejach trudne do opisania tragedie.
„W 1880 roku wygasło jej życie osobiste. Pochowała drugiego męża i ostatnie, dziewiąte ze swoich dzieci. Żadne z nich nie przeżyło okresu niemowlęctwa. (…) wielbiona przez obu kolejnych mężów, zanim ukończyła czterdzieści pięć lat została zupełnie sama”, tak wspomina Elżbietę Drabowicz-Sławeńską, swoją cioteczną prababkę, Anna Pawełczyńska, profesor socjologii, autorka jej biografii.
Przyjmowała to, jako osoba wierząca w Boga, nie jako kataklizmy rujnujące marzenia o rodzinnym szczęściu, które odradzały się wraz z przyjściem na świat kolejnego dziecka, ale z realizmem osoby świadomej, że życie nie kończy się na doczesnym epizodzie. „Wychowana starannie w rodzinnych Daszkowcach, nabyła w dzieciństwie wiedzę i umiejętności, które jej pozwoliły sprostać wszystkiemu, co życie przyniesie”, mówi Anna Pawełczyńska. „A przyniosło tyle obowiązków, ciosów, że trzeba było siły dębu, aby się pod nimi nie ugiąć. Ale w rodzinnym domu zarówno ona, jak i jej siostry słyszały często: »Nie ty jesteś najważniejsza«”.
Owdowiawszy opuściła obie zasobne mężowskie siedziby. Zostawiła wygodny dom swoich rodziców w Daszkowcach. Zakopała się na „strasznej prowincji”. Była więcej niż zamożna. Mogła mieszkać za granicą, podróżować, bywać i korzystać z bogactwa i swobody jak wiele pań jej sfery. Tymczasem osiadła na stałe w niewielkim, podupadłym i zaniedbanym mieście Podola, Latyczowie, położonym u ujścia rzeki Wołk do Bohu, na tzw. Czarnym szlaku (jednym z trzech, którymi Tatarzy najeżdżali ziemie Rzeczypospolitej). Niegdyś miasto słynęło jako siedziba Jana Potockiego herbu Pilawa, który ufundował tu kościół i klasztor dominikanów – w darze za swoje nawrócenie z kalwinizmu. Złupione przez Kozaków podczas Powstania Chmielnickiego, wcześniej wielokrotnie napadane i niszczone przez Tatarów. Pustoszyli miasto także Turcy, nie oszczędzając jego świątyni z Cudownym Obrazem Matki Boskiej Latyczowskiej, który zawsze jednak pozostawał ocalony. W XVIII w. ograbili je doszczętnie Hajdamacy.
Elżbieta kupiła tu dwór o dwunastu pokojach. Do historii tej wielonarodowej miejscowości przeszła jako polska pani, reprezentująca najlepsze tradycje staroszlacheckie, ale też jako bogaczka, która potrafiła do upadłego targować się o kopiejkę. Patologicznie skąpa? Chorobliwie oszczędna? Zdziwaczała z powodu nadmiaru bolesnych przeżyć?
„Kiedy musiała pogodzić się ze swoim losem kobiety bezdzietnej i dwukrotnej wdowy, na parę dni tylko zamknęła się w kobiecym żalu. A gdy z niego wyszła, miała jasny umysł i jasne oczy”.
Wśród „szansonistek”
„Dla wszystkich w Latyczowie Grande Dame i Jaśnie Wielmożna, tylko dla biednych Mości Dobrodziejka”, zaznacza autorka jej biografii. Wspaniały powóz i wypielęgnowane konie, staroświecki ubiór Elżbiety stały się symbolem odchodzącego świata polskich ziemian, ludzi nietuzinkowych, oryginałów, ale z wielkim gestem i wyobraźnią serca.
Tymczasem Elżbieta realizowała w podolskim miasteczku osobliwy plan. Założyła prywatny, nieformalny dom dziennej opieki. Był nim jej latyczowski dwór, w którym obiady gotowano codziennie dla kilkudziesięciu osób. Stała się jednoosobowym ośrodkiem opieki społecznej. Wspólnie ze swoimi podopiecznymi siadała do stołu nakrytego świeżym białym obrusem. Jako cel życia postawiła sobie opiekę nad samotnymi kobietami, a także nad bliższą i dalszą rodziną, której gorzej się powodziło. Stangret Marcin w eleganckiej liberii woził dzień w dzień na obiad jej „półrezydentki”, ubogie panie z miasteczka. Dzieci z rodziny Elżbiety – zwanej wśród bliskich „Binią” – nazywały je, trochę złośliwie, „szansonistkami” albo „szczebiotkami”. Te, które były już zupełnie niesprawne, Marcin podwoził również do kościoła. Po latach do grona podopiecznych dołączyła jej własna służba: zasłużona kucharka, stara klucznica, która kiedyś biegała jak fryga po pokojach jako młoda pokojówka.
