Powstanie, czyli Wyznanie wiary

W głosie powstańców, których wypowiedzi słyszy się w radiu w dniach, gdy wspominamy Powstanie Warszawskie jest coś uderzającego: młodość, siła, pewność. A przecież większość z nich przekroczyła dziewięćdziesiątkę!

Głosy tych ludzi są nieraz świeższe, mocniejsze niż głosy zadających im pytania. Nie mówiąc o tym, że wciąż mają na temat historii sprzed siedemdziesięciu siedmiu lat tak wiele do powiedzenia, że historia powstania staje przed oczami słuchaczy w całym swym fascynującym realizmie, patosie i pięknie i że posługują się bogatym, potoczystym językiem polskim o nienagannej składni. Słucham ich zawsze z największą uwagą i radością..

Znam dobrze ten rodzaj głosu. Taki był, aż do ostatnich lat życia, głos mojej śp. pamięci Mamy, Marii Osipow-Polak, uczestniczki Powstania, ps. „Mosip”, która jako Instruktorka ZHP przez wszystkie dni walczącej Warszawy organizowała pomoc dzieciom ulicy w ramach Harcerskiej Służby Dziecku. Jej głos na zawsze pozostał młodzieńczy, świeży, melodyjny.

Dlaczego tak jest? Co to za zjawisko?

Obrońcy Christianitas

W  komentarzach do tegorocznej rocznicy Powstania Warszawskiego niejednokrotnie, ze specjalnym naciskiem podkreślano, że ono „zjednoczyło ludzi różnych poglądów, zapatrywań, wyznań, wiar”. Jakby  walorem tego zrywu była „różnorodność” jego uczestników, zgodnie z postulatem najnowszej mody największa ludzka wartość. Zupełna pomyłka. Polacy przystępujący do Powstania zamanifestowali,  że   s ą   zjednoczeni duchem chrześcijańskim. Są bowiem gotowi do ofiary. To nie sentymentalny tylko patriotyzm. Oni składają swoje życie w ręce Boga, wiedząc, że do nich nie należy. Składają rozumiejąc, że ta ofiara jest potrzebna. Niezbędna nawet. Że byt takiego państwa jak Polska znaczy w dziejach świata więcej niż można by sądzić. Bez niepodległej Polski Europa nie ostanie się jako kontynent chrześcijański. Nie będzie miała żadnej przyszłości.

Taki jest najgłębszy sens Powstania Warszawskiego. Potwierdza to fenomen dzisiejszych „młodzieńczych” głosów jego uczestników.

Taki jest największy owoc tego bohaterskiego zrywu. Dziś widać to jeszcze wyraźniej. W sierpniu i wrześniu 1944 roku w Warszawie zdarzyło się coś, co zadało kłam wizji historii, jaką chciał kształtować w Europie żywioł protestancki i prawosławny oraz ten będący pokłosiem indyferentyzmu religijnego i agnostycyzmu: byle spokój był, nic nas nie obchodzi. Poza naszą miską strawy, nic nas nie wzrusza. Do nas należy tylko dzisiejsza chwila, o przyszłości nie wiemy nic. Nic dla niej uczynić nie możemy. Bóg jest dla nas znakiem zapytania, czystą abstrakcją.

Takie postawy upowszechniły się w Europie w XIX i XX wieku. Polacy stając z ręcznymi granatami i butelkami z benzyną naprzeciw czołgom niemieckim i nadciągającym sowieckim tankom pokazali swoją wiarę w nadprzyrodzoną moc i opiekę Boga. W opatrznościową, nie przewidywalną przez człowieka sekwencję wydarzeń historii, której Panem jest Chrystus. Wiarę w Jego Królestwo. W Jego społeczne panowanie.

Mimo, że Powstanie poniosło klęskę, odwrócili bieg zaplanowanych w gabinetach polityków wydarzeń. Udowodnili, że duch chrześcijański, duch katolicki jest siłą nie do pokonania, nie ugnie się przed niczym. Niemieckie żelazo i stal są bezużyteczne wobec niej. Stali się nie tylko obrońcami Ojczyzny, ale prawdziwymi spadkobiercami Christianitas. Mimo, że ich domy płonęły, rodziny ginęły bez wieści, ukochane miasto zamieniało się w rumowisko kamieni.

 

Warszawa, 4 sierpnia 1944 r.

