Nowy Darwin, czyli In vitro (Rozmowa w kawiarni, cz.II)

Posted on 14 lipca 2015 by Ewa Polak-Pałkiewicz in Porządkowanie pojęć

W kawiarni siedzą maturzyści. Piją soki. Mówią przyciszonymi głosami. Ci młodzi ludzie  mają inteligentne twarze. Zdawali właśnie pisemny z polskiego. Dziwne, nie widać wśród nich żadnego ożywienia. Są przygaszeni i smutni. Nagle pojawia się gniewny okrzyk, który elektryzuje całą kawiarnię:

— Ten przygłup Bralczyk niech się po polsku nauczy mówić!

Krzyki, śmiechy, podniecenie. Rozmowa maturzystów o egzaminie pisemnym z polskiego do tej pory nie była rozmową o czymś. Była ślizganiem się po szklanej ścianie. Na najważniejszym w ich życiu egzaminie zmuszono ich bowiem, by wykazywali się “zrozumieniem tekstu”. Mieli „interpretować” felieton prof. Jerzego Bralczyka,  językoznawcy, umieszczony w lewicowym tygodniku. Zastanawiać się, o czym on jest.”:Profesor od języka” próbował w nim pokazywać, że dobrze zna się na językowej modzie. Tytuł: „Co się nosi w mówieniu?”

A co się ma na myśli podczas przygotowania matur? Odpowiedź “nic” jest bliska prawdy. Ale może prawdy subiektywnej? Może bliska jest tylko odczuciu? Kto potrafi podać kryteria, by rozum młodych ludzi nie gubił się w domysłach, nie błądził, czego właściwie od nich chcą dorośli? “Tekst do interpretacji” to wciąganie ludzkiego umysłu w nierzeczywistość, w świat pozoru. “Coś się zmieniać musi”, bo wszyscy pragną zmienności? Ale

Ale w maturalnym tekście autor mówi = nie wiadomo o czym.  Puszcza w powietrze bańki mydlane. Formuje zgrabne obłoczki z piany. „Mody zawsze były i będą – głównie dlatego, że ich istotą jest zmienność”. „Co dziś >nosi się< w mówieniu i pisaniu publicznym?” – pianka różowa opada na białe kartki rozłożone na stołach maturzystów: Pac, pac, pac…

Chcieliby zaangażować swoje umysły, wysilić swój intelekt, dać popis stylu. A tu – ugryźć się tego nie da. Ściśniesz w garści, znika. „Można wskazać modne słowa…, nowe modne związki frazeologiczne…, modne formy… Dominującymi tendencjami dzisiejszego języka publicznego wydają się jednak: funkcjonalizacja wypowiedzi i nastawienie na jej atrakcyjność. (…)” (fragment felietonu prof. Bralczyka).

Jak mawiał Paul Claudel: „ganz Wurst”.

Przygnębia bezosobowość tego komunikatu. Asekuracja, by nie mówić głosem własnym. Te wszystkie: „wydają się”, „zmienia się”, „staje się”, „ceni się”, „narusza się”, „wiąże się”, „łączy się”. Autor felietonu kończy sentencją: „Wiemy, że jesteśmy uwodzeni przez atrakcyjne teksty, więcej, chcemy tego”.

Chcemy?

Czy maturzyści w kawiarni byli podenerwowani? Nie, byli znużeni, osowiali. Jakby wcześniej postarzali. Podciąć komuś skrzydła, to także kazać mu robić coś pozorującego znaczenie. Coś pozbawionego sensu. Mówi się, że dostali szansę… A tak naprawdę, z czego był ten egzamin?

I kto lub co za tym stoi, że na naszych oczach – jeśli rację ma obserwator zmian językowych – wszystko „zmienia się”, „staje się” czymś innym niż było dotąd? Innym niż było zawsze.

Idee mają konsekwencje

Czy istnieje jakaś dziedzina, która nie podlega zmienności? Taka, iż wiemy, wręcz jesteśmy pewni, że nic jej nie naruszy. Nie stanie się fantomem. Jest niezmienna, bo doskonała i prawdziwa. Taka jaką była zawsze. Żadna moda jej nie zdewaluuje, nic nie zatrze jej istoty. Ostanie się, jak dumna skała wznosząca się cicho z dna oceanu, o którą dzień i noc rozbijają się fale niespokojnych wód.

 

00000perry1

 

“Kto was ogłuszył?”, wołał ze szczytu jasnogórskiego 10 lipca 2015 roku abp. Andrzej Dzięga – pod adresem posłów i senatorów, którzy wprowadzili do polskiego systemu prawodawczego ustawę o In vitro, ustawę, która z wielkim hukiem instaluje w Polsce nowoczesny supermarket z życiem ludzkim.

Dlaczego posłowie „są głusi na racjonalne argumenty?”, niepokoił się hierarcha. „Kto was zaszantażował?”, pytał.

Przyznawał się w ten sposób do bezradności wobec zagadnienia, dlaczego zostały ostatecznie zignorowane wszystkie argumenty przeciw tej procedurze, jakie padły ze strony ludzi nauki, Episkopatu, polityków. Mówił o eugenice. O prawie, które jest zbrodnicze, skoro pozwala bezkarnie zabijać człowieka, który „nie udał się” jakiemuś profesorowi w laboratorium, bo nie okazał się w pełni zdrów, doskonały. Nie rozwija się “podręcznikowo”, jak mawiają lekarze. Trzeba go dobić. Jak w niemieckich obozach śmierci zastrzykami lub ciosami pałek dobijano chorych.

