Rozmowa z Janem Olszewskim
Odszedł Jan Olszewski, dobry, mądry i szlachetny człowiek, mąż stanu, polski polityk, który zachował wiele z klasy wyróżniającej „przedwojennych” Polaków. Patriotów, którzy potrafili na sprawy polskie patrzeć szeroko, trzeźwo, realistycznie, zawsze w kontekście geopolitycznym. A jeśli byli patriotami, to zawsze antykomunistami. I nigdy nie mieli złudzeń co do prawdziwej natury Rosji.
Jan Olszewski reprezentował kulturę polską i sposób myślenia, który dla wielu ludzi, którzy mieli okazję bliżej go poznać, oznaczał także wsparcie i pomoc w zrozumieniu, w jakim punkcie historii znaleźliśmy się i jakie są nasze zadania jako Polaków. Niezależnie od zajmowanej pozycji społecznej każdy, kto uważnie go słuchał, śledził jego działalność polityczną i poczuwał się do polskości wiedział, że podstawowym obowiązkiem wolnego człowieka jest bezwzględny opór wobec kłamstwa.
Przez kilka tygodni zimą i wiosną 1997 roku miałam zaszczyt i ogromną przyjemność zarazem prowadzenia z premierem Janem Olszewskim wielogodzinnych rozmów, przygotowując do druku książkę, zapis tej rozmowy (ukazała się latem tego samego roku: Prosto w oczy, Inicjatywa Wydawnicza ad astra, Warszawa 1997). Rozmawialiśmy o ostatniej wojnie, o stalinizmie, o „Po Prostu”, o Klubie Krzywego Koła, o Gomułce, o działalności mojego bohatera jako obrońcy w procesach politycznych, o Marcu 1968, o Akcji konstytucyjnej i PPN-ie, o KOR-ze i o Solidarności, o procesie zabójców księdza Jerzego Popiełuszki, o Okrągłym Stole… I o wielu innych sprawach. Oczywiście także o pierwszym polskim powojennym rządzie wyłonionym przez Sejm wybrany w wolnych wyborach, któremu mój rozmówca przewodził w latach 1991-1992, i o jego obaleniu.
Skromny, dyskretny, nigdy dotąd nie eksponujący swego niezwykle bogatego życiorysu: obrońcy politycznego i działacza opozycji niepodległościowej, Jan Olszewski miał możliwość obszernie przedstawić nie tylko swoje poglądy, ale wiele nieznanych szerzej faktów historii swojego pokolenia, najnowszej historii Polski. Była to opowieść fascynująca, bo człowiek, który ją snuł odznaczał się nie tylko nieprzeciętną inteligencją, przenikliwością, umiejętnością dokonywania trafnych syntez, ale znacznie rzadszym darem – mądrością… Poza tym była to historia barwna, pełna realistycznych szczegółów, czasem anegdot, dzięki jego nadzwyczajnej pamięci. Mówiąc o ludziach, także tych z przeciwnej strony barykady, nigdy nie wykazywał małostkowości, co dziś tak rzadkie.
Nigdy się podczas naszych spotkań nie spieszył, nie skracał ich, miał zawsze czas i cierpliwość człowieka wielkiej kultury – pomimo przepełnionego kalendarza… Był ujmująco, po staroświecku uprzejmy. Czułam się zawsze w jego gabinecie jak serdecznie przyjmowany gość.
Dziś, gdy pogrążeni jesteśmy w smutku po odejściu tego wybitnego męża stanu, warto poznać jego myślenie nie tylko o sprawach politycznych, ale tych najważniejszych, o wierze, o Kościele. O wieczności.
Przedstawiam parę fragmentów tej mało znanej książki.
„(…) – Czy rodzice Pana byli ludźmi wierzącymi? Jak można określić ich religijność?