 

Pośród powszechnego rozmywania pojęć jedynie twierdzenia zdecydowane, o silnych podstawach, twierdzenia bezkompromisowe będą mogły być zaakceptowane. Czyny ludzkie stają się dziś coraz bardziej bezowocne, a każdy z nich porywa za sobą strzępy prawdy. Pokażcie się więc takimi, jakimi jesteście, bezkompromisowymi katolikami. Pełne i całkowite wyznanie wiary niesie ze sobą łaskę. Wyznanie to, mówi nam apostoł, stanowi zbawienie dla tych, którzy je składają, a doświadczenie pokazuje, że jest to także zbawienie tych, którzy je słyszą”.*)

Te słowa francuskiego benedyktyna wyrażają najpełniej sens czynu uczestników Powstania Warszawskiego: to była świadoma ofiara złożona Bogu z własnego życia – za wolność Polski. Innymi słowy: o trwanie państwa katolickiego. Jedynego takiego państwa w tej części świata, wciśniętego między butne protestanckie Prusy, które zdążyły przyjąć nazizm jako nową religię i schizmatycką Rosję, która pozwoliła całkowicie obezwładnić się komunistycznemu ateizmowi. Nie było drugiego takiego państwa w Europie. I  nadal nie ma.

Mówi się: w Powstaniu walczyli ludzie różnych poglądów i wyznań. Łączyło ich umiłowanie wolności. Tak, ale trzeba postawić kropkę nad “i”. Z kim walczyli? Z  zadeklarowanymi wrogami wolności. Wolności, która prawidłowo rozumiana oznacza miłość prawdy. Szacunek dla prawa Bożego. Polska wierna Stolicy Apostolskiej, tak w roku 1939 jak w 1944 – choć pod okupacją – była niewątpliwie państwem katolickim, choć istniały tu różne wyznania, tolerowane przez władze państwowe za aprobatą Kościoła.

Kapelani Powstania odprawiając w murach walczącej Warszawy polowe Msze św., Msze trydenckie, nie tknięte przez reformę liturgiczną z lat tuż po Soborze, dawali temu wiekopomny dowód.

Ksiądz Stefan Wyszyński był jednym z nich. Od początku wojny zmuszony do ukrywania się przed Niemcami. Poszukiwany przez nich między innymi z powodu przedwojennej publikacji cyklu artykułów, w których demaskował istotę nazizmu.. Znalazł bezpieczne schronienie w rezydencji Zamoyskich w Kozłówce. „Jesienią 1940 roku w niedziele i święta wczesnym rankiem wyjeżdżał do Nasutowa, folwarku należącego do ordynacji. Te wyjazdy były „otoczone tajemnicą”, ale każdy mniej lub więcej zdawał sobie sprawę, że Msza św. dla pracowników folwarcznych ordynacji była głównie przeznaczona dla partyzantów”, wspominali mieszkańcy Kozłówki. W październiku 1941 r. w Zakopanem zatrzymano go, ale zdołał ukryć swoją tożsamość i zwolniono go.

 

Ks. Stefan Wyszyński, Kozłówka, 1942 r.

 

Wiosną 1944 r. ks. Stefan Wyszyński wstąpił do Armii Krajowej. Przysięgę przyjmował od niego w Laskach k. Warszawy ks. Jerzy Baszkiewicz, naczelny kapelan AK Okręgu Lasów Kampinoskich. Przyjął pseudonim Radwan III stając się kapelanem AK okręgu wojskowego Żoliborz-Kampinos.

W Laskach zorganizowano szpital polowy. Pierwsi ranni trafili tam 1 sierpnia 1944 r. Ks. Wyszyński sprawował nad nimi opiekę duchową. Odprawiał Msze, spowiadał, dodawał otuchy, przygotowywał na śmierć. Ale także prał mundury i bandaże, asystował przy operacjach, które trwały tu w dzień i noc. Zemdlał w czasie pierwszej, w której brał udział. Nogi i ręce wynoszono koszami. Na razie nie można ich było pochować uczciwie, więc kładziono je do dołu…, zapisał we wspomnieniach.

Znosił do szpitala rannych z okolicznych miejsc walki. Jedną z łączniczek, postrzeloną w nogę, niósł na plecach cztery kilometry.

Gdy w 1976 r. już jako Prymas Polski poświęcał w Laskach tablicę upamiętniającą powstańczy szpital, wspomniał, że pomimo zagrożenia i dwukrotnej pacyfikacji Kampinosu nikt z przebywających tutaj nie został nawet ranny, a podczas modlitwy wszyscy odczuwali niezwykły spokój: Czasami pociski obcinały gałęzie, a jednak nie tykały ludzi. W czasie tych różnych pacyfikacji nie przestawaliśmy nigdy służyć Bogu w tej kaplicy. I chociaż niekiedy artyleria grała w ciągu dnia, gdy nadchodziła 6 wieczorem, gdy odmawialiśmy tutaj różaniec, wszystko się uspakajało. Taki był jakiś dziwny harmonogram Opatrzności Bożej.