Inny polski biskup, Wacław Depo zauważył w wywiadzie prasowym, że cały ów proces, którego zwieńczeniem jest szał poparcia dla In vitro w polskim sejmie, “zaczyna się od zmiany sposobu myślenia i mówienia”. Potrzebna jest odwaga, dodawał, by nazwać po imieniu wszystkie programy, które “odbierają Bogu prawo do człowieka”. Nie ukrywał, że ci, którzy akceptują w Polsce In vitro „wprost dziś odrzucają objawienie Boże z jego podstawowym prawem: nie zabijaj. To jest ich tragiczny akt niewiary”.

Dramatyczność tych stwierdzeń, rozpaczliwość tych nawoływań mało kogo jednak w Polsce obchodzi i porusza. Temat nie jest tak elektryzujący jak sprawa emerytur, czy kredytów we frankach. Głosy nielicznych hierarchów, którzy nazywają rzecz po imieniu wpadają jednym uchem, wypadają drugim. Ludzie ziewają i idą dalej za swoimi sprawami.

Ta całkowita niemal obojętność na głos Kościoła jest konsekwencją, należy przypomnieć, wielkiej zmiany, jaka nastąpiła pięćdziesiąt lat temu w samym Kościele. Wtedy to, podczas Soboru, poddane zostały w wątpliwość same fundamenty myślenia człowieka o Bogu. Zastęp modernistycznych teologów – dobrze znających metody socjotechniki – zaczął intensywne podkopy pod gmachem niezmiennego nauczania Kościoła. Dzisiejsze dramatyczne wołanie z Jasnej Góry do Polaków, by się opamiętali, to także – chcąc nie chcąc – potężny krzyk oskarżenia wobec tych ludzi Kościoła, którzy w latach 1963-65 wprowadzili do dokumentów kościelnych – nie napotykając skutecznego oporu, choć opór był i dochodziło do ogromnych dramatów – nowy język, nieprecyzyjne pojęcia, dwuznaczne i błędne z punktu widzenia doktryny katolickiej określenia. A wraz z nimi – do Magisterium Kościoła doczepili wór z wątpliwościami, które rozsiały się po wszystkich dziedzinach jego życia – teologii, sposobie sprawowania władzy przez papieża i biskupów, liturgii, biblistyce, formacji kapłanów, duszpasterstwie, życiu sakramentalnym – niczym ziarenka maku..

Encyklika na temat ekologii jest apogeum zagubienia myśli Kościoła. Zagubienia w świecie, który nagle stał się najważniejszym punktem odniesienia, a który produkuje z coraz większą szybkością nowe idee i postulaty coraz bardziej radykalnego uszczęśliwienia ludzkości. Zdrowy tryb życia, turystyka, ekstremalne sporty, ekologia, promocja kobiet, sport, zniesienie małżeństwa, spirala i pigułka, uśmiercanie dzieci w łonach matek (pod pretekstem “zdrowia” i “jakości życia”), eutanazja – “dobra śmierć”, sztuczne zapłodnienie, zniesienie płci, manipulowanie życiem, tworzenie ludzi na zamówienie.

Podobnie w posoborowym Kościele: huczne świętowanie młodości, okazałe spektakle jednania się z innowiercami, festiwal miłości wobec heretyków, całowanie Koranu, pompatyczne nabożeństwa “ekumeniczne”, pobłażliwość wobec jawnie szydzących z dekalogu, wszystko to ma być w założeniu antidotum na duchowy ból i mdłości, oraz coraz większy zamęt moralny, polityczny i terroryzm, jakie ogarniają świat chrześcijański po usunięciu z nauczania Kościoła podstawowych zasad wyznawania wiary w Boga – Trójcę Świętą.

Do dziś w samym Kościele nie gasną spory o to, czy to, co zapisali ojcowie soborowi w dokumentach jest zgodne z niezmiennym nauczaniem Kościoła!

To po ostatnim Soborze przedostał się do naszego języka i zagnieździł w nim dziwaczny, a wręcz absurdalny zwrot: „drogą Kościoła jest człowiek”. W posoborowej argumentacji teologicznej na każdym kroku pojawiają się sprzeczności. Miejsce dogmatyki zajmuje psychologia i socjologia. Nieprecyzyjne, dwuznaczne pojęcia, długie i skomplikowane traktaty, albo literackie impresje w drukowanych dziś katechizmach zastępują prawdy wiary, z największą prostotą i precyzją zarazem podawane w dawnych katechizmach. Czytający je katolicy – niezależnie od wykształcenia – zawsze wiedzieli, że to jest dane im do wierzenia przez Kościół, i kropka. Nie musieli zasięgać opinii u tych, którzy silili się na własne „interpretacje”. Nie mieli wątpliwości, w Kogo wierzą. Wiedzieli też, że drogą zbawienia nie jest człowiek, ale poważne traktowanie wskazań i przestróg Kościoła. Mieli świadomość grożących im sankcji (na przykład ekskomuniki, wykluczenia z Kościoła czy konieczności odbycia publicznej pokuty) i kary wiecznej za świadome i zuchwałe wykroczenia przeciwko nauce Kościoła, to jest przeciw Bogu, którego znali. Rozumieli pedagogiczne znaczenie kary. Pokutowali z nadzieją w sercu.

 

000000maxresdefault

Znaleźć “właściwy klucz”?

