Sprawiedliwy z wiary żyje. O człowieku, który się spieszył.

Posted on 25 września 2015 by Ewa Polak-Pałkiewicz in Rycerze Wielkiej Sprawy

Historia bł. Stanisława Kostki Starowieyskiego (1895-1941), ziemianina na kresowym posterunku, i jego żony, Marii z Szeptyckich (1894-1976), dedykowana wszystkim tym, którzy mówią dziś o “polskich obozach koncentracyjnych” i o “polskim antysemityźmie”. (Jest to fragment nowej książki przygotowywanej do druku, kontynuacji “Rycerzy Wielkiej Sprawy”).

Zawsze na fotografiach widać ją obok męża: smukłą, z włosami zaczesanymi do tyłu, wysoko trzymającą głowę, z uśmiechem, który jest uśmiechem raczej nieśmiałej wiejskiej dziewczyny niż „pani”.

Maria z Szeptyckich i Stanisław Kostka Starowieyski, 1922 r.

Maria z Szeptyckich i Stanisław Kostka Starowieyski, 1922 r.

Jej strój ma w sobie zawsze jakąś sportową zwięzłość. Na głowie zawsze bardziej kapelusik niż kapelusz. W dłoni mocno zgniecione rękawiczki. Widać, że nie lubiła się stroić. Oryginalna suknia ślubna z welonem podpiętym fantazyjnie z przodu dolnej części spódnicy (asymetria była w latach 20. ubiegłego wieku uważana za szykowną) i aż z dwoma bukiecikami kwiatów – przy pasie i gorsie – była jedynym wyjątkiem. No i głowa cała w kwiatach. Ona kochała kwiaty. W ogrodzie hodowała kwiaty, zawsze białe.

Ta kobieta była tak delikatna w sposobie bycia, że nie mogło jej przejść przez gardło słowo krytyki wobec kogokolwiek ze znajomych. Niezależnie od tego, jakiego byli stanu. Gdy już naprawdę nie mogła powiedzieć o kimś niczego pochlebnego, mówiła, że jednak „jest poczciwy”.

Ogród pod oknami jej i jej męża, Stanisława Kostki Starowieyskiego, można by określić mianem „dworskiego”, gdyby nie fakt, że Maria z Szeptyckich zamieszkała wraz z mężem w budynku dawnych czworaków, zaadoptowanym na mieszkanie. Budynek, którym wybrali dla siebie na początku lat dwudziestych nowi właściciele Łaszczowa (lubelszczyzna, ziemia tomaszowska) okolony był wspaniałym pałacowym parkiem, mocno już zdziczałym, z okazami trzystuletnich dębów i lip. Gdy przybywało dzieci – Maria urodziła ich sześcioro – do dawnych czworaków dobudowywano kolejny pokój. Wygospodarowano nawet niewielki pokoik gościnny na nadbudowanym poddaszu; spędzał tu zwykle kilka dni wakacji lubelski biskup Goral.

Nie sposób ukryć – lubiano ten dom. Opleciony gęsto dzikim winem, dość ciasny, gdzie oprócz sypialni małżonków i ich dzieci mieściła się jadalnia, salonik i gabinet pana domu. Przyjeżdżano w gości chętnie, nie zważając na niewygody.

Służba zapamiętała, że całe wyposażenie małżeńskiej sypialni Starowieyskich stanowiły dwa łóżka i trzy krzesła

Czasy były trudne, powojenne. Stanisław Kostka Starowieyski, bohater wojny bolszewickiej, nie uznał za stosowne, by odbudowywać na siedzibę rodziny XVIII – wieczny pałac hrabiów Szeptyckich w łaszczowskim parku (przez kilkanaście lat, tuż przed rozbiorami, mieściło się tu kolegium jezuickie), gdzie państwo mieli pierwotnie zamieszkać, bo jak mówił, Polska jest zbyt biedna.

Pałac Szeptyckich w Łaszczowie, stan dzisiejszy

Pałac Szeptyckich w Łaszczowie, stan dzisiejszy

Kiedy we wrześniu 1939 dom łaszczowski był rabowany przez uzbrojone sowieckie bandy, gdy napastnicy wynosili z kredensu, spiżarni i piwnicy całą żywność, a z szaf brali nawet pantofle bez pary („Zdążyłam kilka prześcieradeł schować – wspomina po latach służąca, Zofia Kwaśniewska – I worek zmielonego jęczmienia, który stróż swoim trzem wilczurom gotował, niezauważony został”), pani Maria z przerażeniem zobaczyła wśród bolszewickich rabusiów także „swoich”.*)

„Rzuciła się hołota – wspomina murarz Starowieyskich, Antoni Parnicki – Myślę, pójdę bronić, ale nie dam rady… Najpierw napadli na spiżarnię państwa Starowieyskich. I zaczęli brać co tam się znajdowało. Spotkałem panią Starowieyską. Drżała cała. Pytam – Może pozapisujemy, kto… Niech Bóg broni! – krzyknęła. – Nic to, niech się pan oddali… A hołota rabowała wszystko”.

Miejsca starczało dla wszystkich

Maria z Szeptyckich – śliczna, o jasnych oczach i rumianych policzkach, pogodna z usposobienia, wychowane w dostatku, jak najstaranniej kształcona w domu rodzinnym w Łabuniach, dostała za męża człowieka dzielnego, energicznego, o temperamencie cholerycznym, i nieco wojskowej surowości w traktowania siebie samego i swoich obowiązków. Wymagającego od pracowników majątku bezwzględnej uczciwości i posłuchu, od dzieci posłuszeństwa, porządku, staranności w nauce, nie pobłażającego dziecinnym wykroczeniom. W pokoju dziecinnym u sufitu zawsze wisiała rózga. To nie była dekoracja. Ojciec potrafił zeźlić się nie na żarty.

„Ojciec był impulsywny – wspomina syn Andrzej – Odczuwaliśmy to, kiedy mu przeszkadzaliśmy w pracy… Ojciec nie znosił kłamstwa, co też odczułem na własnej skórze. (…) Pamiętam taką scenę, gdzieś na spacerze: Kto wejdzie na tę górę? – pyta ojciec, i mój brat już pędzi, już tam jest, od razu, pomimo pokrzyw, które tam rosły aż do pasa. A ja się bałem. Mojemu ojcu to nie odpowiadało, lubił ludzi odważnych”.

Maria z Szeptyckich Starowieyska, prawnuczka Aleksandra Fredry, córka Aleksandra i Izabeli z Sobańskich, krótko po ślubie założyła w Łaszczowie wraz z mężem Amatorskie Kółko Miłośników Sceny. Grywało w nim dobrane przez Starowieyskich grono miejscowych ludzi obdarzonych samorodnym talentem: komendant posterunku policji, jego żona, naczelnik stacji kolejowej, paru rzemieślników, nauczyciele. Przedstawiano sztuki patriotyczne albo komedie. Na spektakle zapraszano w niedzielę, po Mszy św. Zaczęto też jeździć z występami do okolicznych miasteczek. Teatr miał coraz większe wzięcie. Uzbierane fundusze szły na pomoc dla najbiedniejszych łaszczowian, na paczki świąteczne dla dzieci z chłopskich rodzin. Tworzył się zalążek elity artystów – społeczników. Starowieyscy fundowali dla nich pielgrzymki i organizowali przy okazji występy w Tomaszowie, Hrubieszowie, Werbkowicach.

