Świat i antyświat. Na Święto Niepodległości.
Kiedy jesteśmy mali okropnie lubimy bajki. Moglibyśmy ich słuchać bez końca. Albo je oglądać. Bajki nigdy nie nudzą. Są takie kolorowe. Można przy nich popłakać i pośmiać się, a nawet zasnąć.
Zasypiając, cieszymy się, że jest taki świat. Cudowny świat bajek. Ale kiedy dorastamy, bajki już nie są dla nas. Musimy poznać prawdziwe życie. Ono jest pozbawione bajkowego czaru, kojącej pewności, że wszystko zawsze dobrze się kończy.
W prawdziwym życiu nie zawsze zdarza się szczęśliwe zakończenie. Jako dorośli musimy otworzyć oczy, przywykłe do słodkiej dziecinnej drzemki. Zobaczyć świat, jaki jest naprawdę.
Dawniej zamiast: na świecie, mówiono: na tym łez padole.
Gdy dorastamy naszym zadaniem jest poznać i przyjąć prawdę. A potem szanować ją przez całe życie. Przede wszystkim o tym, że nie stworzyliśmy siebie sami. Jesteśmy także tu na ziemi z pewnego konkretnego powodu. Również ze ściśle określonego powodu jesteśmy Polakami, a nie Holendrami, Arabami czy Turkami. Nasze życie ma wyraźny cel. Ten powód i ten cel należy rozpoznać. Dopiero wtedy można podjąć czyn. Bez tego nasza aktywność będzie tylko bezładną szamotaniną. Walką z wiatrakami. Będziemy częścią tłumu.
Marszałek Piłsudski nie znosił zarówno podniecenia wywoływanego przez płytkie emocje – o które tak łatwo w działalności partyjnej, tak łatwo też wywołać je w tłumie – jak i sztucznej gmatwaniny myśli, misternie posklejanych dla niepoznaki, wzniecanej przez wszelkich odmian ideologów.
Wciąganie w nieistotne spory, nieustanne waśnie i podniety ideologiczne uważał za celową, przemyślaną robotę wrogów Polski.
Marszałek Piłsudski był realistą.
Prawda o tym, Kim jest Ten, który nas stworzył, kim jesteśmy my wobec Stwórcy zmusza do czujności, refleksji, namysłu. Nieustannej pracy nad sobą. Zmusza, by na poważnie zająć się poznawaniem rzeczywistości, z którą mamy do czynienia. Rzeczywistości kraju, w którym żyjemy. Także politycznej.
Przeszkadza w tym ustawiczny zgiełk, tak często wytwarzany sztucznie, po to tylko, by nas zająć, odciągnąć od rzeczy ważniejszych.
Prawda dużo kosztuje. Musi być powiązana z wysiłkiem woli, umysłu i serca. Ten wysiłek owocuje poznaniem Boga, który oczekuje od nas przede wszystkim tego, byśmy Go poważnie traktowali.
Jako Polacy musimy spojrzeć w oczy także i tej prawdzie, że nasze miejsce na ziemi należy do tych trudnych i wymagających. Nasz sąsiad na wschodzie nieprzypadkowo jest naszym sąsiadem. Jest nam dany. Trzeba go dobrze poznać i zrozumieć zasady, jakimi się kieruje. Od stuleci się one nie zmieniają.
Nie kończące się dzieciństwo
Nie da się w nieskończoność udawać, że wrzący ocean to nieruchome bajorko z ciepławą wodą.
Mamy naturalny lęk przed zanurzaniem się w toni rozszalałego oceanu. Wolelibyśmy popluskać się w bajorze. Usilnie trzymamy się brzegu, chcemy ze wszystkich sił przywrzeć do bezpiecznej kładki. Do naszej bajki.
Dlatego kard. Giacomo Biffi tak często powtarza: „Gorszą rzeczą od utraty wiary jest utrata rozumu”.
Nie chcieć korzystać ze swych władz umysłowych, to lenistwo duchowe. To powrót do dzieciństwa.