Czy ludzie dziś nie potrafią już myśleć, czy może – tak jak tegoroczni maturzyści – wplątani zostali bez swojej wiedzy i zgody w pułapkę „tekstu do interpretacji”? Czyli dokumentów ostatniego Soboru, w oparciu o które, w wielkiej mierze, kształtowało się nauczanie posoborowych papieży. Nauczanie, które, w zależności od tego, jak się je zinterpretuje, jest czymś jednym, by za chwilę, w odmiennej interpretacji, stać się czymś zgoła odmiennym.

I kto dziś sporządza ten “właściwy klucz” do rozumienia owego tekstu? Kto nim dysponuje? Która interpretacja jest prawidłowa?

Sprawa ujawnienia owego „klucza”, czyli rozszyfrowanie generalnego pomysłu, założenia – nie osadzonego bynajmniej w arystotelesowskiej logice, w realistycznej filozofii, w tradycyjnym zestawie zrozumiałych pojęć i niezmiennych prawd wiary, których strzec ma zgodnie z wolą Boga Kościół – jest niebagatelna. Chodzi o to, by ukazując przewrotne intencje “wielkiej zmiany”, dokonanej w tak misterny sposób, by nie dostrzeżono jej istoty, przywrócić pojęcia odnoszące się do Boga – Trójcy Świętej – i do Kościoła. Te “stare” pojęcia, którym nie odebrano nazw, nie pozbawiono wagi, nie nadano odmiennej treści, nie rozerwano treści i znaczeń. Bo gdy tak się dzieje wszystko natychmiast przekształca się w subiektywne, względne i umowne.

Polscy posłowie i senatorowie z klubów, gdzie przeważają ludzie niewierzący niby nie muszą się przed nikim tłumaczyć. Ale, czy ich sumienia na pewno są „wolne” od kategorii religijnych? Wiedzą przecież, że istnieje dobro i zło. Wiedzą, że zabijanie jest złem. Nie zdają sobie jednak najwyraźniej sprawy, że istnieje ponad wszelką wątpliwość sankcja. Że są konsekwencje. Że zapłacą kiedyś za swoje czyny. Że Bóg jest. I że jest Sprawiedliwym Sędzią ich wyborów.

Są jednak także ludzie wierzący, którym zamęt wywołany przez nieprecyzyjność orzeczeń posoborowego Kościoła w kwestiach najważniejszych tak bardzo przeszkadza, że także tracą intelektualny grunt do ocen moralnych. Nie wiedzą już, Kim jest Bóg. Mają niejednokrotnie Boga za Kogoś dalekiego i mało zainteresowanego ich życiem. Od niewiedzy, czy wątpliwości łatwo przechodzi się do lekceważenia.

„Teologia nie jest jedynie abstrakcją lub czymś w rodzaju obojętnej idei, której miejsce jest jedynie na półce z książkami, ani czymś porastającym kurzem, jak starożytne dekrety. Teologia jest przede wszystkim nauką o Bogu – który jest naszym Stwórcą i ostatecznym celem”, pisze ksiądz katolicki, John Jenkins. Patrzy on na Sobór jako na serię tragicznych – z punktu widzenia życia Kościoła i wiary – pomyłek, nie przestając wyznawać wiary w „jeden święty katolicki i apostolski Kościół” i nie popadając w tak modny dziś sedewakantyzm. *) „Ponieważ wszystko, co czynimy jako istoty ludzkie, ukierunkowane jest na jakiś cel, nasze wyobrażenie o Bogu ma bardzo poważne i daleko idące skutki w każdym aspekcie naszego życia”.

 

000000DSC_0167

 

W jaki sposób do dokumentów, które zostały przyjęte na ostatnim Soborze wkradły się błędy doktrynalne? Dlaczego aż do tej pory panowała na ten temat istna zmowa milczenia, a dziś, ilekroć ktoś się ośmieli wspomnieć o błędnych lub nieprecyzyjnych ustaleniach Soboru, zostaje zakrzykiwany i pomawiany o schizmę i nieposłuszeństwo?

Katoliccy krytycy Soboru są jednak zgodni: w jego dokumentach znajdują się rzeczy niejasne, lub sprzeczne z wiarą katolicką, z Pismem świętym, „ale nawet z tym, co moglibyśmy nazwać zdrowym rozsądkiem”, jak stwierdza cytowany wyżej kapłan. Do dziś brakuje możliwego do przyjęcia przez rozum ludzki wyjaśnienia zagadki przedostania się tych błędów do oficjalnego nauczania Kościoła (owe próby bardzo skomplikowanych wyjaśnień nazywa się „hermeneutyką ciągłości”). Przykład. Konstytucja Gaudium et spes (w podtytule: O Kościele i świecie współczesnym) stwierdza w paragrafie 24, że unikalność człowieka polega na tym, iż jest on jedynym stworzeniem, którego „Bóg chciał dla niego samego, nie może odnaleźć się [on] w pełni inaczej, jak tylko poprzez bezinteresowny dar z siebie samego”.

Co oznacza to stwierdzenie?

Określa ono nową w nauczaniu Kościoła relację między Bogiem a człowiekiem. Zanegowana jest tu celowość życia człowieka, zadekretowane odmienne jej pojmowanie, sprzeczne z tradycyjną nauką Kościoła, z Pismem świętym. Jak pisze św. Paweł w I Liście do Kolosan wszystkie byty, łącznie z człowiekiem Bóg stworzył dla Swojej chwały… „Ponadto człowiek”, wyjaśnia ks. Jenkins, „>odnajduje się<, to jest odnajduje swój cel w życiu nie w sobie samym, ale w Bogu, a konkretnie przez poznanie prawdy i życie według niej. Twierdzenie, że Bóg pragnął człowieka dla niego samego sprzeczne jest nawet ze zdrowym rozsądkiem. Kiedy mówimy >dla czegoś< mamy na myśli >po coś< lub >w jakimś celu<. Zamiar oznacza zawsze podporządkowanie czegoś celowi. Twierdzenie, że Bóg >chciał człowieka dla niego samego< sugerowałoby, że Bóg uczynił w jakiś sposób człowieka samowystarczalnym, że uczynił człowieka swym własnym celem<”.

