Prawa człowieka nie budują wspólnoty, czyli cud Księdza Jerzego
Rysem odrębnym polskiej historii jest to, że nigdy nie toczyła się zgodnie z roszczeniami pyszałków spod znaku „praw człowieka”. Nasza historia wciąż niepokoi apostołów nieograniczonej wolności człowieka, którzy używają “wolności” jako narzędzia tyranii mass mediów, niezadowolonych z każdego, kto czuje się zagubiony w dyskusjach przy okrągłym stole, jak ujmuje to Vittorio Messori.
Czyni się wciąż wystarczająco wiele, by zamazać jej główne nurty i zniechęcić do prawdziwych bohaterów. A Polacy w swoich chwilach największych upominali się o prawa Boga. O to, by Ewangelia była podstawą życia publicznego, prawo Boże i naturalne podstawą wszystkich praw. O poszanowanie tych jedynych praw godnych człowieka w naszym państwie toczyły się stale dysputy, batalie, a nawet wojny.
Wśród newsów napływających znad Bałtyku owego gorącego lata 1980 ludzie Zachodu z niedowierzaniem – niektórzy z lekkim rozbawieniem – a nawet ze zgrozą przyjmowali wieść, że polscy robotnicy u schyłku XX wieku, „walcząc o prawa pracownicze” potrafią śpiewać głośno podczas strajków w Gdańsku, Nowej Hucie, Lublinie: My chcemy Boga, my poddani…. Że wpadli na pomysł, by na bramie Stoczni Gdańskiej wywiesić obraz Matki Boskiej i portret papieża. To kojarzyło się zachodniej lewicy jak najgorzej, z jakimś brutalnym nieokrzesaniem, zupełnym brakiem taktu, rozsądku, z nieokreślonym niebezpieczeństwem. Później zaczęto to ujmować – także w Polsce – jaśniej: prawdziwym przeciwnikiem neokatolika nie jest dziś niewierzący, ale jest nim „integrysta”, ten kto, chce praktykować swoją wiarę na serio, przeobrażając ją z mglistego uczucia w siłę przewodnią konkretnego działania.
Wśród tych pretensji – niewyjawianych zresztą wtedy wprost, bo jak tu ganić „lud”, który występuje przeciw „panom”, choćby czerwonym – zapomniano, że prawa człowieka nie budują żadnej wspólnoty. Związki zawodowe niezależne od partii, o jakie toczyła się gra, mogą zostać powołane do życia dla lepszego zarządzania instytucjami, dobrami publicznymi. Są jednak tylko narzędziami. Nie mogą być celem. Celem było odzyskanie wolnego, suwerennego, niezawisłego państwa. Ta prawda o konieczności oddzielania celu i środków nie była jednak mile widziana. Historia „Solidarności” została zamknięta w szklanym kloszu. Także ten jej wątek, który pokazuje, jak załogi strajkujące w sierpniu 1980 roku zostały oszukane przez złotoustych retorów, korzystających ze szczególnej pozycji, z cichego wsparcia komunistów. „Autorytety moralne” nie były jednak autorytetami dla robotników. Robotnicy mieli swoich księży, którym wierzyli.
Podsuwanie ludziom „Solidarności” ideologii praw człowieka jako głównej idei zaprowadziło ten wielki ruch społeczny na manowce typowego ruchu związkowego. Strategia grup redukcyjnych opisana przez belgijskiego socjologa prof. Adriena Loubiera, potwierdziła się, można by rzec, w każdym detalu historii związku, gdy został on już wyposażony we wszystkie certyfikaty ateistycznego państwa. Ugoda, kompromis z władzą polityczną, która ze swej istoty neguje istnienie prawdy i moralnych zasad w polityce, oznaczać mogła tylko równię pochyłą. W tym przypadku równanie doszło aż do poziomu współpracujących z władzą, fasadowych związków zawodowych. Podczas stanu wojennego, a tym bardziej po podpisaniu protokołów Okrągłego Stołu, nastąpiła seria kompromitujących faktów; władza pokazywała, jak dziecinnie proste jest manipulowanie przywódcami związku, którzy krok po kroku wyrzekali się swoich ideałów. Wyjątkiem byli Anna Walentynowicz i małżeństwo Andrzeja i Joanny Gwiazdów. Innych opornych wyprawiono w trybie nadzwyczajnym za ocean, a także do Holandii, Szwecji i Francji.
