“Same nie wiemy, co robimy”
Wyglądało to jak prawdziwy orszak. Na czele szedł król. Miał podniesioną wysoko głowę z czupryną krótko przystrzyżonych czarnych włosów; szedł sam. Za nim, w przyzwoitej odległości posuwał się dwór.
(Jechałam na rowerze którąś z bocznych uliczek i przystanęłam, by popatrzeć na orszak). Królem był młody Cygan. Niewysoki, w adidasach. Na lekko uniesionej ręce niósł wielkich rozmiarów prostokątny tort w plastikowym przezroczystym pojemniku, przybrany różnościami, kolorowy. Kobiety – babcie, ciotki i siostry – oraz dzieci, mocno okrągłe, różnej wysokości, objuczone pakunkami, z wystającymi z nich porami, ziemniakami, cebulą i butelkami Coca coli, dreptały zbite w gromadkę, nie zbliżając się zanadto do króla z tortem. Na końcu szła Cyganka w ciąży, pchając przed sobą wózek z Cyganiątkiem, także obwieszony wypchanymi siatami. Nastrój był podniosły. Już czuć było w powietrzu wonny dym, którym wszystkie te dźwigane przez kobiety smakołyki przesiąkną, staną się chrupiące i przyrumienione. Król też porzuci wkrótce swą dobrze upozorowaną obojętność i zanuci ochrypłym głosem jakąś tęskno-zawodzącą pieśń, albo uderzy z nagła w struny gitary i spojrzy trochę bardziej czule w oczy swojej kobiecie, która człapie za nim pokornie.
Radość, gdy jest przywództwo nie jest udawana. Każdemu potrzeba przywódcy, przewodnika. Gdy jest autorytet, gdy władza jest wyraźnie określona i gdy wypełnia swoje obowiązki stanu, ludzie – nie tylko Cyganie – są szczęśliwi i spokojni. Cyganie w swej szczerości tego nie kryją. Cygan z tortem przyjął tę przypadającą mu rolę, mimo młodych lat, z całą naturalnością.
Pochód rodziny cygańskiej wcale nie był zabawny, był serio. Cyganie są ludźmi serio. Tak samo jak handlarze na zaprzyjaźnionym bazarze (cztery przystanki od mojej ulicy). Ale nie wszyscy.
Ostatnio szłam przez bazar, ze świeżo kupionymi sadzonkami w koszyku, a tu zaczepia mnie pani w okularach, z pięknie rozwianymi włosami, która ma przed sobą rozłożone na składanym krzesełku jakieś kolorowe szmatki: “Może kupi pani spódnicę? Dwa złote”. Spódnica za dwa złote? Hmm… raczej nie jestem kloszardem. Ale nie, pani z promiennym uśmiechem wyciąga z pudła coś niebywale pięknego, powiewnego i w doskonałym gatunku. “Ja jestem z teatru”, mówi mi szeptem do ucza, jakby to była tajemnica, “to było kupione okazyjnie na spektakl”. Dwie piękne spódniczki lądują w moim koszyku. “A co gracie?” ” Ostatnio, Ławeczkę”. „Ławeczka? To Gelman?” “Nie. Sami piszemy. Wie pani, my się tak wygłupiamy. To teatr amatorski, ludzie wolnych zawodów, emeryci…”.
Pani z rozwianymi włosami o imieniu Róża wręcza mi zaproszenie.
„My się tak wygłupiamy” przypominają mi tegoroczne Warszawskie Targi Książki. Za każdym razem, gdy przemierzałam trasę od wejścia do pewnego stoiska, a było to cztery razy, napadał na mnie rumiany jegomość w marynarce w kratkę i usiłował zmusić, bym wysłuchała „bardzo pięknego wierszyka o kotkach”, który zamierzał wyrecytować, twierdząc, że powinnam kupić książkę, w której jest bogactwo takich utworów.
Wierszyk o kotkach, tak jak książka pewnego maturzysty, którą sprzedawał na Targach, na własnym stoisku, wraz z wyprodukowanym przez siebie audiobookiem, upewniła mnie, że Polacy są szczęśliwszymi ludźmi niż mogłoby się wydawać. Szczęśliwszymi niż jeszcze rok temu. Trzymają ich się figle, nie mają zahamowań, by pośmiać się, pożartować z nieznajomymi. Niefrasobliwość świadczy o dużym poczuciu bezpieczeństwa.
A jednak ton szampańskiej zabawy, skłonność do przebieranek i dzikich harców u ludzi dorosłych, a często i zupełnie już nie pierwszej młodości, nierzadko nauczycieli czy duchowieństwa, jest czymś w naszej kulturze nowym, raczej rzadko dotąd spotykanym.