Tymczasem ktoś podsuwa nam propozycję: zatrzymaj się, nie idź tam, gdzie czekają cię trudy. Zobacz, jest wyjście. Siedź na bezpiecznym brzegu. Nie musisz drżeć z zimna, obijać się o skały, szarpać z falami. Sięgnij po miłe kłamstewko. Po bajkę dla dorosłych. Oto jej treść:
Bóg nie jest Bytem, lecz wiecznym stawaniem się. Nie można poznać prawdy o Bogu. Nie ma jednej moralności, lecz setki. Grzech to zaledwie jedna z koncepcji. Zmienność jest cechą rzeczywistości. Żyjesz o tyle, o ile jesteś w ruchu.
Taką sąmą hipotezą (jak na przykład grzech) – powtarza ta bajka – jest teoria, że świat został stworzony. To tylko teoria, dowodów brak. (Część uczestników rzymskiego Synodu o Rodzinie, także kardynał Nycz, kardynał Bruno Forte… – tak, oni też lubią bajki).
Bajką historyczną są opowieści o tym, że państwo polskie to efemeryda; jako Polacy jesteśmy niezdolni do utrzymania niepodległego i silnego państwa. Musimy mieć protektorów.
Tak, z grubsza biorąc, wyglądają propozycje zatrzymania w ludzkim rozwoju. Wszystkie prowadzą do osłabienia pracy umysłu i zredukowania moralności do instrumentalnie traktowanego humanitaryzmu.
Józef Piłsudski powtarzał nie raz, że do utrzymania państwa potrzebny jest czyn orężny, ale i czystość intencji, harmonia polskiej duszy, siła charakteru. Gorzko rozliczał swoją ojczyznę odrodzoną po 11 listopada 1918 roku:
“…jakieś dziwne rozpanoszenie się brudu i jakiejś bezczelnej, łajdackiej przewagi sprzedajnego nieraz elementu.[…] Swobody demokratyczne zostały nadużyte tak, że można znienawidzić całą demokrację…”.*)
Zamiast walczyć o swoją duszę, by nie połknął jej smok – zupełnie jak w bajkach, ale niestety, ten smok jest realny – tak często siadamy na brzegu, rozkładamy nasze namioty…
Gdy nie wiadomo, Kim jest Jezus…
Kiedy nie wiadomo, czy drugi człowiek nie jest tylko fantomem – a zatem można zrobić z nim wszystko: okłamać go, zdradzić, użyć jak rzeczy, jak zachęcają np. ci, którzy proponują dziś nowe podejście do moralności małżeńskiej – nie można mieć żadnej pewności, że istnieje Bóg. Zawieszony zostaje osąd co do całej Rzeczywistości. Znajdujemy się wtedy we mgle. Dryfujemy w oparach heglizmu, balansujemy bez oparcia pośród nieskończonych przestrzeni i niezliczonych światów. Nałykaliśmy się Ludwiga Wittgensteina, Umberto Eco i innych mędrców, znawców tego, co można zrobić ze słowem, z językiem i za pomocą języka. Jakie są pożytki z dekonstruktywizmu. Przekonaliśmy się już, że można oderwać słowo od jego znaczenia. Znaczenie użyć przeciw słowu.
Pytanie, jakie znany publicysta, często poruszający tematy religijne, postawił w tytule swojej książki: „Czy Jezus jest Bogiem?”, nie jest publicystyczną prowokacją. Nie jest także wyrazem pasji apologetycznej. Jest wyznaniem wiary. Wiary w człowieka. Wynika z przekonania, jak plastycznym materiałem jest świadomość człowieka, który utracił twardy grunt pod nogami. Wiara chrześcijańska przestała być argumentem. Czas na spekulacje umysłowe. Istnienie człowieka nie przejawia się – w mniemaniu autora tego pytania – w stosunku do Bytu Absolutnego. Ono przejawia się w myśleniu. Wymyślaniu, koncypowaniu, przeżywaniu. I w poszukiwaniu inspiracji dla myślenia i przeżywania: nieustannych zmian, wciąż nowych bodźców, intelektualnych podniet.