Gdy po wojnie emigracyjny rząd Rzeczpospolitej Polskiej chciał odznaczyć ks. biskupa Stefana Wyszyńskiego Orderem Virtuti Militari nie przyjął odznaczenia. Wyznał komuś z przyjaciół, że przez wiele lat miał wyrzuty sumienia, że cały i zdrowy przeżył wojnę podczas, gdy na szesnastu księży wyświęconych z nim razem w 1924 roku trzynastu trafiło do obozów koncentracyjnych, a dziewięciu stało się ich ofiarami.

Gdy komuniści aresztowali go w październiku 1953 r., napisał do ojca: Już lękałem się, że nie dostąpię tego zaszczytu, którego doznali niemal wszyscy moi koledzy. Dziś lęk mnie opuścił i dlatego raduję się na sposób, który Ty ojcze zrozumiesz.

 

Ks. Stefan Wyszyński, biskup lubelski, 1946 r.

Co znaczy: za wolność?

Tacy są Polacy. Tacy są i byli powstańcy warszawscy. Szczęśliwi, gdy walczą. Radośni, gdy mogą dla wielkiej sprawy poświęcić dar najcenniejszy. To w głowie się nie mieściło i Niemcom i Rosjanom. Obu narodom spustoszonym duchowo przez fałszywą religię nie znoszącą katolicyzmu.

Jednym z kapelanów Powstania był inny dzisiejszy Błogosławiony, o. Jan (Michał) Czartoryski (1897-1944). Jeden z dwanaściorga dzieci Witolda i Jadwigi z Dzieduszyckich. (Oboje rodzice należeli do Sodalicji Mariańskiej, dwaj jego bracia zostali księżmi, a siostra wizytką). Absolwent Politechniki Lwowskiej, architekt. Ochotnik – obrońca Lwowa w 1920 roku. Jako trzydziestolatek wstąpił do dominikanów. Współdziałał w budowie klasztoru na Służewie w Warszawie. W zakonie magister nowicjatu.

Wybuch Powstania zastał go na Powiślu. Nie wrócił już do klasztoru na Służew. O czwartej po południu usłyszał razem z przyjaciółmi alarm przeciwlotniczy; w piwnicy dobiegły ich pierwsze strzały Godziny „W”. Następnego dnia o. Michał Czartoryski zgłosił się jako kapelan III Zgrupowania AK „Konrad” walczącego na Powiślu. „Przyszedł wysoki, w białym habicie, niemłody już dominikanin, mówiąc krótko, że wybuch powstania zaskoczył go w mieszkaniu znajomych”, wspomina kpt. Juliusz Szawdyn. Propozycję przyjęto z radością, wyznaczony kapelan bowiem nie dotarł i żołnierze nie mieli opieki duszpasterskiej.

W międzyczasie odwiedził opustoszały kościół św. Teresy przy Tamce. Proboszcz i wikary zniknęli poprzedniego dnia. O. Michał zabrał puszkę z komunikantami, kielich i patenę, by uchronić je przed profanacją. Rozpoczął codzienną posługę nie tylko jako kapelan wojska, ale duszpasterz ludności cywilnej. Odprawiał Msze święte w opuszczonym kościele św. Teresy. Przemykał się po ulicach, za barykady i do oko­pów, chodził do szpitala powstańczego, który mieści się w budynku szwedzkiej firmy „Alfa Laval”, prze­siadywał przy łóżkach rannych odmawiając różaniec. Pomimo poważnej wady słuchu wiele spowiadał. Młodzi żołnierze wspominali jego niezwykłą empatię i troskę, które im okazywał.

Msze polowe odprawiał na dziedzińcach kamienic.15 sierpnia w święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, w bramie Ubezpieczalni przy Smulikowskiego. Powstańcy powiesili na ścianie czarny materiał, z białych obrusów udrapowali krzyż. Znalazły się lichtarze, woskowe świece, kwiaty i wycięty z papieru biały orzeł.