W kancelarii na parterze dworu Elżbieta codziennie przyjmowała interesantów – ludzi potrzebujących pomocy oraz swoich doradców. Zarządzanie dużym majątkiem i obszernym domem, który nie pełnił tylko roli jej prywatnej rezydencji, wymagało skrupulatności, mądrości, przezorności. Finansowanie działalności dobroczynnej – zręczności i zapobiegliwości. „Binia” miała trzeźwy umysł i ogromne zdolności organizacyjne. I wielką siłę charakteru. W kontaktach ze swymi podopiecznymi była dyskretna i delikatna. Szanowała prywatność każdego człowieka, który do niej przychodził po wsparcie. Potrafiła mądrze doradzać. Umiała milczeć, nigdy nie wyciągała spraw, które jej powierzano w zaufaniu, na światło dzienne. Ale bywała też zaskakująco twarda, „tylko na tyle, by nie dać się złamać z bojaźni, ani ugiąć przed siłą”.
Żywo interesowała się życiem swoich siostrzeńców i bratanków, młodych ludzi z dworów gęsto rozproszonych po całej okolicy. Chętnie ją odwiedzali, bo było w niej coś mężnego i pogodnego. Nie skąpiła dla nich czasu. Chciała poznać ich charaktery, zrozumieć ich trudności, by umieć im pomóc. Stała się powiernicą wielu z nich w trudnym okresie wczesnej młodości. Ufano jej. Ceniono jej stateczną mądrość, rozsądek i poczucie humoru. Latyczowski dwór, siedziba samotnej wdowy, gdzie przemieszkiwały także na prawach rezydentek ubogie dalsze krewne i przyjaciółki, nie był miejscem smutnym i zapyziałym.
Łyżka soku z malin i kieliszek żubrówki
Gospodyni była chciwie ciekawa świata. Prenumerowała fachowe czasopisma z dziedziny rolnictwa, by móc zaskoczyć kompetentnym sądem przyszłych dziedziców, swoich młodych kuzynów, dawać im nie zdawkowe rady. Poszerzała swoją wiedzę w najrozmaitszych „męskich” dziedzinach. Zamawiała książki, których lektura miała uchronić przed rusyfikacją jej przyjaciół, podopiecznych i krewnych. Były dostępne dla wszystkich mieszkańców Latyczowa, którzy chcieli po nie sięgnąć. „Specjalnej dyskrecji wymagała opieka i pomoc rodzinom, które cierpiały w wyniku carskich represji za udział kogoś z członków w powstaniu styczniowym lub za świeże próby polskiej konspiracji”. Wspomagała hojnie tych krewniaków, którzy dostawali „wilcze bilety” od carskich władz i nie mogli się kształcić. Mimo, że nie miała żyjącego potomstwa „stała się seniorką rodu, osobą, do której mogli się zgłosić wszyscy z każdą trudnością i z każdą sprawą”. Nie tylko zresztą Polacy, i nie tylko katolicy. Hojnie wspomagała Kościół.
„Babunia Binia wskazywała, jak należy żyć”, podsumowuje Anna Pawełczyńska. Elżbieta wobec jej matki, młodziutkiej wówczas siostrzenicy, Zofii z Ruszczyców, miała szczególnie wiele sympatii i zaufania.
Często bywał u niej weterynarz, bo była miłośniczką koni, bardzo o nie dbała. Nigdy w latyczowskim dworze nie widziano lekarza. Do końca życia leczyła siebie i podopiecznych sokiem malinowym, rumiankiem, aloesem i miętą. „Systematycznie natomiast troszczyła się o własną duszę”. Dyskretnie i poza godzinami przeznaczonymi na codzienne obowiązki. Nigdy nie epatowała otoczenia swoją religijnością.