Niektórzy moi czytelnicy nie widzą w tym tytułowym pytaniu (które przytoczyłam w „Zwycięstwie narracji”) nic niepokojącego. Tymczasem pytanie to wynika z przyjęcia założenia, że można takie pytanie postawić. Nie wobec publiczności krajów arabskich, nie w dalekich Chinach, czy na Grenlandii. W Polsce, wobec Polaków, narodu od tysiąca lat chrześcijańskiego. Narodu, którego tożsamość jest związana nierozerwalnie z wiarą w Jezusa Chrystusa. Gdzie bohaterowie umierali z Jego Imieniem na ustach, przyciskając do piersi krzyż.
Już można, stwierdza najwyraźniej autor, utracono bowiem narzędzia – po odejściu od filozofii realistycznej – dzięki którym łatwo jest zdemaskować tego rodzaju nadużycia.
Starożytna i współczesna sofistyka ufa tylko własnym myślom, choć jednocześnie wątpi w możliwość dojścia do prawdy, podsumował tego rodzaju próby Romano Amerio. Myśl niepowiązana z bytem staje się miarą samej siebie. (Maksyma Protagorasa z Abdery: “Człowiek jest miarą wszystkich rzeczy”). Byt przygodny pyta o Byt Absolutny – czy aby na pewno nim jest. A zatem musi powątpiewać o własnym istnieniu. On bowiem nie poznaje – on myśli. Świat myśli jest cierpliwy jak papier. Wytrzyma wszystko…
Oto człowiek-bóg rozparty w fotelu pyta publicznie o boskość Tego, Który siedzi po prawcy Ojca, jak mówimy w Credo. No, jest w końcu, czy nie jest Bogiem? Z tych niezmierzonych wyżyn, na jakie wzniósł się autor pytania, widać wyraźnie, że owszem, może być Bogiem, ale może Bogiem nie być. Może być też kimś pomiędzy Bogiem a człowiekiem. Może raz być Bogiem, a raz człowiekiem. Pytanie postawione w ten sposób otwiera szerokie jak ocean możliwości interpretacyjne. Luter wraz z Heglem kołyszą się wesoło na falach… Wraz z autorem i wraz z nami, o ile zechcemy w tym uczestniczyć.
W pytaniu tego rodzaju zawiera się zawsze odpowiedź. Negatywna.
W pytaniu tego rodzaju zawarta jest gnostycka teza: Kościół już nie może sformułować prawdy o tym, kim jest Jezus. Kościół nie jest autorytetem. Kościół w tej sprawie nie ma nic do powiedzenia. Odpowiedzi poszukamy sobie sami.
Jan Paweł II w Salamance: „Strzeżcie się niebezpiecznej iluzji, że Chrystusa można oddzielić do Kościoła, a Kościół od jego Magisterium”. **)
Nasze życie staje się dla nas samych coraz mniej realne
Nie liczy się. I już nie boimy się spotkania ze ścianą oceanu. Oceanu pychy, słabości, zmysłowości, ambicji… – pod którą mieliśmy toczyć tę upartą walkę, by nie zginąć. Gdzie mamy być mężczyznami i kobietami świadomymi swych celów – nie tylko ziemskich. Dyspozycji naturalnych i skarbów duchowych, w jakie zostaliśmy wyposażeni przez Boga. Świadomymi także odpowiedzialności przed Bogiem, jak je wykorzystaliśmy.
Jeden ze współpracowników Józefa Piłsudskiego, Włodzimerz Bączkowski, uważał za najbardziej brzemienną w skutkach konsekwencję 150 lat zaborów zanik rozumienia własnych dziejów przez Polaków. Nazywał to “brakiem poczucia historyzmu”, niezdolnością do “wyprodukowania własnego kompleksu czynotwórczych idei, wyrastajacych z historii”. Na przeszkodzie tkwiła błędna ocena Rosji, lekceważenie zagrożenia z jej strony lub przeciwnie, przecenianie go. Bączkowski pisał: “Ten brak poczucia historyzmu powoduje, że gotowi jesteśmy walczyć obłędnie na wszystkie fronty lub przerażeni ogromem tej walki złożyć ręce i rozpaczliwie szukać obrony u obcych. Walczyć z Zachodem i Wschodem naraz, z wpływami Watykanu i z imperializmem Moskwy […] To znamienne równoważenie dwóch zjawisk, małych i odległych, bliskich i groźnych, pokrewnych i biegunowo odmiennych, posłużyć może za najlepszą miarę naszego duchowego przesunięcia w kierunku wschodnim, dokonanego w wiekach upadku. To duchowe kalectwo Polski”. ***)
Dogłębnie rozumieć zadania, jakie mamy w tym konkretnym miejscu na ziemi, to także rozeznawać plan, jaki Stwórca ma wobec naszego istnienia. To obowiązek chrześcijański i patriotyczny.