 

O. Michał Czartoryski OP odprawia Mszę polową w bramie Ubezpieczalni przy ul. Smulikowskiego, 15 sierpnia 1944 r.

 

Zapamiętał tę Mszę Jan Chmielewski ps. „Mączka”, który przybył tu z całym oddziałem. „Uroczystość odbywała się w scenerii płonących domów, wśród huku wybuchających granatów, terkotu bro­ni maszynowej i świstu przelatujących „sztukasów”. Byliśmy niemal zahipnotyzowani sto­ickim spokojem kapelana, celebrującego Mszę świętą, a następnie jego kazaniem. Gorące słowa otuchy uskrzydlały nas i mobilizowały do największych wyrze­czeń, czuliśmy się jedną, wielką rodziną…”.

„Od tej pory można było o. Michała spotkać w szpitalu polowym na Smulikowskiego”, czytamy w jednej z relacji. „Spowiadał, towarzyszył umierającym, udzielał sakramentów (niemiecki atak przerwał przygotowania do ślubu jednego z lekarzy), a ponieważ był silnym mężczyzną, pomagał też powstańcom i cywilom w piwnicach firmy Alfa-Laval transportować rannych. Uważał, że nie może opuścić chorych i jego miejsce jest wśród nich. Sam jego widok łagodził nasz ból, jak mówiono, jego pogodna twarz rozpraszała piwniczny nastrój szpitala, który przecież dla wielu był ostatnim domem. Czasem nieśmiało prosił sanitariuszki o pomoc w wypraniu szkaplerza, aby w godnym stroju odprawiać Msze św.”.

6 września, po upadku Powiśla, nie wycofał się z powstańcami, nie skorzystał z możliwości ukrycia się w cywilnym ubraniu, o co go usilnie proszono. Tego dnia odprawił ostatnią Mszę. „Szczególnie utkwiło mi w pamięci, jak o. Michał rozdawał rannym i nam, sanitariuszkom, komunikanty, po kilka, do ostatniej kruszyny, aby nie dostały się w ręce wroga i nie były zbezczeszczone. I tak posileni, z Bogiem, ciągle podtrzymywa­ni na duchu rozmowami z o. Michałem czekaliśmy końca. Ojciec spakował kielich i patenę, udzielił wszystkim generalnego rozgrzeszenia, a potem usiadł między chorymi i modlił się na różańcu”. Gdy pół godziny po ewakuacji obsługi szpitala pojawili się Niemcy i krzyczeli, że skończą z „AK Banditen” był jedynym z personelu, który pozostał do końca z grupą ciężko rannych. Niemcy  rozstrzelali rannych w łóżkach, a innych, w tym również o. Michała wy­prowadzili na zewnątrz. Tam, oskarżając każdego o bycie bandytą, kolejno ich roz­strzeliwali. Ojca Michała nazwali „naj­większym bandytą”, gdy zorientowali się, że jest kapelanem powstańców. Jeden z oprawców rozkazał mu zdjąć habit. Ale tak jak odmówił przyjacielowi, który namawiał go do ucieczki, tak też nie skorzystał z „propozycji” okupanta. Zginął od strzału.

Stało się tak, jak pisał w kamedulskiej celi na krakowskich Bielanach, gdzie siedemnaście lat wcześniej przeżywał najważniejsze w swym życiu rekolekcje po kierunkiem o. Bernarda Łubieńskiego: „Osiągnąć cel zamierzony nam przez Boga – to wszystko (…) to chwała Boża. W niebie kres jej, a tu na ziemi apostolstwo (w najszerszym znaczeniu odczuwam i uznaję jako moje zadanie, jako powinność naznaczoną przez Boga)”.

Jeszcze jako student Politechniki Lwowskiej był jednym z założycieli lwowskiego oddziału stowarzyszenia „Odrodzenie”, które postulowało odpowiedzialność każdego katolika za Kościół. Prof. Stefan Świeżawski, przyjaciel z „Odrodzenia”, tak go charakteryzował: „Miał coś z ducha dawnych, prawie legendarnych rycerzy. Nieugięta wiara połączona z rzadko spotykaną dyscypliną, a także dobroć idąca w parze z pewną surowością cechowały tę bardzo piękną postać i jakby predestynowały ją do wielkiego bohaterstwa”.

W 1934 roku o. Michał Czartoryski zapisał w dzienniku swoje pragnienia, realizowa­ne przez całe życie i zwieńczone w dniu śmierci niemal dosłownie: „W nocy, po wspólnej adoracji, zagłębiłem się w roz­myślaniu, patrząc na Pana umierającego na krzyżu. Uświadomiłem sobie lepiej, że za Jego przykładem jestem obowią­zany i powołany również do ofiary; do tego, by wydać siebie na całopalną ofiarę dla Niego z miłości i przez miłość, by oddać się i poddać się Mu całkowicie we wszystkim, by z Nim się zjednoczyć w miłości i ukochaniu oraz związać przez mocną, wytrwałą, mężną wolę”.