Jan Olszewski: – Tak, to byli ludzie religijni. Ojciec był katolikiem praktykującym w granicach zwyczajowej normy. Leżało to może bardziej w kategoriach obyczaju niż światopoglądu. Matka była natomiast osobą głęboko wierzącą, chociaż wystrzegała się dewocji. W środowiskach robotniczych jest taki typ kobiet, siedzących stale w kościele, stanowiących otoczenie proboszcza. Matka unikała tego…, ale głęboko przeżywała wiarę.(…) Naszą parafią była parafia Matki Boskiej Różańcowej na Bródnie. Wtedy to była dzielnica wielowyznaniowa. Wśród Niemców było niewielu katolików, to byli przeważnie luteranie. Byli Żydzi, którzy mieli swoją bóżnicę. To wszystko stwarzało specyficzny klimat, ale nie było tu żadnych religijnych swarów. (…) W mojej klasie było siedmiu kolegów Żydów, jedna kalwinka. Szkoła była wielowyznaniowa, na lekcje przyjeżdżał tu i ksiądz, i rabin, i pastor. Był także jeden kolega w naszej klasie, syn kierownika szkoły, bezwyznaniowy. To, co się teraz dzieje wokół sprawy religii w szkołach, ten krzyk, że to nietolerancja, to jest dla mnie coś niezrozumiałego… – nie pojmuję o co tu chodzi.
– To naturalne, że w szkole uczy się religii…
– (…) lekcje zaczynały się i kończyły modlitwą. Żydzi wstawali w trakcie modlitwy, nie żegnali się, po prostu stali. Może modlili się w duchu, może po prostu okazywali przez to szacunek dla innej wiary. Dla nas było oczywiste, że gdyby np. Żydzi stanowili większość i chcieli odmawiać swoją modlitwę, my zachowalibyśmy się tak samo. Do dzisiaj jest dla mnie niepojęte, że na tym tle mogą być jakieś antagonizmy. W moim przekonaniu jest to wymyślone albo też jest to spadek po epoce PRL-u.
– To cecha totalitaryzmu, który usiłuje dzielić wszędzie, gdzie to możliwe, szukać wrogów tam, gdzie ich nie ma.
— Myślę, że godny jest podkreślenia charakter oficjalnego stosunku Kościoła do tych spraw w tamtej naszej parafii. Księża brali pod uwagę, że to były rodziny, gdzie mężczyźni należeli do PPS, ale to nie rzutowało na religijność całego środowiska. Było wiadomo, że to są katolicy, że chodzą do kościoła. Jeżeli był tam element antyklerykalizmu, zawierał się w krytyce postaw niektórych księży. Ale nawet to nie odnosiło się do naszej parafii, gdzie księża dostosowywali się do swoich parafian. Nie razili luksusowym stylem życia, niczym takim. Na sąsiednim Annopolu, w dzielnicy biedoty, ludzi bezdomnych, znajdowała się osobna parafia. Był tam taki ksiądz Ziemiński, o którym krążyły legendy. Rozdawał ostatnie grosze, tak że proboszczowie z sąsiednich parafii musieli go wspierać. Był postacią zupełnie ewangeliczną. (…)
– Czy pozwoli Pan, że w tym miejscu zapytam, czy miał miejsce w Pana życiu przełom religijny? Jak zdobywał Pan dojrzałość w dziedzinie wiary?
– Jeszcze jako dziecko przeżyłem wydarzenie, które jest bardzo trudne do przekazania. Nie potrafię i mam przekonanie, że nie powinienem go tutaj opowiadać. Ale jedną z jego konsekwencji było to, że nigdy potem nie doświadczyłem ani kryzysów, ani przełomów religijnych. Nie potrafię też Pani odpowiedzieć czy osiągnąłem w tej dziedzinie należytą dojrzałość. Myślę, że każdy człowiek dojrzewa do nieuchronnego spotkania z Bogiem przez całe swe życie, aż do ostatniej jego godziny. I częściej niż to sobie wyobrażamy, ona właśnie bywa godziną przełomu.
Ponieważ dla wielu ludzi, zwłaszcza młodych, taka powściągliwość w przekazywaniu własnych uczuć religijnych może być niezrozumiała, uważam za konieczne przypomnieć, że należę do pokolenia, które ma trwale zakodowany w pamięci obraz Bolesława Bieruta – sowieckiego agenta odgrywającego w pewnej chwili rolę bezpartyjnego prezydenta Rzeczypospolitej – składającego w Sejmie bluźnierczą przysięgę »Tak mi dopomóż Bóg«. Obawiam się, że Bierut miał potem, a może mieć także w przyszłości, więcej naśladowców niż sobie możemy to wyobrazić.