Hasła: „godność człowieka pracy”, „walka o godność pracy ludzkiej”, „filozofia praw człowieka”, „potrzebna jest praca nad pracą” i tym podobne figury retoryczne pozbawione wszelkiej treści nie miały nic wspólnego z rzeczywistością, zakładały społeczną utopię. Bez zatroszczenia się o to, czy państwo, które te rzekome gwarancje daje lub obiecuje, w ogóle podziela zasady moralne, na jakie powoływała się u swego zarania „Solidarność”. Komunistów musiała niezwykle cieszyć łatwowierność ludzi pracy. „Porozumienia”, „protokoły” stały się szybciej niż zdołano pomyśleć stosem makulatury. Umowa, a nawet prawo u komunistów może się zmieniać co miesiąc, co tydzień.
Wielu katolików na Zachodzie „podążających z duchem czasu”, przypomina Messori, „wygłaszało z upodobaniem w mediach teorie, że Kościół zdradzi ludzkość i straci możliwość spotkania z historią, jeśli nie przekształci się w jakąś Sekcję katolicką Międzynarodówki komunistycznej. Każda parafia, każda diecezja powinny się przeobrazić w radę (sowiet)”. „Solidarność” w Polsce, zdaniem wyedukowanych na Sartrze intelektualistów z Zachodu, idealnie nadawała się do przeprowadzenia tego zadania.
Na czym więc polegało to „wielkie zwycięstwo nad komunizmem”, o którym trąbiono na całym świecie? Państwo ateistyczne zostało po „solidarnościowej rewolucji” z lekka tylko podkolorowane. Propagandę antykościelną – dotąd prymitywną – zaczęły „profesjonalnie” uprawiać prześcigające się w atrakcyjności przekazu media. Opinia, czyli zmienność miała definitywnie wyprzeć ze świadomości ich konsumentów wszystkie pewniki. Nadrzędnym prawem myślenia, w myśl tej teorii, nie może być prawda, czyli niezmienność, stałość, dogmat, ale nieustająca zmienność. Umysł człowieka ma być przystosowany do szybkiego „przestawiania się”, o co zadbać ma polityka, psychologia i nowa pedagogika; w żadnym wypadku nie może zatrzymywać się na „starych prawdach” – dziś już bez znaczenia!
Ludzie pracy w Polsce po 1989 roku w wielu wypadkach pozostali, tak jak byli, niewolnikami, tyle że zamiast w zakładach państwowych zaczęli pracować w wielkich koncernach, a ich żony przeszły do kas w supermarketach, lub wylądowali na bezrobociu. „Eksperci” mieli swoje zaplecze we władzach, które pozwoliło im wyjść bez szwanku, a wręcz w glorii, z „karnawału”.
„Prawa człowieka” jako przeciwieństwo ustroju totalitarnego, były w państwie takim jak Polska, o tysiącletniej historii, naiwnymi, dziecięcymi formułkami. Zostały jednak skutecznie zaaplikowane myśleniu Polaków! Robotników, stoczniowców, hutników, kolejarzy bez zmrużenia oka przekonywano, że można w oparciu o nie zbudować sprawiedliwą Polskę. Zagwarantować ład, praworządność i dobrobyt.
Nie ujmując zręczności temu politycznemu scenariuszowi i chyląc czoła przed odwagą ludzi opozycji, jak Krzysztof Wyszkowski, Andrzej Gwiazda, którzy nad nim pracowali i czynnie go próbowali wprowadzić w życie – czy jednak naprawdę wierzyli, że scentralizowana, jednolita struktura pracownicza mogła mieć siłę rażenia zdolną przeciwstawić się totalitarnemu systemowi? To fakt, nie było wtedy szans na inne działania zmierzające do odzyskania politycznej suwerenności wobec sprawności komunistycznego aparatu bezpieczeństwa, zdolnego zinfiltrować i rozbić każdą konspiracyjną organizację. Ale nadzieje pokładane w masowych strajkach i robotniczym związku zawodowym były iluzją.