Choć nie gorszyły jej wady i przywary bliźnich, choć wyrozumiale traktowała wyskoki młodego pokolenia, miała pewną słabość, która powodowała, że niektórzy jej się bali. „Nieraz wybuchała krótką gwałtowną złością… Nie tolerowała cienia chciwości, obłudy i kłamstwa”. Gdy ktoś został przyłapany na tym, po prostu wyrzucała go za drzwi. „Aby odzyskać równowagę ducha musiała czasem sięgnąć po ukrytą w kantorku butelkę i wypić kieliszek żubrówki”.
Jeździła powozem zaprzężonym w dwójkę lub czwórkę białych koni. Jej wyjazdy do miasteczka miały zazwyczaj jeden cel, robiła osobiście zakupy dla swoich podopiecznych. Odziana jesienią i zimą w futro do ziemi, tzw. dachy na popielicach – wewnątrz, od zewnątrz pokryte futrem wilczym, które miejscami było mocno wyliniałe i przetarte, niosąc ze sobą majestat i dumę wielkiej pani, uchodziła w miasteczku za osobę nieprzytomnie bogatą, a przy tym przeraźliwie skąpą. Targowanie się przez nią z żydowskimi sklepikarzami o każdą rzecz stało się rodzajem obrzędu, cotygodniowego teatru, nie pozbawionego nuty autoironii z obu stron. W targach tych i rytualnych przekomarzaniach uczestniczyła z reguły cała rodzina takiego sklepikarza, a w letnie i wiosenne dni z okazji jej przejazdu przez główną ulicę Latyczowa właściciele sklepików wynosili na zewnątrz stoły i rozkładali na nich uroczyście swe towary, by Jaśnie Pani mogła je dokładnie obejrzeć i „stargować”. Przed sklepikami spożywczymi widywano ją tylko wtedy, gdy nie była zadowolona z jakości produktów. Nie wysiadała wtedy z powozu. Właściciel wybiegał do niej i kłaniając się w pas przepraszał, sumitował się, obiecywał poprawę. O taką klientkę trzeba było dbać jak o źrenicę oka; utrzymywała cały miejscowy handel na godziwym poziomie.
Trumna „bez fanaberii”
Przyszedł rok 1916. Wojna na Podolu jeszcze nie dawała się tak bardzo we znaki, zwłaszcza mieszkańcom miasteczka. „Babunia Binia” rozpoczęła bardziej gruntowane niż kiedykolwiek wielkanocne porządki. Nie tylko wietrzono i porządkowano wszystkie pomieszczenia dworu, od piwnic po strychy, ale reperowano każdą sztukę ubrania, obrusy, bieliznę stołową i pościel. Nic nie mogło się marnować i niszczeć, bo mogło komuś służyć. Wszystko podlegało ścisłej segregacji, rzeczy sfatygowane i przetarte stangret wywoził do pobliskiej Podlatyczówki, gdzie specjalnie zatrudnione kobiety, podopieczne Elżbiety, szyły z nich dywaniki, zwane szmaciakami. Książki i pisma przydatne w prowadzeniu gospodarstwa zapakowano w osobne skrzynie, miały zostać wysłane do rodzinnego majątku gospodyni, do Daszkowic.
Po naradzie z notariuszem Elżbieta zawyrokowała, że rozdzieli swoje grunty pomiędzy dwójkę tylko ze sporej gromady wnuków (dzieci siostrzenic, siostrzeńców, bratanic i bratanków), tych, którzy najlepiej rokowali, jeśli idzie o należyte utrzymanie rodzinnej ziemi i rozwój gospodarstwa. Ziemia nie mogła dostać się w ręce ludzi lekkomyślnych, płochych, leniwych czy niewystarczająco wykształconych; była zbyt wielkim skarbem, okupionym zbyt dużą ofiarą. Ale to nie znaczyło, że Elżbieta bardziej kochała tę dwójkę niż pozostałych. Przeciwnie. Wezwała następnie do siebie swoich ulubionych, Julka i Tadzia Dyakowskich, obarczając ich zadaniem nabycia odpowiedniej trumny. „Trumna miała być solidna, dębowa, bez żadnych ozdób i fanaberii. A przede wszystkim miała być tania. Kazała ją za pół ceny stargować. Prześmiewca Tadzio doradził, że najtaniej można kupić używaną. Babunia Binia nie obraziła się za głupi dowcip, a nawet wdała się w dyskusję, której treść przez wiele lat bawiła całą rodzinę”. Trumnę ustawiono w stajni.