Tak często brakuje chęci do poznawania, bo słyszymy zewsząd: przecież prawda jest niepoznawalna!
Hasła: Bądźcie twórczy, stwarzajcie! Wszyscy razem stwarzajmy!, których tak wiele na plakatach wyborczych Platformy Obywatelskiej, to nic innego jak demagogiczna zachęta: Nie zajmujmy się tym, co jest i tym, jakie to jest – czyli, jaki jest np. bilans ostatnich lat rządów, jakie zadania stawia przed nami sytuacja Polski po 10 kwietnia 2010 roku – ale lepiej róbmy coś, kręćmy się, nie stójmy w miejscu, drepczmy chociażby w koło, bo stanie w miejscu to obciach. To starość, grzyb, nuda… Romano Amerio nazywa mobilizmem tego rodzaju postawę, zastępującą efekciarstwem i aktywizmem dogłębne rozeznanie sytuacji, wynajdywanie i narzucanie pozornych działań. Postrzega mobilizm jako dominującą tendencję we współczesnej filozofii. „Jak pokazuje historia filozofii, moblilizm jest cechą mentalności, która stawanie przedkłada nad bycie, dynamizm nad statyczność, a działanie nad cel”.****)
Stwarzać, to w tym wypadku oznacza właśnie: stawać się i nieustannie ewoluować. Bo jest się jeszcze rzekomo kimś nie do końca, kimś nieokreślonym, nawet, jak postuluje się dziś, co do tożsamości swojej płci! Uznawać wyższość zmienności nad tym, co niewzruszone i stałe. Cel współczesnej pedagogiki i polityki: dbanie o to, by „umysł nie zatrzymywał się na pewnikach”, by przyzwyczajał się coraz bardziej „do brania pod uwagę wielu alternatywnych rozwiązań”, by nieustannie dryfował w niewiadomym kierunku. By nie postrzegał nic oprócz chaosu. Tylko tak rozkołysany umysł jest w stanie wyprodukować taką na przykład sentencję: “Polskość to nienormalność”. Wypowiedzenie jej nie jest w żadnym razie czymś, co zdarzyło się przypadkiem.
„A zatem nadrzędnym prawem myślenia nie ma być prawda, czyli stałość, lecz opinia, czyli zmienność” (R. Amerio).
Opinia, którą ktoś musi stale, wprawnie i z talentem sterować.
Gdy media stają się autorytetem
Nasza epoka nie różni się pod tym względem w sposób istotny od poprzednich. Już dwieście lat temu prasa przyciągała uwagę osób ciekawskich. Nowościami, prognozami, plotkami. Obalaniem starych prawd. Pierwsze gazety czytane w londyńskich herbaciarniach, wiedeńskich i paryskich kawiarniach szybko zawitały do saloników zamożnego mieszczaństwa. Arystokracja zawsze miała dystans wobec gazet, przynoszących garściami bajki dla dorosłych. Paweł Sapieha, światowiec mieszkający w majątku pod Rawą Ruską, nie krył – w listach do córki Marii – pogardy dla prasy codziennej. „Wszystkie gazety kłamią…”, pisał zdegustowany w latach 30. XX wieku; niektóre z nich nazywał po prostu “endeckimi szmatami”. Nie był to jeszcze czas subtelnie mamiącego umysły wyrafinowanego kłamstwa, lecz prostodusznej propagandy i w miarę rzetelnej informacji. A jednak, już wówczas można było odgadnąć, że obraz świata, powielany w setkach tysięcy egzemplarzy, którego zadaniem jest stanowić zniekształcone odbicie tego, co jest, a niekiedy łudząco przypominać świat prawdziwy, nie może mieć wiele wspólnego z rzeczywistością. Jest on z rozmysłem sprokurowany, sztuczny z definicji.