Wycieranie duszy, niby śliwki z puszku
Józef Chełmoński był specjalistą od takich typów, dobrze się wśród nich czuł. A jednocześnie martwił się, że młodzi ludzie często dostają się pod wpływy pseudoartystów. Nie chciał, by im „wytarto duszę niby śliwki z puszku”, jak mawiał. Pisze o tym we wspomnieniach o nim jego sąsiadka z dworku w Woli Pękoszewskiej – gdy po powrocie z Paryża, gdzie zażywał wielkiej sławy, zamieszkał na Mazowszu, w Kulkówce – malarka i społeczniczka, Pia Górska.
„Pamiętam, jak się oburzył, gdy moja matka zabrała mnie na warszawski karnawał”, mówi Pia Górska.
„– Co pani po głupich salonach i królach >świata tego< – mówił. – Żeby tam był jaki >król dzwonkowy<, jakaś fantazja, coś staropolskiego, to rozumieniem. Salony są dzisiaj >podmiejskie<, spotyka się w nich zwyczajne małpy z Riwiery. Lepsze ta Kaśki co mają wstążeczki we włosach!
Siadał przy fortepianie, przechylał lekko głowę i zaczynał śpiewać przy cichym brzęczeniu akompaniamentu.
Czesała się grzebieniem
Czesała się szczotką
Smarowała gębę miodem
Żeby miała słodką!”
Chełmoński nie cierpiał fałszu. Każda przesada, każda poza, udawanie, brak szczerości przyprawiała go o atak furii, którą jako ziemianin, bywalec, dobry sąsiad Górskich i arystokratów Krasińskich z Radziejowic potrafił co prawda powściągać, nie był w stanie jednak nigdy ukryć rozczarowania, smutku i melancholii, które natychmiast się w jego duszy rodziły. Z udawaniem, dyplomacją i polityką nie na miejscu kojarzyła się temu człowiekowi przywiązanemu po dziecięcemu do Kościoła, szanującemu duchowieństwo, ówczesna działalność niektórych jezuitów (na terenie zaboru rosyjskiego). Miał do nich głęboki żal i uraz z powodu ich krytycznego stosunku do Adama Chmielowskiego, późniejszego Brata Alberta, świętego. (Chełmoński znał go i bardzo go kochał).
„Przyjechała do Woli moja ciotka Kazimierzowa Łubieńska, osoba niezwykłej piękności i wdzięku”, pisze Pia Górska. “Podbiła Chełmońskiego od razu. Oznajmił nam poufale, że choć się może myli, ale jednak wiadomo jest, itd., że to najlepsza w świecie kobieta.
Wieczorem zdumieliśmy się nad pięknym strojem mistrza. Przyszedł czarno ubrany, w jedwabnej koszuli, z rękami czystymi jak lilie i spodniami wyłożonymi na cholewy, co było oznaką najwyższego szyku. Rozsiadł się w głębokościach fotela obok mojej ciotki i przysłuchiwał się jej rozmowie z uśmiechem.
Nagle wyprostował się i najeżył jak żbik! Ciotka wspomniała znajomego Jezuitę, pochwaliła jego charakter i rozum.
— To niby jest Jezuita, czy co? – przerwał jej niepewnym głosem Chełmoński.
–Tak, panie, Jezuita, wyjątkowo dobry i zacny człowiek. I – o! elementarna klęsko! – moja ciotka dodała coś przychylnego o działalności Jezuitów w ogóle.
Artysta nie oponował, nasunął tylko zwichrzone włosy na czoło i po chwili wyszedł. Stał za drzwiami i wyciągał spodnie z pod wysokich butów.
–Ojcze, co znaczy ta zmiana w toalecie? – spytał mój nadchodzący brat.
–Eee! Co się będę ceremoniował! Ja myślałem, że ta pani to zupełnie co innego, a ona chwali Jezuitów. Niech tam! Włożę cholewy na wierzch.
Poczem, gdy uznał, że jego strój nie wyraża już wykwintu uprzejmości, wrócił do salonu”.