W świetle tego stwierdzenia, pochodzącego z oficjalnego dokumentu Soboru, Kościół musiałby się wyrzec całej dotychczasowej nauki o naturze człowieka! O tym, co wynika z faktu, że człowiek jest  stworzeniem. „Sprzeczne jest też z oczywistym faktem, że człowiek nie jest stworzony po to, by odnalazł samego siebie, ale by odnalazł Boga”.

Czy dzisiejszy dramat poparcia w parlamencie ustawodawstwa zezwalającego na In vitro, przy bezsilnym wołaniu kilku biskupów, którzy rozumieją, czym jest ta procedura, nie jest konsekwencją zagnieżdżenia się tego stwierdzenia w powszechnej świadomości? Stwierdzenie to nie jest „niewinne”! Idee mają konsekwencje. Skoro stworzenie już nie odnosi się całym swoim życiem, umysłem, wolą, pragnieniem, do swojego Stwórcy, utraciło bowiem rozumienie, jaka jest istota łączącej go z Nim więzi, to co mu przeszkadza „wziąć” sobie z półki supermarketu życie, które mu właśnie udostępniła nauka i technologia „w służbie człowieka”? Człowieka – jedynego centrum wszystkiego co istnieje, pępka świata.

Kto mu tego zabroni? I w imię czego? Jacyś hierachowie, wołający głosem łamiącym się od nadmiaru wzburzenia? Kogo oni reprezentują? Organizację religijną. Taką, jakich wiele.

Wolność religijna, wolność do kresu

„Istnieją pewne doktryny soborowe” – pisze cytowany ksiądz katolicki – „które tworzą niejako kręgosłup jego całego nauczania, serce jego innowacyjności i zarazem źródło niszczycielskiej siły. Istnieją trzy główne doktryny, które można nazwać filarami Kościoła soborowego, promulgowane w trzech różnych dokumentach Vaticanum II. Pierwszym z nich, być może najbardziej radykalnym i rewolucyjnym jest dokument zatytułowany Dignitatis humanie – o wolności religijnej. Drugim jest dokument Gaudium et spes – o Kościele w świecie współczesnym. Ten element doktryny określony został przez współczesnych mianem >kolegializmu<, odpowiada on w istocie masońskiemu ideałowi braterstwa. Trzecim ważnym dokumentem jest dekret Unitatis redintegratio – o ekumenizmie, którego logiczną konsekwencją jest idea równości wszystkich religii”.

Autor zaznacza, że główny twórca dekretu o wolności religijnej (Dignitatis humanae znaczy „godność ludzka”), ks. John Courtney Murray w 1954 r. otrzymał nakaz zaprzestania głoszenia swoich poglądów, uznanych przez Stolicę Apostolską za heterodoksyjne, czyli niezgodne z doktryną wiary.

Osoba ludzka według tego dokumentu ma prawo do wolności religijnej.

Kościół nigdy – aż do Soboru – nie powoływał się na żadne „prawa” człowieka. W Kościele mowa była o obowiązkach wobec Boga! Prawa człowieka to właśnie ów nowy język Kościoła. Dokument definiuje wolność religijną jako stan, w którym „wszyscy ludzie powinni być wolni od przymusu ze strony czy to poszczególnych ludzi, czy to zbiorowisk społecznych i jakiejkolwiek władzy ludzkiej” w sprawach religijnych, w działaniu według własnego sumienia. Dodając: „byle w godziwym zakresie”. Brzmi to na pierwszy rzut oka zdrowo i racjonalnie. Ale, jak zauważa ks. Jenkins, nie wiadomo, co miałby oznaczać ów „przymus”. Skoro mogłaby wprowadzić go „władza ludzka”, to znaczy również, że mogą nim być „wszelkie formy ograniczeń nakładane przez władzę”. Władza nie może więc – według ustaleń Soboru – w żaden sposób preferować jednej religii kosztem drugiej. W konsekwencji – we wszystkich sprawach, które niosą ładunek moralnego zła, z punktu widzenia etyki chrześcijańskiej, władza powinna zachować neutralność. Wolność jest bowiem najważniejsza. Państwo neutralne światopoglądowo, to państwo, które zawiesza więc osąd, co jest dobre, co złe. Takie państwo nigdy nie sprzeciwi się procedurze In vitro. Jak ujmuje to ks. Jenkins, treść tego dekretu zawiera zmienioną doktrynę, która jest „sama w sobie zabójcza dla cywilizacji i kultury zachodniej”.

 

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

Dokument o wolności religijnej pozostawia również dowolność interpretacji wobec terminu „według sumienia”. Jeśli nie jest to sumienie chrześcijańskie, prawidłowo uformowane, to mogą się w nim swobodnie mieścić wszystkie, najbardziej dewiacyjne i zbrodnicze upodobania – jako zestaw indywidualnych przekonań, od których wara, by je potępiać, czy korygować, komukolwiek. ”Sam tekst stwierdza jasno”, pisze cytowany kapłan, „że Kościół pragnie tej wolności nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich ludzi, gdyż jest to, wedle Soboru, prawo >wynikające z samej godności ludzkiej<. Wydawać by się więc mogło, że wolność od przymusu przysługuje wszystkim przekonaniom, bez względu na to, jak oderwane są one od rzeczywistości”.

