Polacy opuszczają teatr
A miało być tak wesoło! Interes miał się kręcić. Złoty interes….
Artyści mieli zbierać zasłużone laury, odbierać honoraria i spokojnie zarabiać na emeryturę. Krytycy piać z powodu obrazu wymiotów, kopulacji i wydalania odchodów ukazywanych przez artystów w teatrach, gdzie niedawno jeszcze wystawiano klasykę. Tłum recenzentów odkrywać coraz większy artyzm w potoku bluźnierstw, przekleństw i nieartykułowanych dźwięków wydawanych przez ciężko fizycznie pracujących wyrobników awangardowej sceny.
Reżyser o głośnym nazwisku, bohater licznych talk – show, miał zacierać ręce, robić zafrasowane miny i udzielać dzikusom z widowni pouczeń, w których powtarzałby w kółko te same zaklęcia: że trzeba teraz niestrudzenie obalać tabu, niszczyć stereotypy, wypuszczać z ludzi demony klerykalizmu (religianctwa, jak mówiono w ateistycznych periodykach za komuny), przekłuwać balon obłudy i fałszywej dumy bycia Polakiem, katolikiem, ojcem, matką, człowiekiem… Ukazywać człowieka „takim, jakim jest naprawdę” – czyli jako zwierzę.
Tym samym językiem przemawiali niegdyś przodownicy pracy socjalistycznej, którzy też byli nauczycielami ludzkości. Ten dzisiejszy socjalizm nazywa się neomarksizm, choć rzadko się tego słowa używa. Reżyser – przodownik zapewnia, że norma burzenia „starych zasad” w młodych umysłach jeszcze nie jest „wyrobiona”, czekają nowe rekordy do pobicia. Front walki klasowej wygląda nieco inaczej – przeciwnikiem jest nie obszarnik, nie arystokrata, nie klecha, nie papież, nie kułak, tylko przeciętny człowiek, zwłaszcza młody. Polak, którego trzeba pouczyć – i stale utwierdzać w przekonaniu – że jest samym brudem i zgnilizną i jako taki tylko tym powinien się karmić. Natchnionym ideologią nauczycielem, który wymierza swoje nauki – w teatrze niczym w klasie lub w zakladzie karnym – jak uderzenia pałką w głowę, jest „artysta”.
Widownia siedzi cicho i nieruchomo w swoich fotelach, podczas gdy na scenie przewalają się czaszki, symbole religijne, nagie ciała, a wszystko wśród odgłosów, jakie wydają pawiany w dżungli oraz spuszczane w rurach kanalizacyjnych fekalia.
Tak wygląda dzisiejszy typowy spektakl teatralny – dzieło najbardziej okrzyczanych animatorów nowej kultury, nowej sztuki. Nowej, to znaczy rodem z barykad rewolucji kulturalnej.
Tymczasem w Krakowie Polacy po prostu wyszli.
Unieśli się z krzeseł i pośród całego tego wrzasku i duchowego smrodu opuścili nagle teatr. Scenę Narodową. Teatr Stary, w którym niegdyś grywała Modrzejewska.
Reżyser nie omieszkał obrzucić ich ze sceny wyzwiskami. Popsuli całą zabawę. Pokazali swoim absurdalnym protestem, że król jest nagi i oni mają dosyć szydzenia z siebie. Z teatru, ze sztuki i z Polski.
Teatr Stary opuściło kilkudziesięciu widzów – być może wcale nie tych najbardziej świadomych, czym jest tzw. nowa kultura. Tacy ludzie nie przychodzą na spektakle tego reżysera. To byli przeciętni widzowie, najprawdopodobniej mało zorientowani, co pisze się w niezależnej prasie na ten temat. Wyprowadziło ich z teatru zwykłe uczucie obrzydzenia. Być może nikt ich nie ostrzegł, że płacąc za bilet finansują rzecz kompromitującą wszystkich wykonawców spektaklu – i zarazem uczestników tego widowiska, bo widz w teatrze nie jest tylko biernym odbiorcą. On w pewien sposób w spektaklu uczestniczy, swoją obecnością uwiarygodnia jego twórców. Oni są na scenie tylko dlatego, że on znajduje się na widowni.
A jednak wyszli. Powiedzieli: dosyć. To znak, że w Polsce coś się dzieje. Polacy przestali być potulnym stadem.