Wolne wybory są potrzebne. Ich brak w państwie jest prawdziwą hańbą. Ale zatrzymanie się na wolnych wyborach w niczym nie przeszkodzi ośrodkom ateizowania państwa, które nadal mogą swobodnie realizować strategię walki z wiarą, z Kościołem – skierowaną w istocie przeciwko państwu i człowiekowi. Przeciw jedynemu celowi jego życia, jakim jest zbawienie. W Polsce „przełomu solidarnościowego” jedną utopię (marksistowską) usiłowano zastąpić drugą (związkową).
Jedynym człowiekiem, który zachował trzeźwość umysłu i formułował słowa – nie wątpliwości nawet, ale faktycznego sprzeciwu – wobec festiwalu pobożnych życzeń, jakie rozbrzmiewały coraz częściej w kręgach władz „Solidarności” – był ks. Jerzy Popiełuszko. Od początku przestrzegał, że to po prostu niemożliwe, żeby się nie łudzić – bez fundamentu wiary, bez respektowania praw Boga, Ewangelii, bez nawrócenia żadna prawdziwa solidarność nie zaistnieje, nic się w Polsce nie zmieni – i został tego głosu brutalnie pozbawiony. Przez tortury, knebel, kopanie i wreszcie wrzucenie skatowanego ciała do Wisły.
Wiedzieli, co robią. Doprowadzili do tego, że kapłan, który przewidywał z całkowitą jasnością, że Polska odrodzi się dopiero wtedy, gdy wszystkie stany i grupy społeczne zegną kolana przed Jezusem Chrystusem Królem, Bogiem, Dawcą Praw – a nie przed urzędnikiem, który zatwierdzi statut „Solidarność” – umilkł. Przestał nawoływać do powrotu do rzeczywistości. Był niewygodny nie tylko dla aparatczyków z rosyjskiego nadania. Nawet niektórzy wysoko postawieni ludzie Kościoła oceniali krytycznie na jego uparte “Tak, tak, nie, nie”. Po jego śmierci było już tylko kwestią czasu, kiedy ostateczny kompromis z władzą komunistyczną zostanie przypieczętowany także i przez wielu ludzi opozycji – oprócz Wałęsy i doradców z KOR, którzy uczynili to wcześniej. Nastąpiło to przy Okrągłym Stole.
Jest różnica między byciem poddanym Boga, a byciem poddanym człowieka. Zwłaszcza, gdy człowiek, którego jest się poddanym walczy z Bogiem, skrycie lub jawnie. On żadnych gwarancji nie jest w stanie udzielić. On będzie tylko zwodzić, oszukiwać i grać. Ma zawsze tendencję, by tego, nad kim sprawuje władzę, czynić niewolnikiem.
Ten niesamowity ciąg powstań w historii naszego kraju: od Konfederacji Barskiej, przez powstania narodowe XIX wieku, Powstanie Warszawskie, aż do narodzin „Solidarności”, potem ruchu obywatelskiego sprzeciwu wobec kłamstwa smoleńskiego oraz ruchu na rzecz praworządności, uczciwości wyborów powszechnych, świadczy o tym, że Polacy – wystarczająco duża ich reprezentacja – zawsze, niezależnie od tego, kto nimi rządzi, zachowują się jak ludzie wolni. Wolni na mocy tradycji obywatelskiej zrodzonej przez chrześcijańską wiarę i kulturę. Wybierają Boga i jego prawa. W imię tych praw wykonują zwykłe obowiązki chrześcijanina, między innymi walczą o prawdę w przestrzeni publicznej i o taki kształt państwa, który respektuje prawa Boga. Wiedzą, że bez tego nie ma szans na uporządkowanie ziemskich spraw. Gdy usuwa się kamień węgielny, walą się wszystkie wzniesione budowle i ci, którzy je wznosili, giną pod zwałami. Chrystus jest kamieniem węgielnym społeczności ludzkiej.