Dalej znajdujemy w Dignitatis humanae stwierdzenie, że „prawo do owej wolności przysługuje trwale również tym, którzy nie wypełniają obowiązku szukania prawdy i trwania przy niej”. Tekst „nie podaje żadnych kryteriów, w co można wierzyć, by cieszyć się wolnością (a w rzeczywistości stwierdza, że przysługuje ona wszystkim przekonaniom), podkreślając, że nawet ludzie złej woli wolni są od przymusu, musimy wyciągnąć z tego wniosek, że nawet socjopaci i podżegacze do ludobójstwa powinni mieć zagwarantowaną wolność nieskrępowanego głoszenia swych przekonań, wedle słów dokumentu >prywatnie i publicznie, indywidualnie lub w łączności z innymi<. Dokument wprawdzie dodaje >byle w godziwym zakresie<, zakres ten jednak nie jest nigdzie zdefiniowany ani wyjaśniony. Nie wspomina również, kto określa ten zakres i kto może egzekwować jego przekroczenie” (ks. J. Jenkins).

Autor tego komentarza uzmysławia fakt, że wolność religijna prowadzi w rezultacie do zniszczenia społeczeństwa.

Bowiem „sama istota prawa i cywilizacji zakłada istnienie pojęcia sankcji. Inaczej mówiąc jedne zachowania i idee są dozwolone, inne nie (…). Akceptacja wolności religijnej w sposób, w jaki czyni to Vaticanum II, stanowiłaby wyrok śmierci na wszystko, co nazywamy cywilizacją i kulturą, a to z tego prostego powodu, że w takim przypadku żadne społeczeństwo nie będzie miało władzy przymuszać nikogo, nawet najbardziej zdegenerowanych jego członków”.

To dlatego głosy zafrasowanych i przerażonych biskupów polskich, zdruzgotanych tym, jak traktuje się w ich ojczyźnie naukę Jana Pawła II “o świętości ludzkiego życia”, oraz przytaczających wszystkie możliwe argumenty etyczne, zdrowotne i biologiczne, jakie padają ze strony obrońców życia w sprawie In vitro, trafiają w próżnię. Ich adresaci nie słyszą ich. Nie tracą przy tym dobrego samopoczucia. Jest przecież wolność religijna!

„Zbawiciela potrzebujemy właśnie dlatego, że człowiek pozostawiony sam sobie znajduje się w niebezpieczeństwie kary [wiecznej], a nie dlatego, że posiada jakąś wrodzoną godność. Rodzaj ludzki potrzebuje, by Zbawiciel nauczał go prawdy właśnie dlatego, że sumienia nasze zostały wypaczone przez grzech” (ks. J. Jenkins).

 

00000steugene5

 

Uwikłanie semantyczne w pojęcie godności człowieka wyzwoliło w czasach posoborowych nieprawdopodobną ilość nadużyć. Trudno jest dziś się od tego balastu uwolnić. W skrócie można powiedzieć, że wywindowanie tego pojęcia na niebotyczny piedestał niejednokrotnie utrudnia, albo wręcz uniemożliwia ludziom sprawujących władzę w państwie pełnienia ich podstawowej roli, jaką jest odpowiedzialność za wspólnotę obywateli, za dobro wspólne. Jeśli zniszczy się – np. przez terror „godności”, czy nadużywanych w celach ideologicznych „praw człowieka” – podstawowe zasady cywilizacyjne, które społeczeństwa Zachodu zawsze akceptowały, takie jak ochrona życia ludzkiego, instytucji monogamicznego małżeństwa, własności, świeckiego wymiaru sprawiedliwości, który nie pozwala by zemsta rodowa, czy samosądy były “prawem”, pozostaną tylko atrapy tych państw, niezdolne do rozwiązywania najbardziej elementarnych potrzeb własnych obywateli. Tolerujące chaos i anarchię, a nawet zbrodnię, na przykład tę przedstawianą jako “dobrodziejstwo dla bezpłodnych par”, czy też kogokolwiek, komu zamarzyło się własne (ale czy tylko własne?) dziecko z probówki.

W przypadku kwestii In vitro szczególnie wyraźnie widać, że pojęcie „państwa neutralnego światopoglądowo” jest fikcyjne. Nie ma czegoś takiego. „Prawa i zwyczaje, jakie państwo sankcjonuje i promuje, są z definicji wyrazem jego wierzeń” (ks. J. Jenkinsj). Jakie prawo uchwalasz, tak wierzysz. Potrafisz odróżnić dobro od zła lub nie potrafisz. Umożliwia ci to lub zabrania twoja wiara. „Jeśli skazujemy mordercę, czynimy to dlatego, iż znamy zakaz >nie zabijaj<. Jeśli aresztujemy złodzieja, czynimy to dlatego, że znamy zasadę ochrony własności prywatnej i przykazanie >nie będziesz pożądał mienia bliźniego twego<. Te fundamentalne zasady są w istocie religijnym aspektem państwa, (…) tworzą fundament każdej kultury i cywilizacji”.

Co dzieje się z państwem, gdy dekalog, czyli etyka katolicka przestaje być fundamentem jego polityki? Gdy nauka Chrystusa jest traktowana jak jedna z wielu równoprawnych nauk, czy raczej opinii, a jej treść nie ma już realnego znaczenia dla życia żadnego człowieka i jego domniemanej przyszłości po śmierci?