Kilka lat temu zdarzyło mi się usiąść na widowni teatru stołecznego, którego aktorzy wystawiali komedię, przez grono recenzentów i grupkę znajomych uznaną za „bardzo zabawną”. Po dwudziestu minutach miałam dosyć oglądania biegających po scenie mężczyzn w niedopiętych spodniach i kobiet w opadających spódnicach. Żenująca parada naturalizmu w wykonaniu osób z dyplomami wyższej uczelni, udających błaznów z jarmarcznej budy, napełniała żałością. Publiczność jednak nagradzała ich salwami śmiechu. Kiedy wychodziłam razem z rodziną, przeciskając się pomiędzy fotelami, towarzyszyły mi spojrzenia pełne zgorszenia i zniecierpliwione sykania. Nikt nie wstał i nie wyszedł, choć na widowni przeważały małżeństwa z dorastającymi dziećmi.
Dlaczego przyjmowali te treści bez protestu, nawet z entuzjazmem, dlaczego matki pozwalały, by dzieci patrzyły na sceny będące skrzyżowaniem knajpy, koszar i publicznej toalety?
„Zepsuci i żyjący w dostatku, beztroscy, pewni siebie, wykorzenieni i znudzeni – ci młodzi ludzie byli gotowi do buntu. I bynajmniej nie mieli na myśli połykania złotych rybek”,
opisywał Patrick Buchanan młodych Amerykanów, którzy stali się idealnym celem kanonady amerykańskiej rewolucji kulturalnej lat 60. XX wieku. Filmów, spektakli teatralnych, koncertów, wystaw, seriali telewizyjnych i wykładów uniwersyteckich. *)
Opis ten pasuje do tej części polskiego społeczeństwa, która poczuła, że dzięki lepszemu (niż za komunistów) statusowi materialnemu, może zaznać nieznanych dotąd przyjemności życia poza normą obyczajową i kulturową. Czy był to tylko „wolny wybór” ludzi spragnionych nowych wrażeń? Telewizja i Internet nie tylko prezentowała nowe rewolucyjne idee, wzmacniała je także, co podkreśla P. Buchanan, przez kreowanie nowej rzeczywistości.
Nie mieli pojęcia – zarówno tamci Amerykanie, a wkrótce za nimi młodzi Francuzi, Niemcy, Włosi, jak i Polacy lat 90. i późniejszych – że za tymi spektaklami, wystawami, koncertami, pokazami mody ( i modą samą) nie stoją żadni „artyści” tylko zimni ideolodzy; nierzadko profesorowie uniwersytetów. Lukacs, Gramsci, Adorno, Marcuse i cała Szkoła Frankfurcka. Że premiery, na które wykupują z pałającą twarzą bilety, zostały zaprogramowane wcale nie w artystycznym atelier, czy podczas bezsennych nocy geniuszy z rozwichrzonymi czuprynami, tylko przy biurku zdeterminowanych wyrachowanych neomarksistowskich myślicieli o nieruchomych twarzach. Mało kto w Polsce wiedział, że idee, które przyświecają najbardziej okrzyczanym spektaklom wylęgły się, jak przypomina Buchanan, „w marksistowskim żłobku w weimarskich Niemczech, że zostały wymyślone w faszystowskim więzieniu Mussoliniego we Włoszech [gdzie przesiadywał komunista Antonio Gramsci – EPP] ”, a ich celem nie było bynajmniej rozbawienie do łez bezpruderyjnej publiczności tylko „przewrót i obalenie naszej cywilizacji”.
Nie tylko naukowy neomarksizm był rozsadnikiem moralnego luzu, zboczeń i dewiacji traktowanych jako postulat moralny, norma kulturowa, konieczna dla zbudowania „nowego społeczeństwa”. Przypomnijmy. W II połowie XIX wieku teatry Warszawy i Krakowa także zaczynały być rozsadnikiem treści i form bardzo pożądanych przez naszych okupantów, Rosjan i Niemców. Ich zadaniem było systematyczne deprawowanie Polaków. (Już wtedy mówio się o “obalaniu tabu”). Po premierze „Strasznego Dworu” w Operze Narodowej 28 września 1866 roku w Warszawie, która przerodziła się w wielką manifestację patriotyczną, Rosjanie pozwolili jeszcze tylko na dwa przedstawienia. Arcydzieło Stanisława Moniuszki zostało zdjęte z afisza przez carską cenzurę; nie wznowiono go za życia kompozytora. Na deskach teatrów stolicy, pilnowanych jak źrenica oka przez carskich urzędników, królowała już tylko Zapolska z jej sztuczydłami „obnażającymi mieszczańską moralność”, jak nazywano spektakle, których akcja toczyła się w alkowach i buduarach, zachwalające podwójne małżeńskie życie, i płaskie komedyjki Bałuckiego, na których bawili się najlepiej właściciele kantorów, rosyjscy policmajstrzy i fryzjerzy. Analogicznie – tylko jeszcze bardziej jarmarcznie, groteskowo i plugawo – wyglądał teatr w okupowanej przez Niemców Warszawie podczas ostatniej wojny.