 „Znużony tą ciągłą krwią”

Pamiętam, jak byłem zmęczony, znużony tą ciągłą krwią, amputacjami, koszami wynoszonych rąk i nóg, tą męką żołnierzy, którzy byli bohaterscy na froncie, a jak dzieci na stole operacyjnym. Patrzyłem na to wszystko, przeżywałem strasznie. Wydawało mi się, że nie dla mnie ten obraz, ale dzisiaj rozumiem, jak wiele mi to dało”, wspominał Powstanie po latach prymas Stefan Wyszyński.

Pod koniec Powstania spotkało go coś, co szczególnie utkwiło mu w pamięci: ” (…) idąc przez las, zobaczyłem stertę spopielonych kart przyniesionych przez wiatr. Na jednej z nich został niedopalony środek, a na nim słowa: »Będziesz miłował…«. Nic droższego nie mogła nam przynieść ginąca Stolica. To najświętszy apel walczącej Warszawy do nas i do całego świata. Apel i testament… »Będziesz miłował…«”.  

Gdy na przełomie września i października 1944 roku do Lasek trafiali ranni Niemcy, Węgrzy czy Ukraińcy ks. Stefan Wyszyński jak dawniej odprawiał Msze, spowiadał, dodawał otuchy, przygotowywał na śmierć.

Już po upadku Powstania przyszło do niego do szpitala kilku oficerów niemieckich – lekarzy. Niemal przymusem nakazali mu, spieszącego się do chorych, obejrzeć zrobione przez jednego z nich zdjęcie zwalonej figury Chrystusa z frontonu kościoła św. Krzyża. “Zdjęcie zrobione od strony Kopernika. Chrystus, leżący na bruku warszawskim, dłonią – przedziwnym zbiegiem okoliczności zachowaną – pokazywał w kierunku kościoła. Dłoń ta kierowała się na napis, który pozostał nietknięty na cokole: «Sursum Corda». Patrzyłem, ale jeszcze nie mogłem zrozumieć żołnierza: Czego ode mnie chciał? Co go w tym uderzyło? W pewnym momencie z ust jego wyrywają się słowa, od których niemal odzwyczaiło się nasze ucho, dawno już ich nie słyszeliśmy: «Ist noch Polen nicht verloren – Jeszcze Polska nie zginęła». Zdumiałem się. Po chwili podeszło bliżej jeszcze kilku oficerów. Spojrzałem na nich pytającym wzrokiem… Jeden z nich zawołał: «Sursum corda! Sursum corda!»… Było to na kilka miesięcy przed wyjściem [tej] «zwycięskiej armii» z powalonej Warszawy. Zdarzeniem tym byłem dogłębnie wstrząśnięty. Niewątpliwie i ja to wiedziałem. Niewątpliwie i ja tak wierzyłem. Ale nie przypuszczałem, że w chwilach smutku i tragizmu naszego Narodu, będę miał taką pociechę – i to z pomocą ludzi, których uważaliśmy za nieprzyjaciół“.

 

Warszawa, październik 1944 r.

 

Chodząc dziś po ulicach Stolicy, pamiętajmy, że jest to miasto, w którym zginęło ponad 300 tys. warszawian. Najlepsza młodzież obmyła krwią swoją bruki tego miasta. Tak się miłuje. Nie ma miłości bez ofiary. Przez taką miłość zyskuje się prawo do Ojczyzny. Dlatego młodzież gotowa była na wszystko. Zdolna była walczyć o wolność i zarazem wybraniać się przed nienawiścią“, pisał Ksiądz Prymas po latach.

Kochać, a nie nienawidzić. Walczyć z bronią w ręku w imię miłości, nie nienawiści. Tego chcieli Powstańcy. To dawało im niewyobrażalne szczęście. O tym mówią dziś jeszcze swoimi młodzieńczymi, świeżymi głosami.

Pokażcie się więc takimi, jakimi jesteście, bezkompromisowymi katolikami! Pełne i całkowite wyznanie wiary niesie ze sobą łaskę…”.

___________________

*) Dom Guéranger, Les sens chretien de l`histoire, Paryż 1977

___________________

Cytaty za:

Stefan kard. Wyszyński, Droga życia, Warszawa 2001

Marcin Brzeziński, Pasja Michała. Życie i męczeńska śmierć bł. Michała Czartoryskiego OP, Poznań 2015

 

 

Możliwość komentowania jest wyłączona.