Można wyrzucić religię ze szkół i zabronić udzielać się Kościołowi w życiu publicznym. Ten wybór jednak też będzie wyborem religijnym. „>Obojętność< państwa nie jest w zasadzie możliwa” – mówi ks. J. Jenkins – dlatego w praktyce zasada ta [neutralności światopoglądowej państwa] oznacza przyjęcie religii opartej na wolności i godności człowieka”.

Nowy Darwin

W nieunikniony sposób człowiek, którego nowy status odkrył ostatni Sobór, spotyka się z tym człowiekiem, który został wykoncypowany przez Darwina i jemu podobnych „uczonych”. Dla Darwina człowiek także nie jest stworzeniem – dziełem Boga, doskonałym pod względem swojego naturalnego wyposażenia, posiadającym duszę, która jest darem Stwórcy – ale produktem ewolucji. Wyewoluował z jednej komórki. Jest „dzieckiem procesu”, jaki odbywał się rzekomo w przyrodzie przez miliardy lat. Procesu pozbawionego celowość, wynikającego z milionów przypadkowych zdarzeń. Nikomu nic nie zawdzięcza. Nie potrzebuje nikogo. Dla takiego człowieka nie ma „Ojca w Niebie”. Nie jest on też nikomu nic winien. Nie ma celu poza sobą samym. Nie musi z niczego tłumaczyć się przed Bogiem. Jest sam panem – choć być może na drodze ewolucji przekształci się jeszcze, za kolejny milion lat, w coś doskonalszego.

Pytanie, dlaczego ci, których tak oburza – słusznie – przyjmowanie „zdobyczy” procedury In vitro w kategoriach postępu nauki i medycyny, milczeli, gdy szkoły i uczelnie katolickie – jak jeden mąż – płaszczyły się i płaszczą nadal przed tą pseudonaukową teorią, całkowicie fantastyczną, na której poparcie nie ma żadnych naukowych dowodów, szydzącą z ludzkiej zdolności rozumowania i z biblijnej nauki Kościoła? Dlaczego teoria ewolucji Darwina nie doczekała się jednoznacznego potępienia przez hierarchię posoborowego Kościoła jako nieuprawniona hipoteza, która tylko zaśmieca umysły młodych ludzi i podręczniki szkolne – te najnowszej generacji także, pomimo, że uczeni francuscy, kanadyjscy, amerykańscy dawno rozprawili się z jej pryncypiami? Dlatego, że oba stwierdzenia – to zawarte w Gaudium et spes i to, które narodziło się w pozytywistycznym umyśle Karola Darwina – łączy wspólna idea – zanegowania Boga Stwórcy.

Na gruncie filozofii realistycznej nie da się obronić twierdzenia, że człowiek jest “tak wielki”, iż Bóg chciał go dla niego samego. Żaden spójny system etyczny, jaki istniał kiedykolwiek na ziemi nie jest w stanie wytworzyć i zaakceptować takiej idei.

Człowiek, który zapomina, że jest stworzeniem, będzie w kółko trąbił o swoich wielkich prawach.

Człowiek, który nie rozumie, że ma duszę nieśmiertelną, dzięki której może nawiązać relację ze swoim Stwórcą, będzie przyjmował „prawo do wolności religijnej” jako swoją wielką, należną mu zdobycz – podsuniętą mu przez ostatni Sobór… I za nic będzie miał cały dekalog, bo islam, czy wyznania hinduistyczne nie uznają dekalogu, a też są „dobre”. Niestety, prawo to zagwarantowane zostało również na ostatnim Soborze i przypieczętowane podczas wielkich spotkań międzyreligijnych.

Wbrew jednak nowemu humanizmowi głoszonemu przez ostatni Sobór, a w ślad za nim także przez posoborowych papieży, człowiek realizuje cel, dla którego przyszedł na ziemię przez „oddawanie czci Bogu za pośrednictwem Kościoła, a nie na odwrót” (ks. J. Jenkins).

Programem Soboru stała się „religia wyznająca kult człowieka, który czyni siebie bogiem. Gaudium et spes stwierdza jasno, że wszystko powinno być czynione dla dobra człowieka (a nie ku czci Boga) (…). Podczas lektury tego dokumentu uderza nas fakt, że nie zawiera on ani jednej wzmianki o porządku nadprzyrodzonym, samo słowo >nadprzyrodzony< nie pojawia się w nim ani razu”.

Czym jest in vitro ze swojej istoty?

Uważa się je za technikę „w służbie życia”. Co jednak jest tu najważniejsze? Czy człowiek, który rozumie, że istnieje Stwórca, że on sam jest stworzeniem, może nawet myśleć o tym, by mógł sobie „brać” życie, jak chce i kiedy chce? Bo oto, gdy doszło już do tego, że nauka “rozłożyła” proces przekazywania życia, w jego materialnym wymiarze, na poszczególne elementy – i można sobie już „złożyć” dziecko, jak ludzika z klocków lego: jedna komórka, druga komórka, probówka, albo inne szklane naczynie, pyk!, i niech się poczyna, będzie mały człowieczek, żywy! – trzeba starać się zrozumieć, jaka jest natura tego czynu.

Przecież nawet słowo „poczęcie” zawiera treść religijną – żeby mogło być poczęcie muszą istnieć pierwiastki życia. Życia, które jest darem. Człowiek ich nie stworzył.