Jakby nigdy nic na świętą Zofię w latyczowskim dworze urządzono uroczysty obiad. Do stołu usiadło pięćdziesięciu podopiecznych Elżbiety, wśród których były trzy solenizantki, każdą obdarowano praktycznym upominkiem. Na wiosnę dworska szwalnia pracowała pełną parą, szyto nową odzież dla służby i ciepłe ubrania dla podopiecznych, już na przyszłą zimę.
A w lecie kolejnym dwóm wnukom powierzono specjalną misję. Zaopatrzeni w znaczną sumę pieniędzy mieli na prośbę „Bini” dokonać objazdu wszystkich cmentarzy, na których znajdowały się rodzinne groby. Aż po Kijów i Besarabię, Werbkę Wołoska i Olgopol. Wszędzie mieli odwiedzić groby rodziny i dalszych krewnych i wręczać księdzu ofiarę na Mszę za dusze tych zmarłych. Mieli także należycie zadbać o groby wymagające odnowienia „Obaj chłopcy po raz pierwszy zaniepokoili się o babunię. Była szczodra i nie kazała się targować”.
Gdy stają wszystkie zegary
Boże Narodzenie obchodzono jak zwykle: przy ogromnym stole zmieścili się wszyscy rezydentki i „półrezydentki”, powinowaci, służba i podopieczni z całego miasteczka. Karnawał był skromny. Zaś w połowie Wielkiego Postu 1917 roku „Babunia Binia ubrana uroczyście w najlepszą czarną suknię wezwała wszystkich domowników i obwieściła, że będzie umierać”.
Nie myślała tylko o sobie. „Zarządziła wszystkim, co kto ma zrobić. Kiedy poprosić księdza na spowiedź, Komunię św., i ostatnie namaszczenie, jak ustawić kwiaty i kiedy zapalić gromnicę. Pozdrowiła wszystkich w imię Boże, prosząc o przebaczenie, jeśli kogoś skrzywdziła, i o modlitwę za szykującą się do odlotu duszę. Potem wsparta o ramię Józefy i odprowadzona przez spłakane służące, poszła do sypialni, żeby położyć się do łóżka, a gdy przyjdzie czas – umrzeć”.
Nie minęło kilka dni, gdy wierna Józefa Czaykowska „zamknęła jej oczy i położyła na powiekach dwie srebrne monety”. Wszystkie lustra we dworze zasłonięto kirem i zatrzymano wszystkie zegary.
Modlitwy przy trumnie i pogrzeb kresowej damy zgromadziły setki ludzi. Nie tylko rodzinę i przyjaciół. Gdy rozpoczynała się Msza pogrzebowa dzwony biły we wszystkich kościołach i cerkwiach Latyczowa. Jak pisze Anna Pawełczyńska, „w tych porannych godzinach za duszę zmarłej proszono Boga we wszystkich latyczowskich przybytkach wiatry, a ciżby ludzi modliły się po polsku, ukraińsku, rosyjsku i po hebrajsku, a także po gruzińsku, ormiańsku, czeczeńsku i jeszcze w innych trudnych do nazwania językach”.
Wszyscy mieli nieodparte wrażenie, że jej śmierć została przez nią samą starannie wyreżyserowana. „Planując swoją śmierć, pogrzeb i stypę, bardzo chciała, by zebrana razem rodzina poczuła swoją siłę moralną, wspólnotę tradycji, wzmocniła więź wzajemnych obowiązków i sympatii. Takie były jej intencje, gdy zarządziła spęd rodzinny na dzień swojego pogrzebu”. To dzięki niej chlubnie pokończyło szkoły dwanaścioro dzieci jej siostry Ignacji Wróblewskiej, żony miejscowego lekarza społecznika i utalentowanej pianistki, która do pensji męża dorabiała lekcjami muzyku. Dzięki niej ład panował w całej rozgałęzionej rodzinie.
