Pułapka w pułapce
Gustav Le Bon nie był wcale odkrywcą Ameryki, gdy w 1895 roku oznajmił, że w tłumie „świadomość jednostki w naturalny sposób staje się uległa i zdominowana przez zbiorowy umysł tłumu, odznaczający się jednomyślnością, emocjonalnością i słabością intelektualną” (Psychologia tłumu). Wszystko to już dawno temu wiedział Kościół, który nigdy nie odnosił swojego nauczania do tłumu, zawsze do jednostek. Jednak książka Le Bona – dziś nieco zapomniana – zrobiła wrażenie na Francuzach, którzy w tamtych czasach gwałtownie się laicyzowali.
Proponowane w naszym kraju sposoby radzenia sobie z propagandą na rzecz dewiacji niekiedy przypominają to, co Sowieci przedstawiali swego czasu światu zachodniemu – zresztą z powodzeniem – jako „walkę o pokój”.
Profesjonaliści od obrony przed gender mówią wiele o godności i prawach człowieka. Nigdy o wielkości duszy ludzkiej, o grzechu i prawach Boga.
Walka z propagandą gender przypomina niejednokrotnie „walkę o pokój”; bierze pozory za rzeczywistość. A przecież tzw. gender to tylko kolejna odsłona tego samego dramatu, obecnego na świecie od ponad stu lat. Nowy pomysł dotyczący zagadnienia, które spędza sen z oczu maltuzjanom: co zrobić z faktem, że wciąż na świecie rodzą się nowe dzieci (a to, jak wiadomo zagraża ładowi światowemu i środowisku naturalnemu).
Żeby przerwać skandal przychodzenia na świat kolejnych pokoleń, najpierw zainicjowano światową kampanię na rzecz rozwiązłości, zwłaszcza nieletnich. Równocześnie z nią rozpoczęto propagowanie aborcji jako najlepszego środka antykoncepcyjnego (wraz z nowym, bardziej radykalnym etapem walki o prawa kobiet).
Teraz przeskoczyliśmy na etap promocji dewiacji. Czy metoda naukowych wykładów oświecających prosty lud w kwestii różnic między płciami oraz listów protestacyjnych, marszów, czy deklaracji podsuwanych do podpisu politykom i zwykłym obywatelom, to rzeczywista walka z tym zjawiskiem? Czy raczej lansowanie zbiorowych lamentów zamiast prawdziwej walki. Lamenty, choćby najbardziej słuszne i chwytające za serce, nie wzruszą tych, do których są adresowane. Uleganie nastrojowi, jakie tworzą masowe protesty, z towarzyszącymi im emocjami i nadziejami, prowadzi do oszukiwania samych siebie. Paradoksalnie, rozpowszechnia wygodnictwo.
Bo co to niby ma znaczyć: zostawiłem swój podpis, a więc sprawa załatwiona. Bo ja jestem przeciw… Kogo moja deklaracja obchodzi? Kto z czynnych działaczy na rzecz gender przejmie się faktem, że jakiś profesor wygłosił wykład? Są to działania, których skutek jest mało znaczący, a które czyni się z a m i a s t zajęcia naprawdę czynnej postawy.
Czynna postawa wobec ideologii gender jest tak samo konieczna jak czynny sprzeciw wobec każdego publicznego kłamstwa, jawnej niesprawiedliwości, przemocy, krzywdzenia kogoś, wykorzystywania i zastraszania.
Zajmują taką postawę wszyscy, którzy działają nieszablonowo i na własną odpowiedzialność, wykorzystując wszelkie możliwości umysłu oświeconego światłem wiary. Czynna postawa to jest trzeźwe zdanie sobie sprawy z istoty i źródeł zła. Nazwanie zła jego właściwym imieniem. Oraz osobiste zajęcie stanowiska.