Zmiana, którą obserwujemy dziś polega na tym, że media dla milionów stały się nie tylko źródłem informacji, wobec których trzeba zachować przytomny dystans, umieć je selekcjonować i hierarchizować, ale głównym autorytetem. I korzystając z prawa wyłączności, zrobią wszystko, by zinfantylizować do reszty swoich odbiorców.
Gdyby byli dorosłymi, a nie dziećmi, siłą rzeczy byliby realistami, a nie fantastami. Z realistami zaś niektóre instytucje nie są w stanie w ogóle sobie poradzić.
Dlaczego wybrana zostaje Bernadeta?
Objawienia w Lourdes, w lutym 1858 roku mają pewną wyróżniającą cechę. Wciąż nasuwają pytanie, dlaczego na Powierniczkę Maryi wybrana została ta zziębnięta dziewczynka, dziecko prawie. Niedorozwinięta fizycznie z powodu głodu i chorób. Analfabetka. Nawet po francusku nie potrafiła mówić, posługiwała się dialektem pirenejskim. Jej nauczyciele skarżyli się na jej tępotę. Nie napisała w swoim niezbyt długim życiu – umarła jako trzydziestoparolatka – żadnej modlitwy, jej relacje z objawień były lakoniczne i suche. Tylko drewnianego różańca, z krzyżykiem umocowanym na sznurku, nie wypuszczała z rąk. Rodzina jej zamieszkiwała wilgotne pomieszczenia byłego więzienia, zwane w miasteczku lochem. I oto do tak nędznego stworzenia, które samo o sobie wielokrotnie później powtarza, że jest „nikim”, przemawia najpiękniejsza i najmądrzejsza Istota na ziemi. Zwraca się do niej per „wy”. Mała nędzarka słyszy pytanie, czy mogłaby tej wspaniałej olśniewającej Pani, a raczej młodziutkiej Dziewczynie, która na każdej stopie ma złotą różę, „wyświadczyć tę łaskę” i przychodzić tu przez kilkanaście dni…
I to jeszcze nie wszystko. To właśnie tej małej góralce w łachmanach objawiona zostaje tajemnica Imienia Maryi, zupełnie przez adresatkę nie rozumiana, „Niepokalane Poczęcie”… Ale choć to słowo jest tak trudne, choć ciężko je zapamiętać, Bernadeta puszcza się natychmiast pędem do plebanii, gdzie groźny i rozzłoszczony ksiądz Peyramale czeka, by mu powiedzieć wreszcie, co to za Osoba, niewidzialna dla innych, z którą rozmawia tak bezceremonialnie, z rozpłomienioną, piękniejącą w oczach twarzą, jego mała parafianka. Rozmawia tak swobodnie, jak z rówieśnicą. Zaśmiewając się, od czasu do czasu, wraz ze swoją Rozmówczynią, do łez.
Oniemiał, gdy to Imię usłyszał. Cztery lata po ustanowieniu przez Piusa IX dogmatu o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny.
To Imię miało coraz mocniej wiązać nas z Bogiem. Pomagać w poznawaniu, Kim jest Ten, który został zrodzony z Niewiasty, by objawić Ojca. By pozwolić wątpiącym i chodzącym w ciemnościach wznieść się – ale nie na wyżyny własnej wyobraźni, nieokiełznanej przestrzeni swobodnej myśli – lecz ku Bytowi, który jest absolutną Prawdą, Dobrem, Pięknem. Sprawiedliwością i Miłością. Wznieść się, to znaczy: przywrzeć całym sobą, nie dać sobie wydrzeć prawdy, Kim jest Bóg. Bo tylko poznając Go, można Mu lepiej służyć. Lepiej wypełniać Jego plan, który ma dla każdego z nas. Niepowtarzalny.