Program „światowych dni…” może przyprawić o zawrót głowy. Czego tam nie ma. I zwiedzanie, i opowiadanie, i regionalne ciekawostki. Muzyka, taniec, akrobacja. Ma być wesoło, kolorowo jak na najweselszym jarmarku. Święto młodości, światowe. Kto ma być bohaterem tych dni? Oczywiście młodzież. Młodość to przecież przepustka do raju. Ziemski raj ma ją przygotować do tego wiecznego. Taka teologia zdaje się przyświecać „festiwalowi młodości”. Dorośli nie chcą występować z pozycji autorytetu, pragną przypodobać się młodym, zasłużyć świeżością i atrakcyjnością na miłość dzieci. Porzucają swoją rolę przewodników. Nie boją się ryzyka. Gardzą śmiesznością.
Jest taki fragment w „Dzieciach z Bullerbyn” Astrid Lingren, kiedy Britta i Anna siedzą na łące pod lasem, nad parowem, machają gołymi nogami i bawią się w coś, co jest pozbawione sensu, zasad, początku i końca. (Reszta towarzystwa, siedząc w ukryciu wśród paproci, zaśmiewa się do łez słysząc różne głupstwa, które namaszczonym tonem wypowiadały Anna i Britta). Tkwiły tak godzinami, niczym w transie, zajęte tym – nie wiadomo czym. Potem z mądrymi minami wyjaśniają rodzeństwu i całej ferajnie z Bullerbyn, że ta zabawa nazywa się: „Same nie wiemy co robimy”, została właśnie wymyślona przez nie i jest bardzo ciekawa. Dzieci rzeczywiście potrafią doskonale udawać, że coś robią, w coś wyjątkowo interesującego się bawią, bo są urodzonymi aktorami, uwielbiają grać przed sobą. Zwykle jednak dorośli szybko poznawali się na tych sztuczkach – dziś sami z najpoważniejszą miną, biorą w nich udział. Grają w tę samą grę.
Jan Christian Andersen w bajce o księżniczce i świniopasie (przebranym księciu) przedstawił podobną sytuację. Piękny i mądry, lecz ubogi książę zakochał się w księżniczce, córce cesarza, którą zawsze ciągnęło do zabawy „w niewiadomo co”. Mogła mieć wszystko, co chciała, bo jej ojciec – cesarz bardzo ją kochał i nieba by jej przychylił, a tymczasem miała nieprzeparte ciągoty ku tandetnym błyskotkom i prymitywnym rozrywkom. Przebrany książę, by ją wypróbować, a może też pokazać prawdziwe piękno, przesłał jej w podarunku swoje najcenniejsze skarby: żywego słowika, który śpiewa najpiękniej na świecie i różę, która zakwita raz na sto lat i pachnie tak jak nie pachnie żadna róża. Ale księżniczka odrzuciła te dary z pogardą; wolała mieć sztucznego słowika zamiast prawdziwego i różę zrobioną z drewna i pomalowaną. Zakochała się też w garnku z dzwoneczkami, rodzaju katarynki, która wygrywała przecudną, jej zdaniem, przyśpiewkę: „O, mój miły Augustynie, wszystko minie, minie, minie…”, w garnku, który wyprodukował przebrany za świniopasa książę.
Wolała też tysiąc razy plotki z sąsiedztwa, a zwłaszcza wiedzę o tym, co gotują mieszkańcy miasta, jej sąsiedzi, niż prawdziwe uczucie pięknego księcia.
„Cóż to była za radość! Przez cały wieczór i przez cały dzień musiało się gotować w garnku; nie było w całym mieście ani jednej kuchni, o której nie wiedziano by, co się w niej gotuje, począwszy od kuchni marszałka dworu, a skończywszy na szewcu. Damy dworu tańczyły i klaskały w ręce.
– Wiemy, kto będzie jadł słodką zupę i pączki. Wiemy, kto będzie miał kaszę i pieczeń. Jakie to ciekawe!
– Niezmiernie ciekawe! – powiedziała ochmistrzyni dworu.
– Nie gadajcie za dużo, zapominacie, że jestem córką cesarza!
– Rozumie się! – powiedziały wszystkie”.
Książę miał najwyraźniej nadzieję, że te wszystkie głupstwa znudzą się wreszcie pięknej księżniczce, zobaczy całą ich tandetę i rzuci je.
„Świniopas, to jest książę (ale nikt nie wiedział, że nie jest prawdziwym świniopasem), nie tracił czasu i coraz to robił coś innego; teraz zmajstrował grzechotkę, która przy potrząsaniu grała najpiękniejsze walce, polki, oberki, jakie wymyślono od początku świata.
– To jest superbe! – powiedziała księżniczka idąc koło chlewów. – Nigdy jeszcze nie słyszałam piękniejszej kompozycji! Słuchaj no, idź do niego i spytaj ile ten instrument kosztuje; o pocałunkach nie ma mowy!