Dlatego, że nie taimy prawdy, nie przeinaczamy jej, nie cofamy się na widok zła, nie chowamy się też za „naszych przedstawicieli”, „aktywnych obywateli” etc. Nie mówimy też o żadnym dialogu, wyważaniu racji. Nie zastrzegamy się: Tak, ale... Nie czynimy nic zbiorowo. Nie działamy „w imieniu zbiorowości”, „jako zbiorowość”. Na nikim, do kogo skierowane są te apele i protesty, nie robi wrażenia, że „jest nas już tylu…”, „ostatnio przyłączyli się do nas…”, „możemy się wreszcie policzyć…”. Presja, jaką rzekomo można w ten sposób wywierać na ustawodawców, jest fikcją. A ten sposób działania uczy tak naprawdę bierności. Tyle, że sumienia się szybko uspokajają. Zrobiliśmy to, co do nas należało. Czy rzeczywiście?
Kupą, mości panowie, kupą, mawiano na kartach Sienkiewicza. Na ten temat pojawiały się dziesiątki żartów w czasach PRL-u. Wyrażały one przekonanie, że choć w systemie, jaki nam zaaplikowano, wszelkie zorganizowane działania zbiorowe mogą mieć duże znaczenie, to ze względu na sprawność służb mają one zawsze charakter fasadowy, co wcześniej czy później musi się okazać. Są pożywką dla grubszych manipulacji przy pomocy subtelnych socjotechnik, przede wszystkim ukrytej perswazji. Nie dają możliwości, by rzeczywiście walczyć ze złem komunizmu, a nie z papierowym tygrysem wykreowanego zagrożenia. Komuniści bojąc się jak ognia niezależnych organizacji społecznych, stali się mistrzami w sterowaniu nimi i rozkładaniu ich od wewnątrz.
Dziś obserwujemy powtórkę z czasów, gdy zachęcano nas, z oficjalnych trybun, byśmy znaleźli się w wielkim tłumie walczących o pokój. Bo przecież jasne, że imperialistyczne siły nie marzą o niczym innym jak o wojnie atomowej. W celu wzmocnienia motywacji do zaangażowania się w zbiorowe akcje, które są łatwe do skontrolowania i przesterowania w razie potrzeby, wytwarza się atmosferę zagrożenia. Powołuje się do istnienia potwory, których zadaniem jest sianie grozy. Czy nie jest tak ze zjawiskiem określanym mianem gender?
Potrzebny jest rycerz
“Wiedz o tym, że jesteś obecnie na scenie, gdzie ci się przypatruje ziemia i niebo całe, walcz jako rycerz, abym cię mógł nagradzać; nie lękaj się zbytecznie, bo nie jesteś sama” – to słowa Pana Jezusa do Siostry Faustyny (Dzienniczek, 1760).
Gdy nie działamy na własną odpowiedzialność łatwo możemy zacząć czynić to, co chcieli od nas Sowieci organizując „akcje pokojowe”, które – jak przypomina Józef Mackiewicz – „poparte licznymi światowymi kongresami pokoju obediencji komunistycznej, stały się notorycznym sloganem interesów międzynarodowego komunizmu” (Józef Mackiewicz, W cieniu Krzyża).
Dziś namawia się nas byśmy wobec naporu gender przypadkiem nie byli bezczynni, tylko wciąż coś podpisywali, klikali, wysyłali jakieś papiery. Presja jest coraz silniejsza. Mamy protestować udzielając pełnomocnictw tym, którzy chcą nas uprzejmie, a niekiedy wręcz nachalnie wyręczyć w zwalczaniu zła. (Gotowi są to zrobić nawet za symboliczną kwotę. Tylko żebyśmy zapłacili… )
Chwyt jest prosty. Gdy już wiadomo, iż jesteśmy tak przerażeni, że gotowi jesteśmy zrobić cokolwiek, by powstrzymać napór zła, wyrastają przed nami jak spod ziemi kolejne wcielenia Jurków O. Oni tak chętnie zrobią to wszystko za nas, tylko dajmy im swoje pieniądze! Produkcja kolejnych mutacji twórcy Przystanku Woodstock nie przedstawia większych trudności, bo ludzie z natury ufają tym, którzy chcą coś dobrego dla innych zorganizować. A poza tym zwykle nie mają czasu, by się temu przyjrzeć. Polacy mają dobre chęci, są łatwowierni i zaganiani. Na tym można zarobić.