Święta Bernadeta Soubirous dobrze wypełniła ten plan, przez całe życie posługując innym, niańcząc dzieci, opiekując się chorymi, obierając jarzyny w klasztornej kuchni, haftując obrusy ołtarzowe i serwetki. Latami, bez skargi, ciężko chorując. Znosząc tysiączne upokorzenia. Milcząc, gdy ją naciskano, by zaczęla tworzyć własną wersję wydarzeń w grocie Massabielle, nigdy nie fantazjując i nie rozwodząc się, gdy pytano ją o objawienia i żądano jak największej ilości szczegółów. Nie przyjmując żadnych datków, prezentów, pamiątek, jakimi usiłowano ją obrzucać, z racji jej wybrania i obcowania, w sposób tak bliski, z Królową Nieba i Ziemi. Całkowicie obojętna na wszelkiego rodzaju hołdy, nie udzielała nawet rad, gdy ją o to proszono, nie czując się do tego w żaden sposób upoważniona. Obiecywała tylko modlitwę.*****)
Pirenejski twardy charakter tej późniejszej zakonnicy, Marie Bernard, nie pozwolił na żaden wyłom w tych zasadach. Nędzarka obcująca z Królową Nieba i Ziemi, Matką Boga Wcielonego, posługiwała się w swoim krótkim życiu bardzo sprawnie i konsekwentnie rozumem. Nie emocjami, nie fantazjami. Nie miała żadnych ambicji. Potrafiła słuchać. Była uważna i wytrwała. A przy tym niezmiennie pogodna, wręcz radosna, skłonna do figlów. Śmiała się namiętnie, nawet z tych, którzy ją przesłuchiwali w komisariacie policji, strasząc, tupiąc i grożąc więzieniem, święcie przekonani, że konfabuluje, że jest histeryczką albo sprytną mitomanką szukającą popularności. Bo kto by uwierzył w taki scenariusz wydarzeń prawdziwych! Tak łatwo się zapomina, że Autor scenariusza także ma poczucie humoru.
Nie złamało jej żadne upokorzenie i żadne cierpienia. Miała skarb największy: pokorę.
Postać tej drobnej, wysokiej zaledwie na metr czterdzieści w dorosłym życiu, „biednej grzesznicy” – jak o sobie mówiła w godzinie śmierci – staje przed oczami, gdy znów ważą się losy naszego państwa. Polskiego społeczeństwa, narodu.
Nie stać się ofiarą złudzenia – to mógłby być nasz cel. Taki, jaki miała i ona, pytając tyle razy tajemniczą Postać, Kim jest?
Bóg jest Rzeczywistością, od której wszystko zależy. Nie udawajmy przed Nim, że jesteśmy tacy wielcy. Tacy wspaniali. Że wszystko możemy, byleby tylko okoliczności były sprzyjające i honorarium, które nas zadowoli. Bo tak naprawdę, jesteśmy nikim, jak Bernadeta. Nikim lepszym od niej, i prawdziwie nikim wobec Boga..
A jednak to do takich nędzarzy Bóg osobiście kieruje wezwanie. Traktuje ich jak swoje wybrane narzędzia. Zapewnia wszelkie warunki, by spełnili daną im misję. Zapewnia zwycięstwo.
O ile okażą się wierni.
Trzeba te wezwania odczytać. Przyjąć. Zachować. Nie pozwolić nikomu nimi manipulować – jak zdarzyło się to podczas ostatniego rzymskiego synodu, i czego rozliczne echa pojawiają się w zaskakujących wypowiedziach również niektórych polskich hierarchów. Jak ona, Bernadeta, niosąca w głowie i sercu te dwa słowa, niepojęte dla niej, ale najzupełniej konkretne i prawdziwe, o czym była do głębi przekonana, gdy pędziła jak wiatr w swoich drewnianych chodakach przez ścieżki na łąkach ponad potokiem Gave de Pau i kamieniste uliczki Lourdes.
Ten najbardziej surowy konkret naszego życia to nasza wiara.
Wierzymy w Boga, a nie dowodzimy spekulacjami myślowymi, że jest. Bo one nie są żadną zasługą przed Bogiem.
Nie zależymy wcale – w tym istotnym sensie – ani od aktualnego rządu, ani od całego układu europejskiego i światowego. Zależymy w całej pełni i w każdej chwili naszej historii od Boga.