„Istotą In vitro jest handel ludźmi”, stwierdziła p. Kaja Godek z Fundacji Pro prawo do życia. Czy rzeczywiście? Czy najważniejsze jest to, że zawarte w ustawie o In vitro określenia „godzą w normy konstytucyjne”, „pozwalają na >produkcję< zarodków, które nigdy nie będą mogły się rozwinąć, wprowadzają surogację oraz możliwość anonimowości dawcy, eugeniczne praktyki (zarodki, u których wykryje się jakieś wady, mogą być bezkarnie niszczone), a z metody może korzystać każdy, czyli niekoniecznie osoby pozostające w związku małżeńskim”? I że In vitro niczego nie leczy oraz, że „ jest to ustawa o selekcji dzieci do urodzenia”? Czy najważniejszy jest niezaprzeczalny fakt, że choć ”w prawie mogą być luki dotyczące ludzkiego genomu, ale gdy dochodzi już do pozaustrojowego poczęcia zaczynają działać prawa dziecka poczętego i władza ma obowiązek je szanować…” (Marek Jurek)?

Tak, to niewątpliwie są sprawy najważniejsze z punktu widzenia etyki humanitarnej, godności człowieka, nowej humanistycznej religii.

Ale istnieje też inny rodzaj argumentacji przeciw In vitro, który nie jest dziś wśród obrońców życia popularny.

Apogeum pychy ludzkiej

„Dlaczego ludzie nie myślą?”, pyta dziewięćdziesięcioletnia Wanda Półtawska, lekarz psychiatra, która jedyna chyba w Polsce spośród „osób publicznych” zdaje sobie sprawę, że sięgnięcie po procedurę In vitro jest najstraszliwszym grzechem, jaki człowiek mógł w swojej historii popełnić. Grzechem przeciw Bogu. Nie tylko i wyłącznie „grzechem przeciw człowiekowi”, jak się to coraz częściej dziwacznie ujmuje. “Apogeum pychy człowieka to grzech in vitro”, podsumowuje  dr Półtawska.

Dr Wanda Półtawska wraca do podstawowych przedsoborowych pojęć (w materiale filmowym Biura Prasowego Konferencji Episkopatu Polski!), mówi śmiało o realności grzechu: „In vitro jest prostym odrzuceniem Boga Stworzyciela. To nie jest prawda, że ludzie – ojciec i matka – dają życie. Życie ludzkie to jest owoc działania Boga, który stworzył ludzi – ojca i matkę – jako narzędzie, aby mieć materiał. Oni dają materiał dla ciała, ale życie daje Bóg”. Dr Półtawska nie ma wątpliwości: „In vitro to jest najcięższy grzech, jaki można sobie wyobrazić. Odrzucenie Boga Stworzyciela”.

Lekarka przyznaje: oczywiście może ktoś powiedzieć, że nie wierzy w Boga. „Ale jeśli przyjmujesz, że istnieje Stwórca, to jest to ten sam grzech, który spowodował, że istnieje piekło. Lucyfer chciał zastąpić Boga. Teraz ludzie chcą zastąpić Stworzyciela. Oczywiście tak się nie da. W rezultacie, stworzenie dokonuje gwałtu na Stwórcy. Cięższego grzechu w ogóle nie można sobie wyobrazić”.

Szlak kulturowy tej zmiany został wytyczony dawno przed Soborem. Wszystko co ważne zostało wzięte w nawias lub rozłożone na cząstki elementarne w głowach filozofów epoki oświeceniowej i złożone w nieokreślony kształt. Widać to bardzo wyraźnie w sztuce. Pokazuje ona królestwo niejasności i nieokreśloności, świat horyzontalnych wartości, nic nie mówiących stwierdzeń, prawd pozbawionych znaczenia i zasad obywających się bez sankcji. Świat pozbawiony hierarchicznego porządku. Świat, w którym byty ustępują miejsca idei. Posoborowe nauczanie Kościoła stało się „tekstem do interpretacji”, do którego potrzebny jest „klucz”. „Hermeneutyka ciągłości”? A nie „hermeneutyka zerwania”? I kto da odpowiedź, jaka jest ta „autentyczna interpretacja Soboru”?

Skąd się wzięły niejasności? Jaki jest związek między Soborem watykańskim II a zmierzchem kultury Zachodu, a wcześniej kryzysem filozofii, upadkiem sztuki? Dlaczego w kontekście In vitro prawie nigdy nie pojawia się pojęcie grzechu? Uderzenie w prawa człowieka, godność osoby ludzkiej, och tak! – ale nigdy obraza Boga.

„Mody zawsze były i będą – głównie dlatego, że ich istotą jest zmienność”, stwierdza J. Bralczyk w tekście, jaki dano na egzaminie maturzystom. “Co dziś >nosi się< w mówieniu i pisaniu publicznym? (…). Dominującymi tendencjami dzisiejszego języka publicznego wydają się jednak: funkcjonalizacja wypowiedzi i nastawienie na jej atrakcyjność. Wypowiedź publiczna ma być funkcjonalna. Na licznych szkoleniach, w poradnikach i podręcznikach uczy się mówienia nie tyle dobrego, ile skutecznego: prezentacji, obiegu informacji….”

Można dać i inne przykłady: „Ludzie mają prawo do posiadania dziecka”, „metoda In vitro leczenia bezpłodności”, „…to dobrodziejstwo dla par bezpłodnych”. I te, z jakże niedalekiej przeszłości:„Idziemy ku zdobyczom cywilizacyjnym”, „Maszerujemy w postępie ludzkości”, „Nikt nam nie wydrze praw człowieka”, “Człowiek to brzmi dumnie…”. Nawet po trupach osiągniemy postęp. Wydrzemy niebu jego tajemnicę. Tajemnicę życia.