Dlatego nie odmawiając nikomu z zainteresowanych prawa do pełnej informacji o biografii, poglądach i cechach osobowości (w tym stosunku do wiary, praktyk religijnych i Kościoła) każdego pełniącego znaczące funkcje publiczne polityka, nakłaniałbym wszystkich do zwracania uwagi nie na deklarowane wartości i zasady, lecz na praktyczne ich stosowanie w działalności i osiągnięciach tych polityków. (…)
(…) – Ta nowa inteligencja, pomieszana z resztki starej była przydatna [władzom peerelowskim] o tyle, że nadawała ton społecznie obowiązujących zachowań i przekonań. Jej manifestacyjne poczucie wyższości – prawdziwy przedwojenny inteligent nigdy nie podkreślał, że jest kimś lepszym od innych – odnosiło się w dużej mierze do świata wartości związanych z wiarą i tradycją narodową…
— Po roku 1956 ludzie z tej warstwy związani z zespołem wartości, które określałbym jako tradycyjnie polski model katolicyzmu, łatwo dystansowali się od oficjalnej partyjnej doktryny, często nawet formalnie pozostając w partii. Stopniowo narastało jednak poczucie, że to oni są tymi oświeconymi, którzy muszą dystansować się także od zacofania, jakie ich zdaniem, reprezentuje, mimo wszystko, Kościół. Nie muszę mówić jak wyglądała dyskusja soborowa i przekładanie wymowy Soboru na stosunki w Kościele. Otóż właśnie w tym momencie wytworzyła się grupa, która uważała się za »społecznie postępową«, a jednocześnie wyższą ponad prymitywizm klasycznego, czystego sowietyzmu. (…) Ja osobiście nie musiałem z tego wzoru korzystać. Z mojego rodzinnego środowiska wyszedłem z zespołem przekonań, które jak sądzę, pozwalały zachować pewien społeczny realizm. (…) Według mnie to, co się stało po 1945 roku… to było narzucenie nowego układu cywilizacyjnego, w którym społeczna krzywda występowała jeszcze bardziej trwale, systemowo. Ona odcinała nową elitę od tej bardzo szerokiej, zrównanej w swoim braku praw grupy środowisk społecznych, które były pariasami systemu. Otóż mój stosunek do Kościoła w tamtych latach kształtował fakt, że w jego nauczaniu znajdowałem to, z czym czułem się zawsze związany. Kościół był jedyną instytucją, która broniła elementarnych praw robotników. Wystarczy przypomnieć, co Prymas Wyszyński mówił w związku z Grudniem`70 czy z rokiem 1978. Dlatego śmieszyło mnie, kiedy w środowisku tej szarej inteligenckiej strefy mówienie, że Prymas i Kościół nie rozumieją naszego czasu, stało się czymś w dobrym tonie. To była sztampa myślenia, które stanowiło swoisty środowiskowy wyróżnik. Wypadało to demonstrować, bo w ten sposób wyodrębnialiśmy się z układu, który był obciążony tradycjonalizmem, by nie powiedzieć – zacofaniem społecznym. Podsumowując: indoktrynacja w tej dziedzinie po roku 1956 odniosła większe sukcesy niż przedtem. Do roku 1956 ona po prostu łamała charaktery, tłumiła naturalne postawy. Potem środowisko, które nie do końca było pogodzone z systemem, które ten system krytykowało, a częściej z niego kpiło, równocześnie coś z jego oddziaływania przyjmowało. Wtedy właśnie utrwaliła się ta dziwna postawa, która pozwalała na poczucie wyższości wobec reżimu i jego funkcjonariuszy, ale także wobec zwykłego szarego człowieka zdegradowanego przez system. Nawet jeżeli jesteśmy wierzący, to nasz katolicyzm nie ma nic wspólnego z tym ludowym, ciemnym katolicyzmem, jest czymś lepszym. A przecież cała ta »elita« była zetatyzowana, żyła – na łasce czy niełasce PRL-u. (…)
— (…) Charakterystyczne, że w związku z okresami tzw. odwilży programowo podsuwano ludziom model swobody obyczajowej jako symbol wolności. Jacek Kuroń (…) w 1956 roku zaprosił na Uniwersytet Warszawski Irenę Krzywicką, żeby propagowała wśród studentów wolne związki (…)