“Działa On bowiem nieustannie, ukryty w najgłębszej istocie wszelkiego bytu”, jak to przypomniał pewien kapłan, “napełnia wszystko życiem, wspiera, chroni i utrzymuje swoje dzieci. Błogosławi wszystko, otacza opieką, strzeże. Jest On, powtarzając za św. Augustynem, w głębi stworzenia…”
Bez Jego woli nic się nie stanie.
Dlatego lamentować, pomstować, zawodzić niczym tłum płaczek, głośno wołać, że jesteśmy tym nieszczęśliwym krajem, któremu już nic nie pomoże, skazanym na zagładę przez wielkich światowych spryciarzy, sprzedanym po setki razy, słowem popadać w defetyzm, to komedia. Defetyzm jest zawsze czymś śmiesznym. Zwłaszcza w kraju katolickim. Zwłaszcza w Polsce. Rozumiał to bardzo dobrze Józef Piłsudski. Stalin bał się Marszałka Polski. Polskiego szlachcica i oficera. Walka, jaką Polacy prowadzili – w 1863 , w 1920, w 1939 i 1944 roku – i nadal prowadzą – mając dziś polityczne oparcie w jedynej partii opozycyjnej – jest także częścią walki o odzyskanie prawdziwej treści podstawowych słów. Słów, które muszą wybrzmieć na nowo tu, w konkretnym miejscu ziemi. Te słowa to:
Bóg, wiara, Kościół. Państwo, wolność, niepodległość. Historia. Historia, którą próbuje się od dziesiątków lat sprowadzić do polityki historycznej i uczynić narzędziem ideologii, podczas, gdy najważniejszy jest jej katolicki wymiar.
„Historia jest pamięcią państwa i jednocześnie lekcją poglądową polityki.(…) Musi osądzać, zmierzać ku pochwale lub winie. Nie istnieje coś takiego jak zewnętrzna historia, ponieważ cała historia jest historią ludzkiego umysłu. Dlatego też w antykatolickim społeczeństwie będziemy mieli do czynienia z antykatolicką historią, antykatolickimi podręcznikami, antykatolickimi egzaminami, które będzie musiała zdawać młodzież katolicka”, przypominał Hilaire Belloc.
Pisarz nie wahał się nazywać historię najważniejszym spośród ziemskich tematów ludzkości, bo najbardziej dotykającym duszy człowieka. Jeśli będzie wykładana w sposób antykatolicki, stanie się maszynerią przeznaczoną do wywoływania antykatolickich skutków, przestrzegał. I nie są temu winne poszczególne stwierdzenia pojawiające się w podręcznikach, książkach naukowych i popularnych filmach, lecz pewna metoda. Metoda, która dokonuje antykatolickiej selekcji materiału historycznego, wprowadza antykatolicki ton lub atmosferę i gubi proporcje. W wykładanej w ten sposób historii nie ma ani słowa o objawieniach w Lourdes, ani o tym, co się wydarzyło podczas Bitwy Warszawskiej.
Historyczna narracja, która jest w jakimś sensie antyhistorią, tego typu wydarzenia skrzętnie pomija. No bo “kim jest ta histeryczna dziewuszka, która wierni znają po imieniem Bernadety?”, pyta przekornie Vittorio Messori w swojej książce “Opinie o Maryi”, w której zaczął badać, w oparciu o dokumenty, historię Lourdes. Czy miała jakiś tytuł naukowy, albo majątek lub bodaj odrobinę talentu? “Kim są ci biedni portugalscy pastuszkowie noszący imiona Łucji, Hiacynty i Franciszka? Kimże oni są, by zajmować miejsce obok wielkich postaci stwarzających >prawdziwą historię<? Jakie miejsce mają zająć jakieś tam święte wydarzenia w tablicach chronologicznych dotyczących kultury, polityki i gospodarki?”
Logika tych wypadków rozmija się z logiką wydarzeń, którymi codziennie bombardują nas media i które przechodzą do podręcznikowej historii. A jednak Marszałek Piłsudski miał odwagę powiedzieć: “Ja nie wiem, kto wygrał tę wojnę [Bitwę Warszawską]. Wiem tylko, kogo uznano by winnym, gdyby została przegrana”. Powściągliwie i zarazem bardzo wiele.