Obrońcy ostatniego Soboru i autorzy jego dokumentów, jak przypomina ks. Jenkins, „często uciekają się do wymówki, że nauczanie Vaticanum II wymierzone było w reżimy totalitarne, które zagrażały godności rodzaju ludzkiego. Jeśli jednak przyjrzymy się historii trzech ostatnich stuleci, od wybuchu rewolucji francuskiej po dziś dzień, dostrzeżemy, że wojny prowadzone w imię ludzkiej godności pochłonęły więcej istnień ludzkich niż wszystkie inne wojny razem wzięte”.

Absurdem jest oskarżać o wszelkie zło w Kościele – i w kruszejącej na naszych oczach cywilizacji zachodniej – tylko postępowych biskupów i Sobór. Absurdem jest także – zwłaszcza gdy jednocześnie abstrahuje się od Magisterium Kościoła, tradycyjnego niezmiennego nauczania na temat Boga, prawd wiary i zasad działania Kościoła – przypisywanie przez niektórych świeckich komentatorów wyłącznie sobie „odkrycia” błędów i nieścisłości zawartych w doktrynie Vaticanum II. I pełne satysfakcji z własnej mądrości śledzenie sprzeczności w wystąpieniach ludzi Kościoła – wyprowadzonych dziś przez myśl soborową, tak często wbrew sobie, na bezdroża. Pomimo osobistej świętości i szczerej woli służenia Bogu i Kościołowi.

To nie świeccy „demaskatorzy”, którzy tak triumfalnie ogłaszają dziś katalogi błędów i wypaczeń posoborowej doktryny, ale sam Kościół dokona oczyszczenia się z tych błędów, w oparciu o własne nauczanie. Nie jest ważna liczebność tych, którzy nazywają błąd błędem. Są obecni w Kościele, nie milczą – mimo, że stanowią znikomą mniejszość i nie mają zazwyczaj oparcia w biskupach miejsca. Nie ma takiej możliwości, by wykluczono ich z Kościoła, mimo, że są takie próby. Swojej siły nie zawdzięczają ludzkiej solidarności i lojalności.

 

00000Festa 2005 014

 

Wszyscy ci ludzie ufają w pomoc Maryi, Matki Boga – Człowieka. Demaskatorki Wszystkich Herezji.

Ona zdemaskuje każdy błąd i zniszczy każdą nutę lekceważenia i fałszu w traktowaniu Jej Syna i założonego przez Niego Kościoła, którego jest Królową. Nie pozwoli na szerzenie się błędów i nieprawości. Jest Niepokalanym Poczęciem i zarazem Matką, „której duszy grzech nigdy nie owionął, na której piersi Wcielony Bóg spoczywał tak nietykalny i bezpieczny, jak na łonie Odwiecznego Ojca, która była Jego niebem na ziemi… ”

Ta najbardziej wpływowa w niebie Osoba, przed którą drży piekło, jest naszą Matką, “nie z natury, która jest przypadkowa, ale przez to, co nadprzyrodzone, które jest zasadnicze” (ks. Robert Hugh Benson).

Ceną, jak zawsze, jest cierpienie i odrzucenie, samotność i krzyż. To, co obiecał Chrystus wierzącym w Niego. Ale życie, które zrodziło całą Ewangelię i całą historię Kościoła, które utwierdza nas w wierze zmartwychwstaniem, jest zarówno ludzkie, jak i Boskie.

“Potraktujecie Kościół katolicki jako wyłącznie Boski, a potkniecie się o jego skandale, jego błędy i jego braki. Potraktujecie go jako wyłącznie ludzki, a zostaniecie uciszeni przez jego cuda, jego świętość i jego wieczne zmartwychwstanie” (ks. R. H. Benson).

Pełne ukazanie, jak dalece fałsz wmieszał się w nauczanie Kościoła nie będzie z pewnością łatwe i nie będzie tylko triumfem ludzkiego rozumu i jego zdolności analitycznych. Nade wszystko będzie dziełem łaski.

“Przede wszystkim Kościół daje dowód swej Boskości poprzez sam ten znak, na który wskazał Chrystus, jako na dowód dla siebie samego. Zakładając, że Kościół każdego dnia umiera, że w jakimś stuleciu i w jakimś kraju jego dzieło ponosi porażkę, że jego nauka jest dyskredytowana w jednym pokoleniu, jego aktywna moralność w drugim, a jego ideały w kolejnym, jak to się dzieje, że codziennie zmartwychwstaje, że jego stare symbole znów podnoszą się z ruin, że jego cnoty są oklaskiwane przez dzieci ludzi, którzy je porzucili, że dzwony i jego muzyka na nowo rozbrzmiewają tam, gdzie niegdyś jego kościoły i domy pozostawiono opustoszałe?”

„Maryja jest moją Matką…, ponieważ, jeśli umarłem z Chrystusem, już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus. (Ga 2,20) jednym słowem, jest to obcowanie świętych, które On rozpoczął poprzez te słowa i przypieczętował swoją śmiercią”. (ks. R.H. Benson).

 

Rembrandt – Boże Narodzenie

 

cdn


 

*) ks. John Jenkins FSSPX – Konferencja pt „Sobór watykański II – śmierć zachodniej kultury”

**) ks. Robert Hugh Benson, 1910r., “Paradoksy katolicyzmu”

 

Możliwość komentowania jest wyłączona.