Pani architekt, która przybyła do Warszawy z Moskwy i od kilku lat zajmuje się tu projektowaniem wnętrz, skarżyła się swego czasu, że przyjeżdżając do Polski miała nadzieję ujrzeć towarzystwo jakiego jej tam brakowało, kulturalne, ładnie ubrane, o eleganckim sposobie bycia. Rozczarowała się, gdy zobaczyła, jak wyjaśniała łamaną polszczyzną „nu, prosto, rozumie pani, wieś… Prosto, wieś”.
Zapewne za dużo przesiadywała w teatrach, biegała na wystawy do Centrum Sztuki Współczesnej – i być może także zdarzyło jej się zajrzeć do kościoła, gdzie akurat miał miejsce pokaz mody. „Prosto, wieś…” Taka o jakiej marzył Majakowski, Strindberg, Przybyszewski, Craig, K. Stanisławski **), Schiller, Brecht, Grotowski i inni wielcy wodzireje teatralni, którzy mieli zamienić teatr w pracujące pełną parą laboratorium produkowania „nowego człowieka”, miażdżenia dusz ludzkich, a społeczność stołecznych miast Europy we wspólnotę plemienną wyjącą z uciechy w rytm szamańskich bębnów.
Dziś skończyła się potulność Polaków. Nieruchomo wbici w fotele podczas spektakli przypominających sabaty czarownic mogą być tylko ludzie świadomie zrywający wszystkie więzy łączące ich z wiarą, cywilizacją i polskością.
„Już nie taka łaska Twoja nad hufcami?”
Jacek Kaczmarski w Kantyczce z lotu ptaka (1992 r.) dał artystyczny opis efektów eksperymentu przeprowadzanego na polskim społeczeństwie, gdy – po “okragłym styole” – zaczęła się “transformacja”, era konsumpcjonizmu połączona z lansowaniem brzydoty, kiczu, obsceny i skrajnego upodlenia moralnego w tzw. sztuce i mediach. Poeta wyśmiewa uległość Polaków. Nie mając się na kim oprzeć poszli na lep całej tej tandety szumnie nazywanej liberalizmem i wolnością, przywleczonej z Zachodu – ale korzeniami tkwiącej na Wschodzie. Wyprzedali swoje dusze, wyzuli się z zasad, którymi kiedyś się chlubili. Tekst Kaczmarskiego jest bezlitosny; jest w nim też coś dwuznacznego. Jest pisany z pozycji chłodnego obserwatora wydarzeń. Nie uczestniczy w nich, ale zna dobrze ich genezę, przebieg i finał.
Tak jakby wcześniej uważnie przeczytał scenariusz.
Patrz mój dobrotliwy Boże
Na swój ulubiony ludek…,
To kpina nie tylko z Polaków.
Łatwo jest rzucać kamieniem oskarżenia czy drwiny, gdy nie postawi się trafnej diagnozy. “Bard Solidarności” był jednym z wielu ludzi o głośnych nazwiskach, którzy wydawali się nie zauważać, że w Polsce pleni się twarda ideologiczna dyktatura, wykorzystująca najnowsze osiągnięcia psycho- i socjotechniki. Pętająca jedwabnymi nićmi, ogłuszająca ciosami zadawanymi z ukrycia. Czarująco uśmiechnięta i mrugająca tysiącem barw zabawnych i pomysłowych reklam. Nie nazwana przez nikogo prawdziwym imieniem.
Kaczmarski nie jest jednym z tych, którzy stali się jej ofiarami – naturalnie, nie bez własnej winy – nie czuje się częścią „ludku”. Parodiując żądania i błagania tego „ludku” – niby to pokorne, tak naprawdę śliskie, obłudne i niskie – demonstruje swoją splendid isolation wobec polskiego żywiołu, który się tak „skudlił” (jakby to ujęli autorzy z okolic ulicy Czerskiej).
– Ujmij trochę łaski nieba!
Daj spokoju w zamian, chleba!
Innym udziel swej miłości!
Nam – sprawiedliwości!