Także i po to, by odzyskać te podstawowe słowa, które padły wyżej, ich treść i sens, jest Święto Niepodległości.
Bóg jest Tym, Który Jest
Jest bytem w pełni określonym, jak mówi Romano Amerio, i posiada pełnię bycia z wszystkimi jego właściwościami i implikacjami, istniejąc w doskonale prostej jedności. Również człowiek, tak jak nie może stawać się w sensie metafizycznym, nie może stwarzać też własnego życia moralnego, ani własnej historii – jak chcieliby dziś zarówno neomarksistowscy i postmodernistyczni filozofowie, wynajęci przez ideologię pisarze i politycy, jak i niestety coraz większa część hierarchii kościelnej.
Dzięki własnej wolności jest on rzekomo w mocy rozstrzygania, co jest dobre, co złe, co jest grzechem, co nim nie jest! Tymczasem „z samego siebie”, precyzuje włoski teolog, “stworzenie popada w niebyt, o ile nie wspiera go działanie Boga: przyczyna stałości pochodzi z zewnątrz”.
Gdy stworzenie popada w niebyt jego świat staje się antyświatem. Ktoś taki z wyboru zamieszkuje w nierzeczywistości.
Gdy stajemy przed pytaniem: Który program wyborczy jest najlepszy?, odpowiedź brzmi: Ten, który szanuje nasz rozum. Zakłada, że poznanie musi iść przed działaniem.
Polsko, pozostań sobą, prosiła na chwilę przed swoim odejściem, prawie dwa lata temu, Maria Okońska. Masz coś do zrobienia, do wypełnienia: Utrzymać wiarę w bytowego Boga. Pana historii. Przekazać ją chwiejącemu się, upadającemu światu… By nie połknął go nienasycony antyświat. Nie wahaj się wypełnić swojej misji.
Ważna jest wiara i czyn. Popisywanie się sprawnością języka i kokietowanie umiejętnościami stwarzania pseudobytów, jak czynili to zawsze wszyscy ideologowie, jest zabawą ku uciesze gawiedzi. Ale Polacy nie są gawiedzią…
Patrzą wciąż na zastęp swoich świętych i swoich bohaterów.
*) Piotr Lisiewicz, “Niepodległość i brudne sztuczki”, Gazeta Polska Codziennie 10-11 listopada 2014
**) cyt. za: Romano Amerio, “Iota unum”, wyd. Antyk – Marcin Dybowski
***) Cyt. za: Piotr Lisiewicz, “Niepodległości i brudne sztuczki”…
****) Taka jest mentalność współczesna, dodaje Romano Amerio. „Cała filozofia chrześcijańska pojmowała stawanie się jako przygodną właściwość istot skończonych (tylko Bóg jest od niej wolny). Myślenie, że zmienność jest czymś nieodłącznym od życia, a w związku z tym wartością dla umysłu jest poszukiwanie prawdy, a nie jej znalezienie i posiadanie, cechowało także włoski romantyzm, który wzorował się na romantyzmie niemieckim. (…) Faust Goethego, to poemat o człowieku, który myśli, że znajdzie ukojenie w coraz to nowych doznaniach: odczuwa pragnienie, lecz skoro osiąga upragniony cel, zaczyna go trawić inne pragnienie – przeto nawet znalazłszy to, czego szukał, nigdy nie czuje się zaspokojony”. Podobne jest przesłanie Paracelsusa Guido Kolbenheyera, podkreśla Amerio: „…głębokie poczucie rzeczywistości daje ciągła zmienność form bytu, które rodzą się i umierają, nigdy nie spełniając pokładanych w nich nadziei. (…) Najpełniejszą systematyzacją moblilizmu jest filozofia Hegla: tym, co istnieje, jest to, co dzieje się (staje się) w bezkresie czasu. Owo stawanie się udziela się Bogu, pozbawiając Go Jego atrybutów niezmienności, absolutnej ponadczasowości”. (Za: Romano Amerio, „Iota unum”)
*****) Por. Vittorio Messori, “Czy Bernadeta nas oszukała?”, Znak, 2014