Pomieszczenie, w którym przygotowywano przedstawienia i dawano spektakle było tuż przy „dworze” – czyli dawnych czworakach – w budynku gospodarczym. W innym pomieszczeniu, nad wozownią, gdzie stały cztery dobrej klasy konie, kucyk dla dzieci, a ponadto porządny powóz, bryczki, samochód, małżonkowie zaczęli organizować, już w kilka lat po ślubie, dni skupienia. Doszli do wniosku, że ich warunki bytowe są wystarczające, po prostu otworzyli swój dom i udostępnili całe jego otoczenie. Zjazdy, kursy, zebrania i wykłady religijne ruszyły pełną parą. Przyjeżdżali nauczyciele, inteligencja Łaszczowa i okolic, oficjaliści dworscy, chłopcy i dziewczęta z Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży – wszyscy, jak pisze uczestniczka tych zgromadzeń – kolejno znajdowali tu możliwość wejścia w siebie, rozważenia swego stosunku do Boga, do ludzi i do siebie samych. Starowieyscy wiedzieli, że po latach zaborów i prześladowań Kościoła – tu wyjątkowo brutalnych – Lubelszczyznę trzeba odzyskać dla wiary katolickiej, nie tylko formalnej, wynikającej z metryki chrztu. Miejsca w obejściu Starowieyskich starczało, dzięki zmysłowi organizacyjnemu gospodarzy, dla coraz liczniejszych grup.

Stanisław Starowieyski gospodarował z rozmachem, z entuzjazem, w sposób nowoczesny, na dużym areale. Zazdroszczono mu dobrej ręki i odwagi w rolniczym hazardzie, gdzie przecież nie wszystko da się przewidzieć. A on miał szczęście do dobrych decyzji. Był zamożny i potrafił obracać pieniędzmi. Nigdy tylko nie przeznaczał ich na żadne splendory, fanaberie i luksusy. Utrzymywał dwie domowe nauczycielki, Francuzkę i Niemkę, dawną nianię pana domu i niewielkie grono służby. Na co dzień rodzina żyła bardzo skromnie.

Maria była w ciągu dwudziestu lat małżeństwa tak mało zajęta tym wszystkim, co składa się na obowiązki reprezentacyjne ludzi jej sfery, a tak bardzo oddana wychowywaniu dzieci i dziełom społecznym, głównie pomocy najbiedniejszym na wsi, że niekiedy na obmyślanie strojów dla dwóch swoich córek po prostu nie starczało jej czasu. Kiedyś poprosiła pokojówkę, by kupiła materiał dla jednej z nich, taki sam jak ten, z którego uszyta była sukienka służącej. Mała hrabianka w stroju takim jak służąca? To się niektórym w głowie nie mieściło.

Stanisław i Maria Starowieyscy z dziećmi, Łaszczów, lata 30. XX w.

Stanisław i Maria Starowieyscy z dziećmi, Łaszczów, lata 30. XX w.

U Starowieyskich, u Szeptyckich, gdzie priorytetem było wychowanie dzieci w wierze – dbanie o zasady, silne charaktery, porządne wykształcenie, kulturę bycia – zadowalanie się skromnym bytem i służba społeczna, codziennie, nie od święta, były czymś naturalnym.

Mąż, Stanisław Kostka wykazywał także talenta nadzwyczajne – jak szeptano w okolicznych dworach, gdzie tak często narzekało się na pracowników – w dobieraniu lojalnych, inteligentnych i rzutkich zarządców i współpracowników. Był to wyczyn, jak na warunki panujące w okolicy, gdzie ludność polska mieszała się z ukraińską i gdzie dochodziło do wstrząsów na tle narodowościowym, podsycanych z zewnątrz.

Mimo rozmachu, z jakim prowadził zarówno dzieła społeczne jak i majątek, który wniosła w posagu żona, Stanisław nie był wcale okazem zdrowia. Podczas wojny bolszewickiej ten silny, wysportowany mężczyzna, kapitan artylerii, otrzymał krzyż Virtuti Militari i Krzyż Walecznych za bohaterstwo podczas osłaniania przez baterię artyleryjską, którą dowodził, odwrotu oddziałów Józefa Piłsudskiego spod Kijowa. Potem jednak, wskutek totalnego wyczerpania i niedojadania, padł ofiarą czerwonki. Ledwo uszedł z życiem; przez wszystkie lata zmagał się z chorobą żył. Otwierały mu się rany na nogach, miewał trudności w poruszaniu się. Po odznaczenia bojowe zgłosił się do Warszawy o kulach, prosto ze szpitala. Choroba odnowiła się i weszła w ostrą fazę podczas pobytu w obozie niemieckim.

Nie bądźcie smutni… Wszystko przemija.

Z listów Stanisława Kostki Starowieyskiego do żony pisanych z obozów Oranienburg – Sachsenhausen i Dachau (od 28 lipca 1940 do pierwszych dni kwietnia 1941). (Pisał je po niemiecku, po wojnie przetłumaczyło je na polski rodzeństwo Szeptyckich).

„Kochana Marjo. Jestem całkiem zdrów i czuję się dobrze. (…) Myślę często o Twoim Ojcu. **) Jak idzie w gospodarstwie i kto wszystkim zarządza? Całuję Ciebie i wszystkie dzieci serdecznie. Staś”.

„Kochana Maryśku. Jestem zdrów i czuję się całkiem dobrze. Nie mam jeszcze listu od Ciebie (…) Czas najwyższy już prawdopodobnie by żniwa były wkrótce zakończone. A Tobie jak się powodzi? Przecież codziennie spotykamy się w myślach… Pozdrawiam Was z całego serca. Staś”.

„Kochana Maryśku. (…) Jestem zdrów i czuję się całkiem dobrze, a nawet lepiej… Mama niech się nie martwi, ale niech w myślach uznaje, że wszystko, co jest i co ma być, jest dobre. Specjalnie cieszy mnie Twój spokój i grzeczność dzieci…”.

„8 grudnia 1940r. Dachau. Kochana Maryśku i wszystkie dzieci. Ty wiesz najukochańsza, jakim sercem dziś do Ciebie piszę i jeszcze raz te same życzenia… najlepsze moje życzenia dla Was wszystkich, dla Mamy i dla wszystkich na Boże Narodzenie. Tylko w najwyższych myślach będziemy się spotykać. Spokojnie i odważnie musimy przetrzymać rozłąkę… Specjalnie 24-ego i w tę noc będziemy razem. Nie bądźcie smutni w tym dniu. Wszystko przemija…”

„11 stycznia 1941r. Niestety tak długo nie pisałem, ale nie można było. Ale jestem zdrów. Przez cały czas byłem z Wami, a zwłaszcza z Tobą, moje kochanie.. Dziękuję za Twoje 2 listy… 24-ego dużo śpiewaliśmy i był dobry nastrój”.

6 marca 1941, zaledwie na miesiąc przed śmiercią znów pisze:

„…jestem i byłem zdrów, tylko nie mogłem pisać. Proszę Cię, jeżeli to jest możliwe, o poratowanie drzewem z Wólki Zenona Wichy z Dąbrowy k. Krynic, wiele mu jestem winien…”

30 marca, na trzy tygodnie przed śmiercią:

„Nie czekaj nigdy na moje listy z Twoimi, tylko pisz regularnie. Jestem zdrów… Jak się czujesz, moje kochanie, mam nadzieję, że dobrze i dzielnie. Na Święta przesyłam życzenia wszystkim Wam, żebyście byli pełni radości i będziemy razem w najwyższych myślach spotykać się w ciągu dni świątecznych. Całuję i pozdrawiam Was serdecznie, dobry Ojciec troszczy się o nas. Staś”.

W Wielką Niedzielę, zapewne zanim jeszcze ten list dotarł do adresatki, skopany przez strażnika więziennego – za to, że chory, skrajnie wyczerpany, niezdolny do pracy ośmielał się ubiegać o miejsce w szpitalu obozowym – zmarł na pryczy w obozowym baraku.