Rozdzieliła swój majątek starannie pomiędzy najbardziej potrzebujących w rodzinie. Nie zapomniała o ubraniach, meblach, obrazach, srebrach i pościeli. Ponad trzydzieści imiennych legat przeznaczyła dla byłych służących, praczek, rezydentek, leśników i potrzebujących pomocy mieszkańców Latyczowa. Obdarowała nimi także pięciu latyczowskich księży, nie zapominając o matce jednego z nich i o wychowującej się bez rodziców siostrze. Wspomogła miejscowe kościoły i kaplice, ale także główną synagogę w Latyczowie, Komitet Biednych Żydów, a w Warszawie Kasę Wdów i Sierot, przytułek Schronienie Nauczycieli, szpital dziecięcy i Komitet Poszkodowanych przez Wojnę. Cały wielki majątek został pochłonięty przez potrzeby bliższych i dalszych, a nawet zupełnie nieznajomych osób, a jej dusza w spokoju przestąpiła próg wieczności.
II.
Co może zwiędła staruszka?
„Czcij i zachowaj ciszę, pogodę i spokój domu tego, aby się stały w tobie.
Będziesz stale zajęty pracą wedle swoich sił, zdolności i zamiłowania.
Nie będziesz śmiecił i czynił bezładu ani zamieszania domowego porządku.
Pamiętaj, abyś nie kaził myśli ni ust mową o marności i głupstwie.
Nie będziesz opowiadał, szczególnie przy posiłku, o chorobach, kalectwach, kryminałach i smutkach.
Nie będziesz się gniewał ani podnosił głosu z wyjątkiem śpiewu i śmiechu…”.
Tak zaczynało się „dziesięć przykazań” domowego życia, które spisała i powiesiła w sieni swojego wielkiego dworu w Hruszowej na Polesiu jeszcze przed I wojną światową, jego właścicielka, Maria Rodziewiczówna. Znana z gościnności, szeroko otwierała podwoje starego domu, ale stawiała też gościom warunki. „Przykazania” miały obowiązywać wszystkich, którzy przebywali tu dłużej niż trzy dni. A były wśród gości tej samotnej – z wyboru – gospodyni najróżniejsze osoby: kuzynki i kuzyni, nauczyciele wiejscy, inżynierowie, którzy prowadzili po sąsiedzku prace miernicze i drogowe, dzierżawcy i ich rodziny, przyjaciele domu z dalszych i bliższych stron, jak Józef Chełmoński z córką, księża, a nawet biskupi, którzy zapraszani byli na wakacyjny wypoczynek. Maria Rodziewiczówna nie witała tylko z szerokim gestem myśliwych, ich po prostu nie znosiła.
„Nie będziesz zatruwał powietrza domu tego złym i kwaśnym humorem.
Nie wnoś do domu tego szatańskiej czci pieniądza i przekleństwa spraw jego.
Zachowaj przyjacielstwo dla Bożych zwierząt, za domowników przyjętych, jak psy, ptaki, jeże i wiewiórki.
Nie okazuj trwogi, a znoś ze spokojem wszelki Boży dopust, jak głód i chłód, biedę, chorobę i najście niepożądanych ludzi. Błogosławieństwo Boga i Królowej Korony Polskiej niech strzeże fundamentów, węgłów i ścian domu tego i zdrowia i dusz jego mieszkańców – Amen”.
Rodziewiczówna była uważana za ekscentryczkę oraz osobę egzaltowaną i trochę śmieszną, ale nikt, kto nie poznał jej naprawdę nie miał pojęcia, że biło z niej ogromne ciepło, że jej wielkim i zupełnie ukrytym talentem była hojność i sztuka niesienia pomocy ludziom w potrzebie.
Doświadczył tego w czasie wojny historyk i działacz emigracyjny, Józef Puzyna, który poznał Marię Rodziewiczówną w 1943 roku Warszawie, dokąd przeniosła się, po wkroczeniu na ziemie polskie Sowietów, a po wojnie opublikował swoje wspomnienia. Pisarka miała już wtedy osiemdziesiąt lat, mieszkała z przyjaciółką i daleką krewną, Jadwigą Skirmunttówną, była schorowana i zniedołężniała. Jednak jej niewielkie mieszkanie na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej, w domu Blocha, wynajmowane od drobnych przedsiębiorców, Krauzów, w każdą sobotę po południu zapełniało się licznymi postaciami skromnie ubranych, steranych latami i chorobami kobiet. Było to siedemnaste z kolei – i ostatnie przed Powstaniem -schronienie pisarki i jej przyjaciółki po opuszczeniu Hruszowej. Rodziewiczówna przyjmowała tu herbatą i kawą z podwieczorkiem – zwykle treściwym i energetycznym – samotne okupacyjne wdowy, matki i osierocone córki. (Sam Józef Puzyna został serdecznie w tym domu przyjęty, bo gospodynie wiedziały, że jest wdowcem – „i bardzo sam”). Wśród tych wszystkich rozbitków płci żeńskiej kwitły w najlepsze pogawędki, dawano sobie wzajemnie rady, dzielono się najnowszymi wiadomościami z miasta.