Ów ciąg polskich zrywów militarnych i społecznych świadczy o tym, że Polacy nie pozwalają sobie narzucić mentalności „nieważne, komu służę, byle miska była pełnia”. I o tym, że w Europie wciąż istnieje naród, dla którego Osoba Boga naprawdę się liczy. Stąd właśnie zdolność Polaków do czynu. Nie jest ona podszyta buntem, jak chcieliby wmówić nam ideologiczni konserwatyści, ale gotowością oddawania życia za Chrystusa. I w Jego Imię za brata. Bez ofiary nie istnieje cywilizacja chrześcijańska.
„Prawa człowieka”, humanistyczna ideologia zrodzona w dobie rewolucji francuskiej, rozpropagowana w latach siedemdziesiątych XX wieku przez lewicowych intelektualistów i organizacje międzynarodowe, narzucona nam jako rzekome antidotum na komunizm, sowiecki totalitaryzm, okazała się drogą do społecznej utopii, głoszonej w pompatycznych manifestach o wątpliwej jakości intelektualnej. Przyjęto ją tylko dlatego, że wcześniej z „prawami człowieka” wystąpili na Soborze Watykańskim II hierarchowie oczarowani marksizmem i uwiedzieni fenomenologią, która z myślą chrześcijańską nie ma nic wspólnego. I osiągnęli sukces. „Wyprowadzeni w pole zostali właśnie ci ludzie «religijni», którzy pragnąc współbrzmieć z nowoczesnością, mówili nie o raju w niebie, lecz o społeczeństwie doskonałym na ziemi. Jak stale powtarzał Oskar Wilde: «to ci, którzy za wszelką cenę chcą uchodzić za nowoczesnych, wcześniej czy później okażą się anachronicznymi» ” (Messori).
Polacy w swojej większości na szczęście rozumieją i podzielają sens walki narodu o to, by nikt nie bronił oddawać czci prawdziwemu Bogu – czego tak znaczącym epizodem były Msze i modlitwa w Stoczni Gdańskiej. Teolog francuski, Louis Bouyer, w następujący sposób zarysował syntezę ponad półwiecza praktyki duszpasterskiej w swoim kraju: „Katolik «wojujący» z lat trzydziestych i czterdziestych [XX w – przy. EPP] proponował podbój. Po wojnie przechylił się w stronę świadectwa. Z księżmi-robotnikami próbował obecności. Po Soborze odkrył dialog. Potem zaczął mówić, że chce ograniczyć się do partnerstwa. Teraz zaś teoretyzuje, że konieczna jest nieobecność. W ten sposób koło się zamyka, kończąc w próżni”.
„Prawa człowieka” dziś z wolna ustępują – w ustach ideologów, aranżerów „światowego ładu” – „prawom zwierząt”, „ochronie Matki Ziemi” – nawet za cenę życia człowieka. Zamienić ziemię w ogród przypominający Eden – oto plan. Bez śmieci – i bez „zbędnych” ludzi. Chorzy, nienarodzeni, starzy czy z innych powodów nienadający się na dobrych niewolników, traktowani są jako zanieczyszczenia. Proces oczyszczania z ludzi i sterylizacji globu ziemskiego nazywany jest dziś nadal „realizacją praw człowieka”; towarzyszy mu wykwit tysięcy pomysłów na szampańską zabawę jaskiniowców (wśród których jedną z bardziej nobliwych są narkotyki i „wolna miłość”).
W Polsce, tak jak zawsze u nas, jest inaczej. Musimy jednak trzeźwo patrzeć na to, co się wokół nas dzieje. Powinna bardziej liczyć się dla nas historia. Tym bardziej, im większe są wysiłki, by potraktować ją jako „tekst do interpretacji”, baśniową fantazję, mit.
Ofiara z życia ks. Jerzego Popiełuszki, kilku innych kapłanów zamordowanych tuż przed “transformacją” oraz wielu dziesiątków ludzi „Solidarności”, nie została oddana na próżno. Potwierdził to sam Bóg, dokonując dwóch wielkich cudów – uznanych przez medycynę za fakty niewytłumaczalne z punktu widzenia nauki – uzdrowienia nieuleczalnie chorych, którzy modlili się za wstawiennictwem Księdza Jerzego.
____________________
.