Kim był ten więzień, umierający na więziennych deskach, z połamanymi od podkutych niemieckich buciorów żebrami, z pourazowym zapaleniem płuc, plujący krwią, z twarzą poczerniałą? Ten wysoki wychudzony mężczyzna o rozpalonych gorączką oczach, który jeszcze w przeddzień zgonu zdołał, z pomocą przyjaciół współwięźniów, dowlec się pod druty, oddzielające jego oddział od oddziału uwięzionych księży, i przyjąć po raz ostatni Komunię św. z rąk swojego przyjaciela, łaszczowskiego proboszcza ? Dlaczego zakatowano go bestialsko w kilka miesięcy po przybyciu do Dachau?

Michał Wiewiórski

Michał Wiewiórski

„Gdyby był chory, powinien już zdechnąć!”

„Mój Najzacniejszy i najwartościowszy parafianin”, pisał o nim siedem lat po jego męczeńskiej śmierci ks. Dominik Maj, proboszcz Łaszczowa i współwięzień Sachsenhausen i Dachau, w specjalnym oświadczeniu. (Ks. Maj – dusza i kierownik życia religijnego na czwartej izbie 28 bloku, wg słów innego więźnia, ks. bpa Franciszka Konopczyńskiego).

„… pan St. Starowieyski swoją niezwykłą pogodą ducha i męstwem umacniał innych, około niego skupiało się wszystko, co mogło ochronić od rozpaczy i podtrzymać siły. Był Apostołem i w obozie iluż ludziom ułatwił Spowiedź św., a my wiemy, jaki to był potężny środek do wytrwania. I to nie tylko był ośrodkiem samopomocy duchowej, ale wielu z nas zaświadczyć może, jak organizował i pomoc materialną, wielkodusznie dzieląc się z bardziej potrzebującymi, nie bacząc, że Go ktoś wykorzystuje…”

Cieszył się w Dachau wielkim zaufaniem księży i mógł potajemnie roznosić współwięźniom Komunię św.

„Iluż to w obozie ludzi p. Starowieyski pojednał z Bogiem! Sam mu przekazywałem, jak Tarsycjuszowi, Komunię św. dla innych, do których dotrzeć nie mogłem z Sachsenhausen” (ks. Dominik Maj).

Brat Honorat, albertyn, współwięzień: „…dobry Polak i katolik korzystał zawsze z okazji, aby ukradkiem posilić się chlebem żywota (z bloku księży, gdzie po kryjomu odprawiana była Msza św. i udzielana Komunia św. pragnącym a znajomym), dzielił szykany, jakie znosili Polacy, zwłaszcza inteligencja, na chwilę nie zwątpił w zmartwychwstanie Polski, kilkakrotnie pobity cierpliwie znosił wszystkie cierpienia, aby na ołtarzu miłości Ojczyzny wyprosić u Boga sprawiedliwy sąd nad jej katami i łaski dla swoich ukochanych…”

Dr Adam Sarbinowski, polonista z Chełma, wcześniej ateista i aktywny antyklerykał, przeżył nawrócenie w obozie pod wpływem rozmów ze Stanisławem Starowieyskim i stał się opiekunem w chorobie swego katechety.

Była noc z Wielkiego Wtorku na Wielką Środę, Stanisław Starowieyski był ciężko chory, ledwo się poruszał. Miał za sobą kilkutygodniową „kurację” zwalczania świerzbu, jaką zaaplikowali mu Niemcy – przy pomocy lodowatego prysznica, przymusowej głodówki, a potem wyniszczającej „diety” – i bolesne rany na opuchniętych nogach. „(….) długo omawialiśmy plan działania – relacjonuje Adam Sarbinowski – bo dostać się do szpitala w tym czasie było rzeczą niesłychanie trudną, >Rewierkapo< decydował o przyjęciu, a był nim wariat-bandyta, który miał pasję znęcania się nad chorymi, bez względu na stan zdrowia. Zależnie od jego kaprysu zdrowy więzień mógł zostać przyjęty do szpitala i leżeć tam miesiącami, chory zaś mógł skonać pod żelaznymi kopytami oprawcy w ciągu kilku minut. Wiadomo było tylko, że młodzi, przeważnie małoletni, mają u niego więcej szczęścia. Choć Starowieyski mógł się dowlec o własnych siłach do rewiru, to dla wzbudzenia litości kazaliśmy mu udawać zupełną niemoc nóg i we dwóch zawlekliśmy go przed rewir. Starowieyski nie natrafił na dobry humor opryszka. Kilkanaście potężnych ciosów podkowami w głowę i żebra nie wykończyły go jednak”.

Pobity więzień – z wysoką gorączką i zapaleniem płuc – musiał stawiać się na kolejne apele. Wieczorem w dniu pobicia, jak wspomina Adam Sarbinowski, „po powrocie z pracy zastałem go w łóżku ciężko dychającego. Nie mógł się o własnych siłach obrócić na drugi bok i pluł krwią. Powiedział, że ma złamane żebra”.

Tego samego dnia zanotował ks. Adam Kozłowiecki: „…wieczorem przysłał na bloki księżowskie kolegę z prośbą o przesłanie mu Komunii św. O. Felczak zawinął Sanctissimum w kawałek papieru i w pudełku podał przez druty owemu koledze, Starowieyski sądzi, że w rewirze mają, zdaje się, polecenie wykończenia go, ponieważ skoro tylko tam się pokazał, natychmiast Heiden zbił go i wypędził z powrotem. Prawdopodobnie wskazano na niego, że jest ziemianinem i wybitnym działaczem katolickim”.

Najprawdopodobniej – jak przypuszcza autor biografii Stanisława Starowieyskiego, ks. Zbigniew Kulik – tego dnia pobito go dwa razy, pod rewirem i na placu apelowym. Próba umieszczenia męczennika w szpitalu obozowym, następnego dnia, w Wielki Czwartek, tym razem dokonana przez blokowego, Niemca, spotkała się z nowym atakiem furii sprawcy pobicia.

„Wszechwładny >Rewierkapo< wpadł w szał z powodu sprzeciwiania się jego orzeczeniu. >Ten pies jest zdrów jak byk i już raz dostał nauczkę za symulowanie choroby. Gdyby był chory, powinien do tego czasu zdechnąć<. Blokowy, przerażony pogróżkami kata o atletycznym wyglądzie i budowie, uciekł zostawiając ciężko chorego. Starowieyski dostał tym razem takie bicie, że wieczorem posłał mnie po ks. Maja, po Komunię i prosi sztubowego, aby mu pozwolił tej nocy spać razem ze mną… Sztubowy wykpił go…” (Adam Sarbinowski).

Ks. Dominik Maj wśrod dzieci komunijnych, początek lat 30.

Ks. Dominik Maj wśrod dzieci komunijnych, początek lat 30.

Ks. Dominik Maj, któremu udało się przeżyć obóz, a po Polsce Ludowej odznaczył się bohaterską postawą w obronie wiary i prześladowany był za antykomunizm, opisał ostatnią rozmowę ze Starowieyskim (jego widok po pobiciu był tak okropny, że ksiądz ujrzawszy go rozpłakał się jak dziecko): „Pan Bóg pana zachowa, pan nam jeszcze potrzebny…”. „Tu już trzeba cudu – módlcie się”, odparł Stanisław Starowieyski.

Adam Sarbinowski zaś wspomina ostatnią nocną rozmowę na dwa dni przed śmiercią Stanisława: „ W nocy około godziny pierwszej, Starowieyski położył się koło mnie prosząc, abym mu pozwolił umrzeć koło siebie. Już umieram, nie zobaczę swojej rodziny, ani Ojczyzny na tym świecie! Jeśli wyjdziesz z obozu, odwiedź moją rodzinę w Łaszczowie i powiedz, żem umarł w dniu świętym, w którym zmarł Chrystus”. Żył jednak jeszcze w okrutnych męczarniach aż do Wielkiej Niedzieli. Zmarł tuż przed świtem Dnia Zmartwychwstania Chrystusa.