– Chce sto całusów księżniczki! – powiedziała dama dworu wróciwszy od świniopasa.
– Oszalał chyba! – powiedziała księżniczka i odeszła; ale kiedy uszła mały kawałek, zatrzymała się. – Trzeba popierać sztukę! – powiedziała. – Jestem córką cesarza! Powiedz mu, że dostanie jak wczoraj dziesięć pocałunków, a resztę od dam dworu!
— Ach, nie bardzo się nam chce! – powiedziały damy dworu.
— To próżne gadanie! – powiedziała księżniczka.
— Skoro ja go całowałam, wy możecie też się poświęcić. Pomyślcie tylko, daję wam utrzymanie i pensję!
Wobec tego dama dworu musiała znowu pójść do świniopasa.
– Sto całusów księżniczki – odpowiedział – lub każdy zostaje przy swoim!
– Ustawić się! – powiedziała księżniczka. I wszystkie damy dworu ustawiły się naokoło, by ją zasłonić, a on zaczął całować.
– Cóż to może być za zbiegowisko tam obok chlewów? – powiedział cesarz, który się zjawił na balkonie; przetarł oczy i nałożył okulary. – To jakaś sprawka dam dworu; muszę zejść na dół! – Wsunął głębiej pantofle, bo były bardzo przydeptane.
Jakże się spieszył!
Zszedł na podwórze i skradał się po cichu, a damy dworu były tak zajęte liczeniem pocałunków i pilnowaniem, aby wszystko odbyło się uczciwie i aby świniopas nie dostał ich ani za dużo, ani za mało, że nie zauważyły go wcale. Cesarz wspiął się na palcach. (…)”.
Dlaczego przypomina się dziś ta bajka (czy na pewno bajka?) ?
Oto czytam w pewnym wydawanym w Polsce tygodniku katolickim relację z tegorocznej Lednicy. Już na początku informacja: „Chłopaki i dziewczyny rozmawiają z kapłanami [na Polach Lednickich] stojąc, siedzą, a nawet w pozycji półleżącej”. Młodzi dowiadują się więc od jednego z ojców dominikanów, że „Jezus chce, żebyście żyli w niewiarygodnej radości”, bowiem: „Chrześcijaństwo nie jest nudą i mordęgą”, jak orzeka. Dlatego całe spotkania – dla uczczenia Zesłania Ducha Świętego – usiane jest atrakcjami rodem z dyskoteki, wesołego miasteczka, czy może cyrku. Atmosfera intymności i spontaniczności, jaka wytwarza się przy ognisku, gdy jesteśmy wśród przyjaciół, została uznana za odpowiednią dla rekolekcji. Przypomina się „wyspa szczęścia” z „Pinokia”. Jest wszystko: muzyka (saksofon podczas Komunii św.), taniec, modlitwa.
„Tam grupa młodzieży gra w siatkówkę, a dwie dziewczyny z kartką z napisem >Free hugs< zaczepiają przybyłych na Lednicę. Z serdecznością przytulają się do każdej napotkanej osoby”. Młody chłopak rozpływa się: „tu widać prawdziwa wspólnotę”. Siostra Aleksandra przyznaje: „Widzę tutaj ludzi, którzy bawią się i są Kościołem. To jest niesamowite”. „Rozśpiewani i roztańczeni ludzie przebiegają przez bramę miłosierdzia”. Ojcowie dominikanie prowadzą w procesji do ołtarza prawdziwego psa – po to, by jak twierdzą uczcić 800-lecie zakonu. („Nazywają się psami Pana Boga, dlatego, dla oddania tej symboliki w procesji do ołtarza podąża zwierzę o biało-czarnej sierści”). Prawdę mówiąc, nie ma takiej czynności, która nie mogłaby być nazwana „czczeniem Pana Boga”, bo niby dlaczego miałyby być jakieś ograniczenia, skoro stawiamy na „spontaniczność”, „autentyczność”? Kto myśli inaczej jest zwykłym nudziarzem. „Drodzy przyjaciele, chcecie razem wyśpiewać i wytańczyć wasze >Amen< – mówił papież Franciszek [do lednickiej młodzieży]. Wypowiedziane po włosku słowa są kluczem do zrozumienia fenomenu spotkań nad lednickim jeziorem”, pointuje autor relacji. „(…) Brama Ryba intensywnie świeci”.