„Rzecz obrócona została w ten sposób”, przypomina Mackiewicz okres walki o pokój, „wszystko co zagraża tym interesom pojmowane jest jako agresja zagrażająca pokojowi światowemu (…) Natomiast najbardziej nawet jawne agresje ze strony komunistów, mianowane są słuszną akcją wyzwoleńczą, wyrazem dążności ludzkich, nie naruszających lecz umacniających pokój”.
Lęk przed wojną było łatwo rozniecić, pamięć wojennej tragedii była świeża. Dziś podsuwa się nam pod oczy coraz okropniejsze obrazy wynaturzeń, nieraz z teatralnym wręcz przerysowaniem – a o to w epoce zaawansowanych technik medialnych jest łatwo – budząc poczucie zagrożenia, zwłaszcza w rodzinach. Czy nie robią tego ci sami, którzy dyskretnie sterują ruchem protestów, bacząc, by działał tu tylko umysł zbiorowy i nikt nie psuł scenariusza?
Biorąc udział w zbiorowym proteście często czujemy się zwolnieni z działań indywidualnych, przemyślanych, nie podejmowanych pochopnie – a one są prawdziwym sprawdzianem naszej postawy i obowiązkiem ludzi myślących. Zbiorowemu protestowi zawsze przypisuje się znaczenie, którego on nie posiada.
Jeśli katolicy będą się nadal tylko gorszyć i podpisywać listy protestacyjne, czy posłusznie maszerować na wiece, będą właśnie (umownie) umacniać pokój, dostarczać argumentów lobby, które niczego więcej nie pragnie jak to, by zmagać się z nim właśnie w ten wygodny dla niego sposób na wytyczonym przez niego terytorium.
Na Jarmarku cudów, jakim bywa życie publiczne dzieją się cuda, bo handlarze wiedzą jak i gdzie coś sprzedać, by się opłaciło. (Wiedzą to samo, co dziady proszalne z medalikami, wionące alkoholem, pod Jasną Górą; dziady, które chcą nam gwałtem przypinać te medaliki wraz z ohydnymi kokardkami. Podwiązać się do czegoś to jest dziś cała sztuka. Dziady podwiązują się do medalików).
Jedna z najskuteczniejszych manipulacji polega dziś na tym, że zaczynamy na wyrost wierzyć facetowi, który chwyta nas za guzik w przejściu podziemnym z okrzykiem: Jestem bojownikiem twojej sprawy. Zapłać mi! Zobacz, jak mi do twarzy z twoim poparciem. Pójdę z tym na trybuny, na jakie ty nigdy się nie zdołasz wspiąć. Będę tam prężył muskuły za ciebie. Sam nie musisz nic robić. Jesteś kryty. Żyj sobie spokojnie.
Walka ze złem moralnym przez mojego przedstawiciela nie jest żadną walką. Demokratycznie nie da się pokonać smoka. Potrzebny jest rycerz. Stanowisko trzeba zająć osobiście. Nigdy nie przytakiwać, nie kłaniać się pochlebcom, nie słodzić. Mieć odrębne zdanie, bronić go.
Nie posłać dziecka do przedszkola, w którym dzieci przyuczane są, że można mieć dwóch tatusiów, jest trudniej niż złożyć podpis lub kliknąć we wskazane miejsce na ekranie. Powiedzieć w oczy dyrekcji przedszkola czy szkoły, przy innych, że zabiera się dziecko, nie jest wcale komfortowo. Sprzeciwić się grupie, która naciska, żeby tylko było kulturalnie, dyskretnie i uprzejmie, bez wyciągania topora wojennego, bo świat nie jest czarno-biały, i żeby nie ranić uczuć odmiennych orientacji itd.– to nieraz dużo kosztuje.