„Śmierć jego – pisze w liście złożonym na ręce prof. W. Kuraszkiewicza z KUL, dr Adam Sarbinowski – wywarła b. silne wrażenie na wszystkich, choć byliśmy do oglądania śmierci przyzwyczajeni. Przy wynoszeniu jego do trupiarni wszyscy zdjęli czapki, co się nigdy nie zdarzało. Dla mnie śmierć jego była strasznym ciosem. Trzeba być w obozie, aby zrozumieć, czym była strata takiego przyjaciela – brata. Popadłem w depresję, byłem bliski samobójstwa. Jak kiedyś żywy Starowieyski, tak teraz duch jego uratował mnie od tego kroku. Jestem szczęśliwy, że dane mi było znać człowieka świętego”.

Jak pisał w wierszu dedykowanym współwięźniowi Jerzy Ostrowski, literat i pedagog, dyrektor gimnazjum z Rzeszowa, krótko przed swoją śmiercią w obozie Mauthausen-Gusen, gdzie zamęczono go w podobnych okolicznościach w 1942 roku:

Może jednak, mój bracie, jesteśmy tutaj potrzebni?
Tacy właśnie: pokutni, kalwaryjscy, zgrzebni.
Może nie całkiem na próżno kładziemy głowy powinne?
Może to służba jest nasza, służba nie gorsza niż inne?

 

Ks. Adam Kozłowiecki, późniejszy kardynał, zanotował pod datą 13 kwietnia 1941 w swoim obozowym dzienniku:

„ ….Otrzymaliśmy bardzo smutną wiadomość, która zatruła nam radość święta Zmartwychwstania… Trudno opanować żal i smutek z powodu śmierci tak wybitnego Polaka i katolika; czujemy, że śmierć ta była tylko wspaniałym ukoronowaniem jego pięknego i dobrego życia… Odszedł od nas w chwili, kiedy w kościołach uciemiężonej Ojczyzny rozległy się dzwony, obwieszczające strwożonym i zwątpiałym: Resurrexit! Pan Zmartwychwstał. Ciekawym, jak umotywowano jego śmierć w zawiadomieniu wysłanym do rodziny. Nikt go nie zamordował, sam umarł…”

Rodzina otrzymała zawiadomienie o śmierci na karcie z widoczkiem Dachau, zachęcającej, by poznać uroki tego miejsca. Jako powód zgonu podano zapalenie płuc.

Następnie na adres rodziny przyszła pocztą z Dachau urna z prochami Stanisława Starowieyskiego.

Proszę pani, o kogutkach!

Nie był wcale pobożnym chłopcem. Uczył się niezbyt pilnie – najpierw w domu rodzinnym Starowieyskich w Bratkówce, razem z rodzeństwem, potem w słynnym jezuickim gimnazjum i liceum w Chyrowie.

Bratkówka, jeden z najbardziej malowniczo położonych majątków Rzeszowszczyzny. Dworek okolony starodawnym parkiem spoglądał na szeroką dolinę z wysokiego brzegu Wisłoka. Zamek odrzykoński widniał nieopodal na wyniosłym wzgórzu – tajemnicza budowla, na wpół zrujnowana, niedostępna, ale wciąż dumna, uwieczniona przez Fredrę w Zemście, a przez Goszczyńskiego w Królu zamczyska – zmieniająca kolory. Na deszcz czerniał i zieleniał, na upał bielał – był niezawodnym barometrem.

Micgał Wiewiórski - Ruiny zamku w Czorsztynie

Micgał Wiewiórski – Ruiny zamku w Czorsztynie

Stanisław, zwany w domu „Józikiem” – nadano mu podczas chrztu także imiona Maria, Gerard, Franciszek de Hieronymo – był tym najbardziej niesfornym z rodzeństwa. Wyżywał się w kawałach robionych ciotkom zakonnicom i stryjowi prałatowi. Całe dnie najchętniej spędzałby przy koniach i na koniu. Potem, włócząc się po lesie z dubeltówką w towarzystwie starszego brata Ludwika. Rodzice, Stanisław i Amelia z Łubieńskich, jedni z najaktywniejszych działaczy katolickich na terenie Galicji, byli dość bezradni wobec tak jednostronnych, jak sądzili, zamiłowań syna. Atmosfera domu była katolicka, ale bynajmniej nie bigoteryjna, jak wspomina bratanek Stanisława, ks. Marek Starowieyski. ***) (Ród Starowieyskich wywodził się od szwajcarskiego rycerza Biberstein, z Regenstat w Szwajcarii, który osiedlił się w Polsce po bitwie pod Płowcami (1331r.), a spokrewniony jest z rodami hr. Fredrów, Badenich, Jabłonowskich i Szeptyckich).

„Była to po prostu zdrowa i normalna pobożność, połączona z dużym poczuciem humoru, która pozostała cechą charakterystyczną życia i działalności Stanisława”, zaznacza ks. Marek Starowieyski.

W czasie czytania głośno dzieciom pobożnych książeczek przez opiekunkę Staś najbardziej ze wszystkich wiercił się i wzdychał, by wreszcie zdecydowanie przerwać i wyrzucić z siebie błagalny okrzyk: „Proszę pani, o kogutkach!”, bo poprzednia lektura, historyjki o zwierzętach, była o wiele bardziej zajmująca.

Był też inicjatorem podstępnego wpakowania nielubianego korepetytora – studenta do worka i toczenia go przy akompaniamencie okrzyków radości całej gromadki (wśród dzieci była także siostra Stanisława, późniejsza pisarka Zofia Starowieyska – Morstinowa) – po lekkim spadku terenu do rzeki, zanim domownicy usłyszeli przerażające wrzaski dobiegające z wnętrza worka.

Bratkówka - dom rodzinny Stanisława Kostki Starowieyskiego

Bratkówka – dom rodzinny Stanisława Kostki Starowieyskiego

Jezuici w Chyrowie zdołali doprowadzić tę nieokiełznaną naturę do ładu. Stanisław nie był nigdy prymusem, zbierał dwóje, ale ukończył szkołę jako członek Sodalicji Mariańskiej, owej niezawodnej szkoły charakterów. I po praktyce w majątku ojca, w gospodarstwie leśnym, po roku zaledwie studiów prawniczych w Krakowie na UJ, dostał przydział do wojska jako oficer austriacki. Zaraz po ukończeniu wojskowego kursu narciarskiego w Kitzbühel walczył na ciężkim froncie włoskim, w wysokich górach i nad Pilawą, gdzie walki były wyjątkowo krwawe i wyczerpujące. Jako porucznik i kapitan baterii brał udział w obronie Lwowa na przełomie roku 1918 i 1919, później bronił Przemyśla. W lecie 1920 roku był już na froncie litewsko-białoruskim pod dowództwem stryja swojej przyszłej żony, gen. Stanisława Szeptyckiego. Jego refleks, odwaga, zmysł organizacyjny stały się szeroko znane. W czasie wojny przedzierzgnął się z lekkomyślnego chłopca, który najlepiej czuje się uganiając się po lasach na koniu, w świadomego swej odpowiedzialności za innych mężczyznę.

Siedemnaście lat po wojnie, gdy Stanisław Starowieyski był już znanym w Polsce z nowatorskiego stylu działania działaczem katolickim, inicjatorem i vice szefem Akcji Katolickiej na Lubelszczyźnie, noszącym zaszczytny tytuł tajnego szambelana papieskiego, w artykule napisanym krótko po wielkiej Pielgrzymce Ziemian na Jasną Górę, w czerwcu 1937 roku, sformułował program dla polskich rodzin ziemiańskich, godny katolickiego męża stanu. Warto przytoczyć dziś jego główne myśli, bo zawiera sposób myślenia o Polakach, który nie utracił aktualności, mimo tak odmiennych warunków społecznych i gospodarczych.