– Smuć się Chryste Panie w chmurze
Widząc jak się naród bawi,
Znowu chciałby być przedmurzem
I w pogańskiej krwi się pławić.
Dymią kuźnie i warsztaty,
Lecz nie pracą a – skargami,
Że nie taka jak przed laty
Łaska Twoja nad hufcami:
– Siły grożą Ci nieczyste
Daj nam wsławić się o Chryste!
Kalwin, Litwin nam ubliża
Dźwigniem ciężar Krzyża!
– Załam ręce Matko Boska;
Upadają obyczaje,
Nie pomogła modłom chłosta –
Młodzież w szranki ciała staje.
W nędzy gzi się krew gorąca. Bez sumienia i bez oddechu,
Po czym z własnych trzewi strząsa
Niedojrzały owoc grzechu.
– Co zbawienie nam, czy piekło!
Byle życie nie uciekło!
Jeszcze będzie czas umierać!
Żyjmy tu i teraz!
– Grzmijcie gniewem Wszyscy Święci!
Handel lud zalewa boży,
Obce kupce i klienci
W złote wabią go obroże.
Liczy chciwy Żyd i Niemiec
Dziś po ile polska czystość;
Kupi dusze, kupi ziemię
I zostawi pośmiewisko…
– Co nam hańba, gdy talary
Mają lepszy kurs od wiary!
Wymienimy na walutę
Honor i pokutę!(…)
(Jacek Kaczmarski, Kantyczka z lotu ptaka)
I zostawi pośmiewisko?
Skąd ten nieubłagany werdykt? Czy nie wydany zbyt pośpiesznie? Chcieliście być „przedmurzem”, a staliście się wielkim bazarem, daliście się sprzedać handlarzom, którzy proponują
nieświeży towar. Wtykają wam „paciorki”, a wy je bierzecie za prawdziwe perły. Daliście się oszukać „wolnościom”, „modom”, zwieść farbowanym lisom, fałszywym przywódcom, którzy okazali się jarmarcznymi błaznami, komediantami. Przyjęliście dobrowolnie obyczaje, które chcieli wam kiedyś siłą narzucić zaborcy i okupanci…
Tak przemawiać może ktoś, kto przeniknął zaplanowaną strategię i śmieje się w kułak z polskiej naiwności. Może nawet przeżywa dziwną satysfakcję z czyjegoś upadku. Czy ma odrobinę litości, współczucia, zrozumienia? Niby swój, a jakieś ciężkie jego spojrzenie, kamienna powieka, martwy uśmiech.
W tej diagnozie uderza całkowita niechęć do zauważenia, że Polska – już w latach 90. na początku „ery transformacji”, tak jak Stany Zjednoczone począwszy od lata 70. – przekształciła się w państwo ideologiczne nowego typu. Takie państwo, gdzie „nowy dominujący kierunek wymuszony jest nie przez agentów policji, lecz przez inkwizytorów kultury popularnej… Wystarczy włączyć telewizor i popatrzeć. W tym medium – tak jak i setkach innych – dominują wartości rewolucyjne. Rządzi polityczna poprawność. Bunt wobec nowego kierunku traktowany jest jako >mowa nienawiści<, lekceważenie jej dogmatów – jako znak choroby umysłowej” (P. Buchanan).
Zgadzasz się – jesteś przy zdrowych zmysłach
Sprzeciwiasz się – jesteś zwyczajnie niebezpieczny
I zakują cię w Kajdany,
prorokowała – jeszcze w XIX wieku – amerykańska poetka Emily Dickinson.
Znakiem poprawności politycznej, która dotyczy przede wszystkim sfery kultury i obyczaju, a która rozlała się w Polsce po 1989 roku szeroką brudną kałużą, jest całkowity brak tolerancji dla swobody myśli, dla poglądów i postaw opartych na poszanowaniu rzeczywistości – nie zaś pochodzących „z krainy mgieł i obłoków”, z neomarksistowskich (Nowa Lewica) i neopogańskich (Nowa Prawica) kuźni ideologicznych.
W rezultacie głębokich przekształceń w myśleniu, obyczajach, także i w Polsce „pigułka i prezerwatywa stały się sierpem i młotem rewolucji kulturalnej” (P. Buchanan).
Jacek Kaczmarski tego wymiaru nie dostrzegał. Dla niego istniał tylko „śmieszny i straszny” folklorystyczny obrazek: Polska upada coraz niżej pod ciosami ludzkiej chciwości, nieuleczalnych kompleksów i głupoty, cała już unurzana w błocie. Czym więc ona była dla niego?