„Babiny Rodziewiczówny rzadko siadywały dłużej niż do szóstej, spiesząc się nie wiadomo dokąd i nie wiadomo po co, gdyż wszystkie były ofiarami wojny i pozostawały bez stałego zajęcia”, relacjonuje Józef Puzyna. Jedna z nich, o wielkim w Polsce nazwisku, widziała na własne oczy, jak Niemcy po wkroczeniu do Poznańskiego rozstrzelali jej męża, nie bacząc na to, że jest szwagrem arcyksiężniczki austriackiej. Jej samej kazano się wynosić i nie pozwolono nic zabrać z domu. Druga, Podolanka, sąsiadka pierwszej i przyjaciółka, razem z nią znalazła się na bruku warszawskim, z tą jednak różnicą, że bogatszych krewnych nie miała i zarabiała robótkami kobiecymi, gdyż wiek jej nie pozwalał na cięższą pracę. Panie przeważnie były Kresowiankami jak sama Rodziewiczówna, wyrzuconymi do miasta i przebijającymi się przez ciężkie, wojenne życie stolicy. „Żyło to wszystko jak umiało i jak mogło, i sądzę, że tę parę godzin spędzonych raz na tydzień na kawie u Rodziewiczówny musiało stanowić dla niejednej nie byle odpoczynek i wytchnienie po całotygodniowym borykaniu się z losem”.
Autor nie wie, czy sama gospodyni lubiła te podwieczorki – choć była przecież towarzyska i chętnie widziała ludzi koło siebie. Jednak te spotkania były „instytucją społeczną”, przez nią samą traktowaną jak najpoważniej.
Ku zdziwieniu autora wspomnień, „ten szereg istot, z których żadna nie miała zapewnionego jutra, potrafił jeszcze obmyślić pomoc dla niejednego, który się znalazł w położeniu gorszym, lub jak im się może zdawało, gorszym iż ich własne”.
“Ten jej się udał”
Panie pod wodzą Rodziewiczówny wspólnie opracowały plan odnalezienia w Warszawie znajomego uciekiniera przed hordami ukraińskich banderowców, który przywędrował zza Bugu bez płaszcza, jak stał, uciekając w ostatniej chwili z własnego domu. Wywiad damski ustalił, że ten starszy ziemianin znalazł przytulisko przy placu Napoleon; został przyprowadzony do Rodziewiczówny, a gdy odmówił pomocy, twierdząc, że ma już wszystko, czego mu potrzeba, przeznaczone dla niego ze zbiórki pieniądze „zostały zaniesione do stołówki »Świętojańskiej«, głodującemu profesorowi, który przyjął je z rozrzewnieniem i zamówił sobie natychmiast »obiad mięsny«. Resztę kwoty przeznaczył na oporządzenie opadającej już z niego garderoby i podzelowanie butów… Z niego Rodziewiczówna była zadowolona. Ten jej się udał”.