„Nie możemy dać Boga innym, gdy Go w sercu nie mamy” 

Nurtowała go myśl, że w relacjach dwór – wieś istnieje coś anachronicznego. Jakkolwiek zawsze surowo egzekwował pracę w łaszczowskim majatku, poważnie traktował swoje obowiązki wobec zatrudnionych chłopów, dochodził do wniosku, że coś tu jest nie tak.

Szukając głębszej motywacji dla działalności społecznej ziemian wskazywał na szkołę duchowej formacji katolickiej i kształtowania charakteru, jaką była Sodalicja Mariańska. Wiedział, że naraża się na zarzut propagowania organizacji „mało nowoczesnej” jak na gusta bywalców klubów i kabaretów Paryża, Londynu i Berlina. Odpierał go francuskim przysłowiem: „le miex est l` ennemi du bien”. To, co należałoby unowożytnić w sprawach organizacyjnych, to się na pewno da zrobić, a sama sprawa wyrobienia wewnętrznego, przypuszczalnie, nie potrzebuje być tak bardzo unowocześniona, pisał.

Był zdania, że sodalicje ziemiańskie będą w stanie rozbudzać i wypracowywać nową myśl społeczną katolików opartą na encyklikach papieskich, a odnoszącą się specjalnie do zagadnień związanych blisko z życiem ziemiańskim. Zaznaczał, że potrzebna jest zmiana mentalności właścicieli ziemskich, gdyż trzeba by ponieść pewne ofiary, odwrócić stare pojęcia i przyzwyczajenia i w sposób zupełnie nowoczesny podjąć zorganizowany wysiłek (…), a nie robić wrażenia przeżytków broniących zaciekle, ale i ostrożnie to, czego nie da się obronić.

Starowieyski nie uważał samego siebie, ani innych przedstawicieli ziemiaństwa za godne naśladowania wzorce. Przeciwnie, świadom był win i zaniedbań ciążących na jego sferze. Postulaty stawiał warunkowo: …jeżeli ziemiaństwo nie chce utonąć w ostatecznym marazmie, albo – co gorsza – nie wypełnić obowiązków, których się podjęło, opowiadając się, jak zawsze otwarcie, przy idei chrześcijańskiej – katolickiej.

Michał Wiewiórski

Michał Wiewiórski

Zwracał uwagę, że ziemia posiadana sama w sobie nie jest ani życiem, ani istotą życia społeczeństwa, ale dobre wykorzystanie jej bogactwa da możliwość wszechstronnego rozwoju także innym grupom społecznym. Taki jest sens życia i zadanie spadkobierców warstwy rycerskiej w Polsce. Potrzebna jest zatem dobra organizacja ziemian, których łączy od pokoleń idea katolicka i chrześcijańska, przekazywana z pokolenia na pokolenie. Gdyby nie wspólna katolicka kultura – podkreślał – na pewno wspólne posiadanie ziemi nie mogłoby być tą więzią wszystkich ziemian łączącą. Skoro minęły czasy – jak sądził jeszcze na dwa lata przed wybuchem II wojny – stania na straży kultury chrześcijańskiej z mieczem u boku na rubieżach wschodnich, czego dowiedliśmy chlubnie przy pomocy Najświętszej Panny w 1920 r., to obowiązkiem staje się rozwiązywania kwestii społecznej w duchu katolickim, traktując ogół społeczeństwa, w tym warstwy najbiedniejsze jako zbiór indywidualnych, pełnowartościowych jednostek, dusz nieśmiertelnych.

Starowieyski uważał, że przyszedł czas, by ziemianie zrozumieli, że współodpowiedzialność za los biedniejszych od siebie Polaków, w tym własnych pracowników, jest ich rzeczywistym, przynoszącym chlubę powołaniem. Stawiał tę sprawę radykalnie, proponował utworzenie wspólnej organizacji zrzeszającej ziemian i służbę folwarczną, w którym obie grupy będą starały się o własną przyszłość…, w duchu miłości chrześcijańskiej będą pracowały dla swoich rodzin, kraju i ludzkości.

Inicjatywa, dodaje, musi wyjść od ziemian, i musi dać pewne, tak materialne jak i moralne korzyści organizowanej służbie. Akcentował godziwe warunki mieszkaniowe, ubezpieczenia, emerytury, utworzenie bezprocentowych kas oszczędnościowych. Pod względem moralnym – twierdził – musi ta nowa organizacja podnieść dzisiejszego fornala do godności pełnowartościowego pracownika rolnego współpracującego razem z ziemianinem jako swoim pracodawcą.

Piętnował nieudolność gospodarczą właścicieli majątków ziemskich jako poważny grzech społeczny. Nadchodzą czasy, że zwykła niezaradność indywidualna staje się przewinieniem i grzechem… Postulował lepsze wykorzystanie i rozwój istniejących już na wsi spółdzielni, kółek rolniczych, towarzystw rolniczych –  zakładanych właśnie przez ziemian, czy też przy ich udziale – będą one same najlepszym wzorem gospodarowania i pomocą dla chłopów, wyposażając ich w potrzebne środki, jak dobrej klasy nasiona, bydło rozpłodowe z najlepszych hodowli itd.

Zaznaczał, że żaden ziemianin nie powinien patrzeć spokojnie na zapełniającą wieś masę bezrobotnych, czy bezrolnych. W tej kwestii ziemianie potrzebni są pilnie państwu. Trzeba dla tego celu uintensywnić jak najwięcej własne gospodarstwa, nie licząc się znowu jedynie z kwestią dochodowości, ile raczej z funkcją społeczną warsztatu mającego zatrudnić jak najwięcej robotników. Nowoczesne, dobrze zorganizowane, przynoszące dochód gospodarstwa ziemskie powinny wspierać budowę narodowego przemysłu i handlu, by każdy oszczędzony czy uzyskany grosz zasilał własny bank i własne przedsiębiorstwa

W taki sposób ten “wielki pan”, ziemianin z pogranicza Kresów i Lubelszczyzny widział pracę całego stanu ziemiańskiego dla Kościoła i Ojczyzny, tuż po Pielgrzymce Ziemian na Jasną Górę, w której wzięło udział cztery tysiące przedstawicieli historycznych rodów.

Juliusz Kossak - Dwór Czartoryskich w Sieniawie

Juliusz Kossak – Dwór Czartoryskich w Sieniawie

Marzyciel, romantyk, idealista?

Przeciwnie, był realistą. Jego majątek kwitł, współpraca ze wsią układała się harmonijnie. Chłopi go szanowali i ufali mu. We wszystkich potrzebach służył im pomocą. Kiedyś w środku nocy zawiózł swoim samochodem do szpitala żonę miejscowego Żyda, która zaczęła rodzić i wywiązały się komplikacje. Nie bano się do niego przychodzić z takimi prośbami. Robił, co mógł, by łagodzić antagonizmy narodowościowe. Znano go z czynnej obrony grekokatolików i ich świątyń. Dokąd był na miejscu lokalne „czynniki” nie odważyły się rozebrać cerkwi unickiej w Łaszczowie, choć podobne praktyki były na porządku dziennym w latach 30. W 1938 roku wykorzystano jego nieobecność – pojechał z pielgrzymką na Jasną Górą, przykazując surowo wójtowi, by nie ważył się tknąć cerkwi. Ledwo wysiadł z żoną z pociągu, już na stacji furman Józef zawołał na cały głos: „Proszę pana dziedzica, cerkiew zwalona!”.