Odłączyć się od przekazu medialnego, który indoktrynuje w duchu dialogu wilka i owcy to postawa realistyczna. Uczyć dzieci w domu, zamiast narazić je na indoktrynację ze strony instytucji państwowej, gdy państwo nie jest do końca suwerenne – to są Himalaje. A jednak tego żąda od nas Ewangelia. Iść w Himalaje. Nie liczyć na siebie, tylko na Boga.
Wynalazek gender to niekiedy także wygodny sposób, by zatrzymać uwagę, zaangażować emocje, podczas, gdy wokół dzieją się sprawy o wiele ważniejsze. Gdzie nasze zaangażowanie byłoby naprawdę potrzebne.
W gwarze uczniowskiej metoda ta nazywa się dryfem. Można o niej przeczytać w „Sposobie na Alcybiadesa” Edmunda Niziurskiego. Klasyczny dryf polega na tym, że ten kto wyprodukował jakąś elektryzującą wiadomość (zagrożenie związane np. z katastrofą klimatyczną czy kosmiczną, albo z patologią obyczajową, czy jakąś fałszywą ideę) sprawuje zarazem kontrolę nad tym, jak zainteresowanie nią się rozwija. I baczy, by mieć z tego profity.
Dziś uważa się dość powszechnie, że genderyzm został wyprodukowany na Zachodzie. Przypomnijmy jednak realia Europy w 1919 i 1920 roku – Polskę, Niemcy, Węgry, które próbowali podbić bolszewicy. Dla bolszewików bolesnym ciosem było to, że nie udało się we wszystkich tych krajach, gdzie Sowieci mieli swoje wpływy, pozyskać robotników. Ani w Niemczech, ani w Polsce, ani na Węgrzech – bo robotnicy byli patriotami. Nie przyłączyli się do rewolucji wznieconej „w ich imieniu”. Marksiści się przeliczyli. Mityczny proletariat Zachodu odmówił grania roli, którą rzekomo wyznaczyła im historia.
Dusza tej grupy społecznej „była przez dwa tysiące lat nasączona chrześcijaństwem, co uczyniło ją ślepą na jej prawdziwy interes klasowy”, jak przypomina P. Buchanan. Rozczarowanie Sowietów było ogromne.
Przypomnijmy opanowane przez bolszewizm Węgry, reżim Beli Kuna. Agent sowiecki, Węgier György Lukács wiedział już wtedy, że potrzebne jest inne zgoła podejście. „Jedyne rozwiązanie widziałem w rewolucyjnej destrukcji społeczeństwa”, pisał w swoich wspomnieniach. „Ogólnoświatowa zmiana wartości nie może mieć miejsca bez unicestwienia przez rewolucjonistów starych wartości i stworzenia nowych”.
„Jako ludowy komisarz do spraw kultury za czasu reżimu Beli Kuna, Lukács – pisze Buchanan – wprowadził w życie, jak sam je określił >demoniczne< idee, znane później jako >terroryzm kulturalny<. W ramach owego terroryzmu, wprowadził do węgierskich szkół radykalny program edukacji seksualnej. Dzieci uczono o wolnej miłości, stosunku seksualnym, archaicznym charakterze wzorców rodzinnych średniej klasy, nieaktualności monogamii i bezzasadności religii, która odbiera człowiekowi wszelkie przyjemności. Także kobiety były wzywane do walki przeciwko seksualnym obyczajom tamtych czasów”.
To wszystko działo się w kraju naszych węgierskich bratanków przed stu laty. „Za promowaniem przez Lukácsa rozwiązłości wśród kobiet i dzieci, ukryty był prawdziwy cel: zniszczenie rodziny – podstawowej instytucji chrześcijaństwa i zachodniej kultury”.
O tym zaś, co działo się w tej dziedzinie u nas i w innych krajach za żelazną kurtyną w latach 50., 60. XX w., 70., można sobie przypomnieć przeglądając w czytelni numery “Przyjaciółki”, komunistycznego czasopisma dla kobiet.
Zgniły Zachód?