Fenomen spotkań tego rodzaju, gdzie zmieszana jest zabawa, rozrywka i kult Boga (czy można go jednak jeszcze nazwać kultem Boga?, czy nie ogarnia nas prawdziwa trwoga, na myśl, że może on Pana Boga obrażać?), jako nowe zjawisko w Kościele opisał już w latach osiemdziesiątych minionego wieku Romano Amerio. Pokazał skłonność do podbijania bębenka emocji podczas spotkań religijnych, która musi nasuwać myśl o prawdziwym pogubieniu niektórych, nie całkiem już młodych osób. Gdy w centrum są emocje łatwo stracić kontrolę nad sobą. Łatwo być wobec siebie zupełnie bezkrytycznym. Upodobanie do rozkręcania emocji i bazowania na emocjach w kontekście religijnym musi dziwić u ludzi dorosłych.
Emocje mają to do siebie, że przemijają. Odwrócenie porządku naturalnego nigdy nie wychodzi na dobre. Ci, którzy powinni podążać za przewodnikiem, nie mogą być traktowani jak przewodnicy. Niedojrzałości nie należy ukazywać jako wzorzec postępowania. Roztańczone siostry zakonne pod rękę z ojcami dominikanami, fruwające habity na Polach Lednickich, pies przy ołtarzu – to nie jest obraz budujący, raczej ilustracja do rozdziału: „Same nie wiemy, co robimy”.
„Obecnie młodym ludziom ukazuje się nierealną wizję życia jako pasmo radości, gdyż mylona jest radość nadziei, która krzepi duszę człowieka podczas jego ziemskiej wędrówki (in via), z pełnią radości, jaka czeka człowieka na końcu drogi (in termino). […] Ponieważ w wyniku tego pomieszania pojęć szczęście przedstawiane jest jako normalny stan człowieka – jako coś, co się człowiekowi należy – ideałem staje się przygotowanie młodym ludziom drogi secura dogni intoppo e d
ogni sbarro (Czyściec, XXXIII) (>wolnej od wszelkich przeszkód i barier<). Każda przeszkoda czy bariera, jaką trzeba pokonać, zaczyna być traktowana przez młodych ludzi nie jako okazja do podjęcia wysiłku i zmierzenia się z duchowym wyzwaniem, lecz jako niesprawiedliwość” (R. Amerio).
Można odczuwać poryw serca na widok żarliwości religijnej młodzieży, ale trzeba wiedzieć Komu należy oddać pokłon. Wtedy człowiek dorosły nie zapomni, że ludziom wchodzącym w życie trzeba pomóc w rozpoznaniu najważniejszej rzeczy: jego celu.
Na tej drodze piętrzą się trudności, skażenie ludzkiej natury nie jest bowiem mitem, jest prawdą, którą przez wszystkie wieki ukazywał człowiekowi Kościół. Te trudności nie są sprawą błahą. Kościół zawsze potrafił pomagać je człowiekowi – młodemu i staremu – przezwyciężać, nie łudził go, że można je ignorować, by „żyć radością”, mieszając rozrywkę, spontaniczność, sport, biesiadę z modlitwą. Mylić wiarę, która wymaga wyrzeczeń, uwagi, czujności, badania siebie, wysiłku nie tylko serca, ale umysłu, z łatwo rozniecanymi zbiorowymi i indywidualnymi emocjami.
„(….) – Co to jest? – zawołał [cesarz] zobaczywszy całującą się parę i rzucił w nich pantoflem akurat w chwili, gdy świniopas otrzymywał osiemdziesiąty szósty pocałunek.
– Precz – powiedział cesarz, bo był bardzo zły. I kazał księżniczkę i świniopasa wyrzucić z granic cesarstwa.
Wtedy księżniczka zaczęła płakać, świniopas żartował; a deszcz lał strumieniami.
– Ach, ja nieszczęsna! – powiedziała księżniczka. – Dlaczego nie zgodziłam się być żoną pięknego księcia. Ach, jakże jestem nieszczęśliwa!
Świniopas skrył się za drzewem, starł brązową i czarną farbę z twarzy, zrzucił nędzne ubranie i wystąpił w całym książęcym przepychu, tak piękny, że księżniczka mu się ukłoniła.
– Ukazałem się, by ci wyrazić mą pogardę! – powiedział. – Nie chciałaś prawdziwego księcia; nie poznałaś się na róży i słowiku: a świniopasa całowałaś, aby dostać grającą zabawkę! Masz teraz za to!
I poszedł sobie do swojego królestwa, zatrzasnąwszy i zaryglowawszy jej drzwi przed nosem; mogła sobie teraz stać na dworze i śpiewać:
Ach, mój miły Augustynie,
Wszystko minie, minie, minie”.
(Jan Christian Andersen)