„Pan Starowieyski, pierwszy raz w życiu wtedy słyszałem, zaklął: A cholera by go wzięła!” – wspomina murarz z majątku Starowieyskich, Antoni Parnicki.

„Dodajmy, że stryj żony, greko-katolicki metropolita Andrzej Szeptycki wystąpił również z bardzo ostrym protestem przeciw tym poczynaniom rządowym”, przypomina w biografii St. Starowieyskiego ks. Zbigniew Kulik.

W porównaniu z żywą kulturowo i społecznie Galicją, gdzie wychowywał się Stanisław Starowieyski, Lubelszczyzna zaniedbana przez lata rusyfikacji jawiła się jako ziemia spustoszona duchowo i moralnie. Widząc rozpaczliwe często położenie wsi, zamknięcie się w swoich kółkach miejscowych właścicieli ziemskich, młody ziemianin z Bratkówki, Sodalis Marianus wziął na siebie dzieło ożywienia ziemiaństwa i inteligencji w ich misji społecznej.

Współpracował ściśle z innym społecznikiem w wielkim stylu, hr. Aleksandrem Szeptyckim, swoim teściem z sąsiednich Łabuń, najpierw w ramach Sodalicji, później Akcji Katolickiej. Nigdy nie cedził słówek i formułował jasno swoje cele. “Zadaniem Akcji Katolickiej jest walka przeciw wrogom Kościoła i wypełnianie świętych zaleceń papieża, jej twórcy”, głosił na zjazdach i konferencjach. Na rekolekcjach zamkniętych dla ziemian w Łaszczowie można było usłyszeć wykłady takich sław kaznodziejskich jak o. Jacek Woroniecki OP, ks. Jan Rostworowski SJ, czy ks. Jan Piwowarczyk . Zaraz potem rozpoczął się cykl rekolekcji dla nauczycielek. Gdy tylko ruszyła w Polsce Akcja Katolicka (w 1930 r.) Starowieyski stał się jej diecezjalnym liderem. Jeździł po całym województwie z referatami. Mnożyły się pod jego wpływem i zachętą Koła Inteligencji Katolickiej, a zwłaszcza koła Stowarzyszenia Młodzieży Katolickiej. Na rekolekcjach, zjazdach, dniach skupieniach nie zajmowano się samą teorią, w ramach spotkań propagowano aktywne formy działalności dla uświęcenia siebie i innych.

Rodzina Szeptyckich z Przyłbic (1928 r.)

Rodzina Szeptyckich z Przyłbic (1928 r.)

Pius XI obdarzając Stanisława Starowieyskiego tytułem szambelana papieskiego zaznaczył w specjalnym dokumencie, że przyznaje go za “gorliwość katolicką”; docenia się zwłaszcza pracę gospodarza Łaszczowa w powiatach wschodnich diecezji lubelskiej  “ze względu na trudne warunki, w jakich żyje ludność katolicka narażona na propagandę komunizmu i akcje bezbożników”.

Zakładając Akcję Katolicką na Lubelszczyźnie rozumiał dobrze, z jakimi ludźmi ma do czynienia, nie idealizował ich i robił wszystko, by nikomu nic nie narzucać, ale do jak największej ilości umysłów i sumień trafić. „Przystępując do AK [Akcji Katolickiej – EPP] musimy być przygotowani nie tylko od zewnątrz, ale i od wewnątrz”, pisał w zaproszeniu na zjazd Akcji Katolickiej w Tomaszowie Lubelskim, „to wewnętrzne przygotowanie jest niezmiernie ważne, gdyż nie możemy dać Boga innym, gdy Go sami w sercu nie mamy”.

Starał się, żeby w tym co dotyczy spraw formacji katolickiej, opieki nad innymi ludźmi, ciągnięcia słabszych przez silniejszych, nie było bylejakości, łatwizny, rutyny. Akcja Katolicka, którą na Lubelszczyźnie prowadził, tak jak i Katolicki Związek Młodzieży, to nie mogły być organizacje przeciętne. Miały być najlepsze. Była w nim jakaś niecierpliwość. Czy może raczej świadomość, że porywa się na rzeczy wielkie i nie może niczego popsuć swoimi wadami, słabością, brakiem konsekwencji. Widział swoje ograniczenia.

Tak mnie do tych wielkich kontemplacji, o Panie, jak podróżnemu do bankietu luksusowego, pisał w swoich notatkach po odprawionych rekolekcjach (ocalało z nich tylko parę kartek), zewsząd otoczyły mnie opuszczenia i zgorszenia. Ja tylko mogę z największą pokorą wołać: Panie miłosierdzia i przebaczenia!

Na rekolekcje stanowe, które zorganizował w 1934 r. w Tomaszowie Lubelskim – miasteczku położonym z dala od głównych dróg – przyjechało ponad 10 tys. osób.

Najczęściej jednak rekolekcje i spotkania formacyjne odbywały się w oparciu o łaszczowski dwór. Prowadzone były regularnie, czasem po kilka razy w roku, nawet w czasie żniw. Tu przybysze otrzymywali godziwe warunki zakwaterowania i wyżywienie. Chętnych było coraz więcej, przybywało mnóstwo młodzieży – osobno młodzi mężczyźni, osobno dziewczęta. Zorganizowane i przemyślane były do najdrobniejszego szczegółu przez Stanisława, zawsze z jego udziałem. Po naukach, Mszy św.,  rozmowy, gorące dysputy i coraz więcej możliwości ruchu fizycznego, sportów, jakie dawały rozległe tereny majątku.

Także i w tej dziedzinie nie znosił rutyny, przynudzania i schematów. Kiedy młody ksiądz prowadzący w Łaszczowie nauki rekolekcyjne nie chciał za nic w świecie wypuścić z rąk swoich cennych notatek, które czytał monotonnym głosem, Stanisław  doprowadził do „awarii” elektryczności, a prelegent zmuszony mówić z głowy okazał się oratorskim talentem i szybko porwał słuchaczy.

Uważajcie na fortepiany!

Nie wszyscy przyjmowali jego pracę z entuzjazmem. Starosta tomaszowski w tajnej informacji do Wydziału Społeczno-Politycznego Urzędu Wojewódzkiego  (luty 1935 r.) tłumaczył się gęsto, że Stanisław Starowieyski “stale akcentuje swoją apolityczność i do żadnego ugrupowania politycznego nie należy”. I choć “wywiera nacisk na swoich pracowników, by wstępowali do Akcji Katolickiej i brali w niej czynny udział”, to zarazem  “w ruchu społecznym ogólnym bierze żywy udział, a wszelkiej biedocie stara się pomagać, czy to w formie opału na zimę, czy wyżywienia”.

Maria i Stanisław Starowieyski w otoczeniu rodziny Szeptyckich i Starowieyskich z Bratkówki

Maria i Stanisław Starowieyski w otoczeniu rodziny Szeptyckich i Starowieyskich z Bratkówki

“Należy podkreślić” – tłumaczył  starosta swój ton, pozbawiony elementów ostrzejszej krytyki wobec człowieka, któremu przyglądano się uważnie także w sferach rządowych, obawiając się, że zostanie wykorzystany przez endecję – “iż jest to charakter nadzwyczaj prawy, szlachetny i uczynny, a związanie się z pracą na terenie Akcji Katolickiej podyktowane jest względami natury li tyko religijnej, a nie politycznej”.

Tymczasem kręgi ludowo-komunistyczne potrafiły niejednokrotnie wbić szpilę i boleśnie ugodzić, a nawet przeszkodzić pracy Stanisława Starowieyskiego, wykorzystując swoje wtyczki w zlewicowanym środowisku nauczycielskim.  Sprzeciwiano się dość butnie spotkaniom i wykładom organizowanym przez niego w szkołach, rozpowszechniano złośliwe ulotki na jego temat.