Józef Puzyna był szczerze zdumiony rozległością stosunków i znajomości leciwej pisarki. Przychodziła do niej nieraz kierowniczka tej stołówki, by omówić sprawy jej podopiecznych. Józef Puzyna był także świadkiem odwiedzin u Rodziewiczówny nieznanej „starszej jejmości z grubym zawiniątkiem pod pachą”. Okazała się nią być wysiedlona z Poznańskiego gospodyni wiejska, która „wynajęła od Szustrów gospodarstwo jarzynowe, które jej się sowicie opłacało.(…) Mieli właśnie tej jesieni obfity urodzaj pomidorów, które na mieście były drogie.”. Postanowili sprzedawać je za pół ceny sklepikarzom, by wszyscy – sprzedawcy i klienci – „mieli się lepiej”. Złapali jednak swoich odbiorców na kancie i zdecydowali, że różnicę oddadzą Rodziewiczównie, o której szła fama po mieście, że wie co zrobić z pieniędzmi. Było tego siedem tysięcy złotych. Obie z panną Skirmunttówną nieźle się namozoliły, wedle relacji Puzyny, by podział tego niespodziewanego dobra pomiędzy potrzebujących wypadł jak najsprawiedliwiej. Z Rodziewiczówną – instytucją zapomogowo-opiekuńczą okupacyjnej Warszawy współpracowała księżna Ludwika z Krasińskich Czartoryska, zamożny ziemianin z Hrubieszowskiego, pan Weychert oraz pani Hołyńska, która odziedziczywszy pokaźny spadek przeznaczyła go dla biedniejszych od siebie mieszkańców stolicy. Józef Puzyna stwierdza, że przez ręce sędziwej pisarki „musiał w owym czasie przepłynąć niejeden milion, a o wszystko zabiegała sama, wszystko rozdawała sama i sama wszystkiego dopatrzyła z iście kobiecą drobiazgowością”.
Warszawska kuźnia optymizmu
Ale to nie wszystko. Pisarka należała do AK-wskiej konspiracji; autor wspomnień przypuszcza, że była łączniczką, a jej „położone na uboczu i trudno dostępne mieszkanie, a w nim zwiędła staruszka doskonale nadawały się do roli skrzynki kontaktowej”. Otrzymała stopień porucznika, z czego była niezwykle dumna. „W zamian ofiarowała swój dwór w Hruszowej na podchorążówkę piechoty dla wojska polskiego, o czym wspominała z satysfakcją spełnionego obowiązku”. Była znaną postacią okupacyjnej Warszawy, mimo, że rzadko opuszczała swoje mieszkanie. „Samorzutnie społeczeństwo zapewniło jej przyzwoite utrzymanie”, choć opuściła Hruszową bez żadnych zasobów. Jej czytelnicy i przyjaciele, znajomi i zupełnie nieznani ludzie dbali o nią tak bardzo, że z okazji kolejnych świąt Bożego Narodzenia czy Wielkanocy znoszono jej do domu tyle łakoci, że potem tygodniami częstowała nimi gości i wysyłała do biedujących znajomych.
„Stosunek jej do religii był prosty”, zauważa Józef Puzyna. „Nie było w nim żadnej przesady ani bigoterii; starała się żyć po chrześcijańsku, nie obgadywała bliźnich, pomagała każdemu w miarę możności”.
Była zaprzeczeniem celebrytki. Porównywano ją często z Orzeszkową, ale łączyło ją z autorką „Nad Niemnem” jedynie to, że obie pochodziły ze sfery ziemiańskiej Polesia. Józef Puzyna poznał także osobiście Elizę Orzeszkową, został kiedyś zaproszony do jej domu w Grodnie i choć przyjęła go bardzo łaskawie był przepełniony niesmakiem, że pozowała na Królową Polski, kazała podziwiać złote pióro, które ofiarowały jej w hołdzie grodzieńskie Żydówki i mówiła wyłącznie o sobie. „Napuszona i pozująca”, silnie kontrastowała ze skromną, dowcipną i żywiołową ziemianką z Hruszowej. Czy taka osoba mogłaby napisać coś podobnego do „Strasznego Dziadunia”?
„Gdyby pan zapatrywał się na życie zanadto czarno”, mawiała do Józefa Puzyny Rodziewiczówna w latach okupacji, „proszę pamiętać, że tutaj mamy kuźnię optymizmu”. Nigdy mu tego nie dawano do zrozumienia, ale i on, z uwagi na swoją samotność, stał się podopiecznym mieszkanek domu Blocha. A optymizm Rodziewiczówny rzucał się wszystkim w oczy i był zaraźliwy. Jedynym jej poważnym zmartwieniem był fakt, „że wypadki toczą się tak bardzo powoli”, że być może nie doczeka dnia, gdy Niemcy zostaną pobici i będą musieli ponieść zasłużoną karę.
___________
Prof. Anna Pawełczyńska, Koniec kresowego świata, Lublin 1998
Józef Puzyna, Moje wspomnienia o Rodziewiczównie, Częstochowa 1947
Jadwiga Skirmunttówna, Pani na Hruszowej, Wydawnictwo MG, 2012