— W okresie »odwilży« najłatwiej było stworzyć pozór rozluźnienia gorsetu ideologicznej kontroli… – właśnie w sferze obyczajowej. (…) Można nawet powiedzieć, że ta formuła była szczególnie modna w czasie rozprawiania się ze stalinizmem. »Wracamy do koncepcji leninowskich, do pierwocin rewolucji, wprowadzamy nowe perspektywy, nowy porządek«. Jednym z elementów tego porządku było odrzucenie jakiejkolwiek więzi i tradycyjnej moralności. W Związku Sowieckim bardzo długo utrzymywała się ogromna liberalizacja w dziedzinie obyczajowej. Rozwiązywanie małżeństw miało wyłącznie charakter administracyjny. Nasi współcześni »Europejczycy« mylą się, że sprawa aborcji na życzenie jest wykwitem kultury zachodniej. Szerokie dopuszczenie aborcji to była jedna z pierwszych zdobyczy ustroju sowieckiego.(…)”
— (…) Sądzę, że wszyscy jako Polacy posiadamy niepodzielną tożsamość narodową, historyczną i religijną z racji naszej obecności na tej ziemi i w oparciu o nią warto budować programy polityczne odnoszące się do dnia dzisiejszego. (…) Myślę, że zwłaszcza więź z religią, z Kościołem jest skarbem, który nie został odkryty tak naprawdę przez polityków. Próbowano go lekceważyć lub traktować instrumentalnie. Cała sztuka polega na tym, żeby pozwolić żyć tym wartościom i stworzyć z nich nową, głęboką jakość polityczną. Czy zgodziłby się Pan z takim rozumieniem zadań polskiej polityki?
— Prawie pół wieku istnienia PRL-u było swoistą przerwą w naszym życiorysie narodowym. Wiem, że wielu ludzi sądzi, że takich przerw w historii naprawdę nie ma, ale to jest tak jak w biografii każdego człowieka. Jeśli podlega on ciężkiej chorobie i to trwa przez znaczną część jego życia, to nawet jeśli wyjdzie z niej bez zewnętrznych śladów, to ten fakt wyłącza go z możliwości czynnej pracy umysłowej, zmusza do koncentrowania całego wysiłku na fizycznym przetrwaniu. Tak samo w historii narodu, taki okres nie może minąć bez śladu. Kiedy wracamy do normalności, to musimy sięgać do przeszłości. (…) A jakie elementy programu politycznego powinny nawiązywać do polskiego dziedzictwa? Przede wszystkim trzeba pamiętać o naszym miejscu w Europie, w świecie. Polska przez więź z Rzymem zawsze była związana z cywilizacją łacińską. Ale zarazem zawsze byliśmy przedmurzem, obszarem granicznym. O wielkości polskiej państwowości decydowały te dwa elementy. Dzięki temu, że stanowiliśmy ów obszar broniący naszej cywilizacji, byliśmy także terenem ekspansji wpływów obcych. Tu zawsze następowała wymiana wartości różnych kultur. Na tym polega specyfika polskiej kultury, która przy zdecydowanych związkach z tożsamością katolicką posiadała także pewną unikalna otwartość. Pojecie tolerancji, tak głęboko związane z kulturą europejską i naszym kręgiem cywilizacyjnym to wynik najbardziej utrwalonej i autentycznej, najbardziej owocnej kulturowo formuły tolerancji, która narodziła się właśnie w Polsce. Zaszczepiła ją myśli i prawu europejskiemu nasza polska tradycja. Dziś mało kto sobie z tego zdaje sprawę, ale to przecież teorie Włodkowica są w tym zakresie swego rodzaju »odkryciem kopernikańskim« w prawie narodów. To prawdziwy przewrót w patrzeniu na świat polityki. To nie przypadek, ale głęboka emanacja nastawienia całej polskiej kultury. Warto zdać sobie sprawę, że ten zespół po części zapoznanych już dziś wartości to obecnie jedyny twardy grunt, na którym możemy oprzeć, po pół wieku ciężkiej cywilizacyjnej choroby komunizmu, odbudowę naszego państwa, społeczeństwa i kultury…
(styczeń – kwiecień 1997)
Śp. Jan Olszewski (1930-2019). Premier pierwszego polskiego rządu suwerennej Polski po długiej przerwie. Szlachetny i odważny Polak. R.I.P.