Nie było to zresztą dla Stanisława niczym nowym – dodaje ks. Marek Starowieyski , bratanek Stanisława – bzdurne plotki rozpuszczane przez ludowców spod znaku Stapińskiego, gdy ojciec Stanisława kandydował do sejmu galicyjskiego czy do parlamentu austriackiego (np. że nowy poseł ma starać się wprowadzić pańszczyznę, czy wręcz surrealistyczne – że wszystkie członkinie organizacji wiejskich kobiet katolickich będą musiały zakupić… fortepiany!, były już przedsmakiem tego, co miało spotkać na Lubelszczyźnie jego syna. Duża część ziemianstwa, a nawet duchowieństwa patrzyła z dystansem i obojętnością na bohatera tej opowieści – jak przypomina ks. M. Starowieyski – w myśl zasady: Przeżyliśmy carat, przeżyjemy i Akcję Karolicką.

Nigdy nie sprawił sobie bogatego munduru szambelana papieskiego, jaki przysługiwał w Polsce elitarnemu gronu osób, brakowało mu czasu. Do biskupa lubelskiego Mariana Fulmana zwracał się z pokorną prośbą o poświęcenie Polski Niepokalanemu Sercu Matki Bożej (lato 1939). Wiedzał, że czas nagli, że Polska katolicka jest solą w oku wielu. Że trzeba się spieszyć.

Maria rozkręcała Koła Gospodyń, katolickie organizacje kobiece, propagowała i rozprowadzała wartościowe książki, katolicką prasę, roztaczała pieczę nad potrzebującymi. Na teatr prawnuczka hr. Fredry nie miała już ani chwili czasu.

Biografowie – ks. Zbigniew Kulik i ks. Marek Starowieyski – nie kryją, że przy takich wizjach, takiej motywacji i takiej konsekwencji w działaniu, efekty działalności małżonków Starowieyskich mogłyby olśnić świat chrześcijański. „Nie wiadomo jak wyglądałoby dziś oblicze polskiego katolicyzmu, gdyby nie przerwała brutalnie tej pracy wojna 1939 roku”, zauważa ks. Zbigniew Kulik.

“Z cnót nic zanotować nie mogę”

Z osobistych notatek po rekolekcjach Stanisława Starowieyskiego:

Jakież to głębokie i dostosowane do mnie, a przynajmniej w wielu punktach, rozmyślanie o oziębłości. Na zewnątrz wydaje się wszystkim, że ja goreję we wnętrzu. Wieczne roztargnienie w modlitwie, wylewanie się na zewnątrz, brak chęci i myśli o pokucie. Sądzę o sobie, że należę do warstwy zdolnych tzn. dobrych, a nawet czołowych Katolików, a tymczasem każde jeden jest lepszym ode mnie – służy.

(…) Jakim wadom bym nie podlegał. Wszystko, a może specjalnie poza zmysłami, utrudniają mi miłość własna i zamiłowanie do tych paru, które z mojej inicjatywy pochodzą lub, do tego stopnia, że pewnie nie rozumiem czystej intencji dusz wybranych nie szukających siebie. Zamilowanie do swojego zdania. Wiecznie negatywne ustosunkowanie się do wszystkiego, krytykowanie wszystkiego z największą latwością i przyjemnością. Z cnót to naprawdę nic zanotować nie mogę, co by było moim udzialem. Wierna gorliwość to jest dar od Boga, nad którym nie pracuję dokładnie. Panie bądź miłościw mnie grzesznemu.

(…) Zwłaszcza gdy takie rozmyślania robię o niebie, jakiś płomień miłości Bożej ogarnia serce z wdzięczności i upojenia, co Bóg zgotował tym, co Go miłują. (…) bo za co, dlaczego? Tu się okazuje, co może miłość. O ile ona większa, silniejsza od nienawiści. A z drugiej strony – jakiż lęk i smutek bezgraniczny ogarnia, patrząc na siebie i tyle, i tyle, nieskończone miliony ludzi, którzy dobrowonie albo nieświadomie tracą to niebo.

“Zawsze była reprymenda”

„Byliśmy normalną rodziną, ze zwykłymi kłótniami między braćmi, braćmi a siostrami i to było zwykłą treścią dnia. Nigdy nie było takich historii, żeby ojciec mieszał się w nasze konflikty. Naturalnie uspakajał. Wystarczyło jedno słowo”, wspomina syn, Andrzej Starowieyski.

„I jeszcze jedna sprawa, a mianowicie nasz stosunek – przepraszam, że tak powiem – do służby, czy w ogóle do ludzi, którzy współpracowali z ojcem. To było niezmiernie ważne, żebyśmy w stosunku do nich zachowywali się poprawnie. Gdyśmy w czymś zawinili, zawsze była jakaś reprymenda. Bardzo żeśmy się pilnowali i to zostało w nas wszystkich, sześciorgu…”

„W 1939 roku ojciec nie był w wojsku, bo był inwalidą, i to go strasznie denerwowało, jak we wrześniu, przez Łaszczów, drogą na Hrubieszów jechały samochody z naszymi oficerami, którzy opuszczali kraj. Sam przecież walczył w I wojnie światowej o ojczyznę. Nawet kiedyś włożył mundur, przypiął krzyż Virtuti Militari i doszło do awantury z jakimś oficerem”.

„Potem przyszli bolszewicy. Rozbój był absolutny. Wyczyścili nam dom całkowicie. Wtedy mojego ojca zaaresztowano po raz pierwszy, razem ze stryjem Marianem. Gdy ich mieli zabrać do Tomaszowa, skąd dalej wywoziło się na rozstrzelanie, mój ojciec zachęcił stryja do ucieczki, zarzucili jakieś szmaty konwojentom na głowę i zbiegli. Stryj, niestety, przepadł, nie wiadomo, co się z nim stało, a mój ojciec przeżył. Ukrywał się u znajomych gospodarzy. Dał znać tylko matce. I po trzech tygodniach, bawiąc się z moją siostrą przed domem, patrzymy – jakiś człowiek podchodzi, w płaszczu przewiązanym sznurkiem, nie ogolony. Siostra woła: Jędrek, uciekajmy, bo dziad idzie! Ja patrzę, a to ojciec!”

Michał Wiewiórski - Droga pod lasem

Michał Wiewiórski – Droga pod lasem

Po kilku tygodniach pobytu w Łaszczowie – ale już nie we dworze przerobionym z czworaków, tylko w niewielkim budyneczku na jednym z folwarków – aresztowali go Niemcy. Wiedzieli dobrze po kogo idą. Mieli obszerną informacje o działalności Stanisława od miejscowego szpiega.

Przeszkadzał okupantom fizycznie i duchowo, bo był jednym z tych „sprawiedliwych”, który „z wiary żyje”. Taki ktoś nie miał prawa istnieć tu, gdzie oni zamierzali panować. Był sprawiedliwym, któremu marzyło się życie w Polsce katolickiej – dla ludzi ze wszystkich stanów równie bogate, pełne i mocne jak to, które sam prowadził. ***)

Relacja syna Andrzeja: „Matka spodziewała się aresztowania ojca. Przenieśliśmy się z Łaszczowa do jednego z folwarków mojego dziadka Szeptyckiego i tak, dzień w dzień, przez okno obserwowaliśmy, jadą czy nie jadą? Ojciec był zdecydowany już nie uciekać. Bał się zostawić rodzinę, żeby nie było represji. Przyjechali raz, mojego ojca nie było. A potem pojawili się tak niespodziewanie, że nie zdążyliśmy się nawet z nim pożegnać”.

