Skandal z kotem, czyli lekcja polityki
Mało jest równie optymistycznych i budzących otuchę wydarzeń jak to, które zostało odnotowane we wczorajszych doniesieniach z gmachu polskiego parlamentu.
Ostatnio wszystko było niemożliwie nudne, do najmniejszego przecinka. I do najbardziej głośnego ziewnięcia obliczalne. „Wy nam tak, to my wam tak…”. Trwał w najlepsze rytualny pokaz dysproporcji sił politycznych w parlamencie. Dlaczego rytualny? Strona opozycyjna najwyraźniej bierze na serio odgrywanie przez siebie ról „wiecznie oburzonych”, do najwyższych granic „przerażonych” i “uciśnionych”, sądząc, że to co zdoła na trybunie i w ławach poselskich wykrzyczeć, wybuczeć, wytupać – dokładając do tego teatralne strojenie min, operetkowe rozrzucanie dokumentów i inne groteskowe gesty – jest wypełnianiem na celujący jej zadań politycznych.
Gdy nie są przez jedną stronę szanowane normalne reguły demokratycznej gry, czyli podporządkowanie się zasadzie, że arytmetyka oraz argumenty racjonalne w niej decydują, demokracja – która w ogóle jest daleka od idealnego systemu – staje się bardzo kiepskim teatrem. Także dlatego, że zakłada całkowitą wolność słowa. Jarosław Kaczyński demonstrując – na widowni tego kiepskiego teatru – swoje dèsintèressement wobec aktu odegranego w katastrofalnie słaby sposób przez posłów opozycji, pokazał tylko co, jego zdaniem, zasługuje w tym momencie na większą uwagę. Poświęcając ją kolorowym wizerunkom kotów złamał fałszywe reguły gry, które usiłuje narzucić opozycja, reguły zakładające, że wszyscy obecni na sali plenarnej m u s z ą w tym żałosnym spektaklu czynnie uczestniczyć. Chociażby przez swój emocjonalny sprzeciw.
Przypomniał w ten sposób, być może nieświadomie, posła Martina, deputowanego stanu trzeciego z miasta Auch, który 20 czerwca 1798 roku, będąc członkiem Stanów Generalnych – które zadecydowały, pod presją wąskiego gremium zawodowych rewolucjonistów, uchwalić nową konstytucję Francji – także odmówił swego uczestnictwa. Ów skromny człowiek z prowincji nie czuł się w najmniejszym nawet stopniu kompetentny, by głosować w tej sprawie – i nie podniósł ręki razem ze wszystkimi posłami, których umysły były już rozpalone do białość rewolucyjną gorączką, by obalić ustrój królestwa. Po prostu nie chciał być śmieszny, nie chciał grać groteskowej roli: “skoro wszyscy, to ja też…”. Miał poczucie rzeczywistości i widział całą fasadowość przedsięwzięcia, które w swych dalszych konsekwencjach było drogą donikąd. Ściągnął oczywiście na siebie tym gestem – a raczej jego brakiem – uwagę, a następnie dziką furię wszystkich obecnych na historycznej sali do gry w piłkę pałacu królewskiego w Wersalu, gdzie odbywało się posiedzenie. Siłą doprowadzono go do stołu prezydialnego, gdzie pod presją obrońców nowego ładu, trzymany w żelaznych objęciach z obu stron zmuszony był – prowadzono jego rękę – złożyć swój podpis pod aktem przysięgi. Napisał jednak: „Martin – oponent”. Tylko życzliwości woźnego, swego przyjaciela, który wyprowadził go bocznymi drzwiami z sali tego ponurego widowiska, zawdzięczał uratowanie życia.
Jak przypomina prof. Adrien Loubier, był on jedynym na sali, który odrzucił tego dnia fałszywą regułę gry. Utrwalił jego postać francuski malarz historyczny, w owym czasie wielki entuzjasta rewolucji, ale zarazem uczciwy kronikarz wydarzeń, Jacques – Louis David, w swoim słynnym obrazie (malarstwo i grafika było wówczas jedyną formą dokumentowania zdarzeń politycznych) zatytułowanym “Przysięga Stanów Generalnych” *).
Trzeba w pewnych warunkach umieć złamać reguły fałszywej gry (gra w udawaną demokrację, czyli, że krzykiem i straszeniem można osiągnąć realne skutki polityczne, a nie tylko doraźne, propagandowe, jest grą fałszywą), by coś wreszcie do jej uczestników dotarło. Najczęściej nie da się tego zrobić żadnymi słowami, perswazją, argumentami. Potrzebny jest gest, postawa, akt wyrażający obojętność. Jarosław Kaczyński jest mistrzem tego rodzaju działań. Potrafi w zaskakujący, trudny do przewidzenia sposób wyrazić swój dystans, co przeciwników natychmiast otrzeźwia. Łacińska sentencja: „Słowa ulatują, przykłady pociągają” ma tu specjalne zastosowanie, jest przyspieszonym kursem mądrości i zręczności politycznej. Koty są dobrym pretekstem, by dać innym szansę powrotu do rzeczywistości.
Samo ich istnienie mówi o ładzie i harmonii, które nie zostały stworzone ludzką ręką. Respektowanie tego ładu (niektórzy nazywają go „wartościami”, co jest określeniem nieprecyzyjnym i mylącym) jest warunkiem powodzenia każdej działalności człowieka. Nie wyłączając oczywiście politycznej, czyli działania na rzecz dobra wspólnego społeczności – gdy zostaliśmy do takiej misji powołani.
Międzynarodowy medialny szumek, jaki wywołał Jarosław Kaczyński swoim niekonwencjonalnym zachowaniem w sejmie pokazuje, że dla prawdziwego polityka wszystko może być narzędziem do osiągnięcia celu. Nawet koty.
*) „…w prawym narożniku słynnego obrazu możemy zauważyć opór jednego pomyleńca, który odmawia swej zgody (…) Trudno powiedzieć, czy był on bardziej od innych świadom fatalnych następstw, jakie ów akt miał spowodować we Francji i na świecie. Jedno natomiast jest pewne, że był on, wbrew wszystkim, silnie przekonany, że prawo nie zależy od swobodnie wyrażonej woli ludzi, nawet gdyby się zebrali na uroczystym posiedzeniu” (Adrien Loubier, Grupy redukcyjne, Komorów 2006).