Scenę aresztowania oglądali przez oko. Była pora modlitwy, uklękli wraz z matką – wieczorny pacierz w tej rodzinie zawsze odmawiano wspólnie. Matka zdołała wyszeptać: “Gestapo bierze tatusia”. Wszystko trwało krótko, nie zdołali wybiec, by ojca ucałować, usłyszeć ostatnie slowo, otrzymać błogosławieństwo. Stanisław Starowieyski nie mógł nawet zabrać osobistych rzeczy. W obozie bardzo brakowało mu płaszcza, potwornie marzł.

Bł. Stanisław Kostka Starowieyski, męczennik, zamordowany w Dachau (portret namalowany z okazji beatyfikacji)

Bł. Stanisław Kostka Starowieyski, męczennik, zamordowany w Dachau (portret namalowany z okazji beatyfikacji)

 

„Wiadomość o śmierci ojca zastała nas w Nadolcach, w tym samym folwarku, do którego przeprowadziliśmy się z Łaszczowa. Ten dzień pamiętam bardzo dobrze. Przyszedł listonosz, młody chłopak, łzy mu z oczu leciały. Telegram przyniósł z Dachau, o śmierci…”.****)

Najmłodszy syn Stanisława nigdy nie widział swojej matki płaczącej, mimo, że w strasznych okolicznościach straciła najpierw ojca, zamęczonego na Rotundzie Zamojskiej, ukochanego męża, a potem kolejno starszego syna w Powstaniu Warszawskim, córkę, a jeszcze potem drugiego syna.

“Zawsze podziwiałem mamę za jej niezwykły spokój, za silną wiarę, że wszystko dzieje się tak, jak tego Pan Bóg chce”.

Po śmierci męża zamieszkała w Warszawie, utrzymywała dzieci i siebie z tłumaczeń z niemieckiego. Mimo ubóstwa wspomagała materialnie księży wygnanych z Poznańskiego. Dzieci kontynuowały naukę na tajnych kompletach. Jak cała młodzież z dobrych rodzin działały w konspiracji. Najstarszy syn Aleksander, żołnierz AK, powstaniec warszawski zginął podczas przechodzenia kanałami.

Po Powstaniu Marię i córkę Elżbietę Niemcy wywieźli do obozu koncentracyjnego. Wróciły do kraju wynędzniałe, poranione od ukąszeń wszy; Maria straciła wszystkie zęby.

Stworzyłeś mnie, dałeś mi duszę nieśmiertelną i obiecałeś – proście, a otrzymacie, więc ja Ciebie, o Panie proszę nie do wielkich dróg zawiłych, ale gdzieś w najniższym miejscu pozwól mi stać. (…) Z ufnością i nadzieją, ale i z najgłębszym przekonaniem o mojej niegodności idę, Panie do Ciebie, będę robił co każesz, a co z tego będzie, ze wszystkim i zawsze Tobie pozostawiam… Jak ten psiak stoję u płotu pałaców Twoich i drżąc z zimna i głodu proszę o rzucenie mi kości z Twego Panie Stołu. Nie pogardzaj nędznym i słabym i upadającym... (z notatek rekolekcyjnych St. K. Starowieyskiego z l. 30.)


W Łaszczowie nie zapomniano o Stanisławie Kostce Starowieyskim. Po 1989 r. jego postać zaczyna coraz wyraźniej patronować społecznym dziełom. Niezmordowany kustosz jego pamięci, ks. Zbigniew Kulik, autor biografii Błogosławionego, ukazuje coraz liczniejszym rzeszom – nie tylko przez swoje publikacje, także organizując spotkania, sympozja, pielgrzymki z okazji ważnych rocznic – jakiego formatu człowiek tu gospodarował, działał i walczył o Polskę szlachetną, mocną, zwycięską.

W parku łaszczowskim powoli odbudowuje się z ruin dawny pałac Szeptyckich. Będzie służył polskiej kulturze, także jako ośrodek upamiętniający twórczość pradziadka obojga małżonków Starowieyskich, Aleksandra hr. Fredry.

_____________

Modlitwa na początek dnia
– Boże, daj mi, bym ze spokojem ducha spotykał to wszystko co mi przyniesie dzień dzisiejszy.
– Daj mi całkowite poddanie się Twojej świętej woli.
– Jakiebym nie dostał wiadomości w dniu dzisiejszym, naucz mnie przyjmować je ze spokojem ducha i mocnym przekonaniem, że we wszystkim jest Twoja święta wola.
– We wszystkich moich działaniach i słowach kieruj mymi myślami i uczuciami.
– We wszystkich nieprzewidzianych przypadkach nie daj mi zapomnieć, że wszystko Ty posyłasz.
– Naucz mnie z prostotą i mądrością odnosić się do wszystkich ludzi, nikogo nie obrażać ani zasmucać.
– Boże, daj mi siły znosić te i wszystkie sytuacje dnia dzisiejszego.
– Kieruj moją wolą i naucz mnie modlić się, wierzyć, mieć nadzieję, znosić, przebaczać i miłować.
                                                                                                                      AMEN
(Modlitwa poranna ułożona przez bł. o. Klemensa Szeptyckiego, studytę, wuja Marii z Szeptyckich Starowieyskiej, męczennika zmarłego w sowieckim więzieniu w 1951 roku.)

 *) Cyt. za: Ks. Zbigniew Kulik – „Bł. Stanisław Kostka Starowieyski 1895-1941, działacz Akacji Katolickiej”, Sandomierz 2005.

Wszystkie pozostałe cytaty, oprócz oznaczonych w tekście, pochodzą z tej, bogato udokumentowanej obszernej i wyjątkowo starannie opracowanej biografii St. Kostki Starowieyskiego. Autor jest potomkiem mieszkańca gminy Łaszczów, który znał bł. Stanisława Kostkę Starowieyskiego i współpracował z nim.

**) Ojciec Marii Starowiejskiej, Aleksander Szeptycki z Łabuń, prezes powiatowej Akcji Katolickiej, został aresztowany przez Niemców 19 czerwca 1940 roku w chwilę po zakończeniu Mszy św. – do której służył – w kaplicy jego pałacu, który ofiarował Siostrom Misjonarkom Maryi. Przez kilka poprzednich miesięcy Niemcy usiłowali nakłonić go do podpisania volkslisty nasyłając na niego jednego z „kupionych” arystokratów. „Nic z tego nie wyjdzie…Choćbyśmy mieli stracić wszystko. Nikt z mojego rodu nie wyprze się Polski”, brzmiała odpowiedź Aleksandra Szeptyckiego. Po przewiezieniu do Rotundy Zamojskiej  74-letniego hrabiego Szeptyckiego, wybitnego działacza katolickiego, dręczono każąc mu biegać dookoła placu apelowego z ciężką walizką, którą nakazano mu spakować przy aresztowaniu. Atak serca powalił go na ziemię. „Leżącego i ciężko dyszącego Aleksandra Szeptyckiego dopadł Niemiec i uciskając laską jego szyję dodusił” – podaje ks. Zbigniew Kulik wg ustnej relacji bezpośredniego świadka tych zdarzeń, rolnika z Czerkas.

***) „Sprawiedliwy z wiary żyje” – to obszerny szkic biograficzny o Stanisławie Kostce Starowieyskim napisany przez jego bratanka, ks. Marka Starowieyskiego. Tytuł niniejszego tekstu został zapożyczony z tej publikacji.

****) Andrzej Starowieyski – Wspomnienie o bł. Stanisławie Kostce Starowieyskim, Biuletyn Krajowego Instytutu Akcji Katolickiej w Polsce, nr 15/ kwiecień 2004). Za: Ks. Zbigniew Kulik – „Bł. Stanisław Kostka Starowieyski. Działacz Akcji Katolickiej”. Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia w Sandomierzu, Sandomierz 2015

Możliwość komentowania jest wyłączona.