To zagadka. Podobnie jak ta, która tyczy jego wiary. „Pan Boga nie lubi…” pokpiwał sam z siebie w jednej z piosenek. Szydził z wiary Polaków i podziwiał ją, zazdrościł i skręcał się na jej „naiwność”, „ciasnotę”. Polski zaścianek był mu obcy, dworował sobie z niego; polscy bohaterowie go fascynowali. Potrafił oddać im wspaniały hołd.
Tuż przed swoją przedwczesną śmiercią, wyczerpany nieuleczalną chorobą, wyczekawszy dosłownie do ostatniej chwili, przyjął chrzest.
Wyrafinowany spryt, zimna kalkulacja, łobuzerskie mrugnięcie okiem, że jednak „można Boga oszukać”…? Czy łaska dana w ostatniej godzinie?
Dzieci opuszczają szkoły
Ale oto pospieszne diagnozy Jacka Kaczmarskiego dziś okazują się co najmniej wątpliwe, jeśli nie całkiem chybione. Polacy występują w obronie prawdy. Zrzucają kajdany poprawności politycznej. Tłumnie opuszczają teatr, który żyje tylko z nich. W Centrum Sztuki Współczesnej leje się czerwona farba. Bluźniercze widowisko jest zniszczone. Pokazy mody w kościołach masowo potępiane. Kościoły zamienione w sale koncertowe i widowiskowe traktowane co najmniej z rezerwą. Ekspiacja za obrażanie Boga… – tego pojęcia dawno już nie używano. Dziś jest na ustach wszystkich myślących katolików.
Rodzice, którzy oparli się indoktrynacji opuszczają wraz z dziećmi szkoły. Zabierają swoje dzieci, by nie korzystały „z oferty edukacyjnej” – oferty wcale nie kształcenia, tylko produkowania ludzi doskonale wytresowanych, idealnych trybików maszynerii, w której odgrywałyby one zaszczytną rolę kółek zębatych lub identycznie błyszczących śrubek w ścianie.
Absolwenci szkół nowej generacji to potencjalni niemi i głusi, czyli inwalidzi, całkowicie bierni, pozbawieni wszelkiej inicjatywy – oprócz chęci “robienia interesów” – mentalni niewolnicy. Młodzi ludzie o sformatowanych umysłach, choć często posiadający wyrobiony nienajgorzej instynkt sprytu i uległości, pięcia się ku karierze po szczeblach donosicielstwa, zamykania oczu na zło, konformizmu i niszczenia konkurentów. A przy tym rzadko potrafią odróżniać rzeczy od siebie, prawidłowo nazwać tego, co istnieje. Biorą pozory za rzeczywistość. Zamiast wielkich życiowych wyzwań, walki z własnymi słabościami, prawdziwych ideałów, służenia Polsce i walki o nią, dociekania prawdy, zgłębiania istoty spraw, spragnieni są po prostu teatru. Spektakli, jarmarku, wesołych miasteczek, wielkich show i konkursów tańca… Cały ich duchowy świat to widowisko i igrzyska.
Ludzie, którzy nie patrząc na potępienie przez wielkich medialnych guru wychodzą z teatru w połowie spektaklu, rodzice, którzy odbierają szkołom swoje dzieci, by je uchronić przed zatruciem umysłu, są tymi, którzy odmawiają uczestnictwa – nawet biernego – w złu. Są wyzuci z lęku. Bo są Polakami. Kaczmarski pokazywał w “Kantyczce…” społeczeństwo, które drży przed potępieniem przez Europę, nowoczesność, salon, projektantów mody, “autorytety moralne”, reżyserów teatralnych i spikerów telewizyjnych o gładkich obliczach etc. Dziś w Polsce ujawniają się zastępy ludzi wolnych. Polacy opuszczają teatr. Ludzie wolni opuszczają wielki cyrk.
Siły grożą Ci nieczyste,/ Daj nam zbawić się, o Chryste! …
O ile nie jest to bluźnierstwo, to przynajmniej projekcja życzeń autora, człowieka wychowanego poza religią katolicką, w środowisku artystycznej bohemy, przykrawającego obraz Boga do swoich prywatnych wyobrażeń.
Jacek Kaczmarski pokazywał – z ledwie skrywaną ironią, z błyskiem w oku – bierność i zalęknienie Polaków, a tu jest coś innego. Tu jest postawa wyrazista, tu jest opór. Tu jest czyn.
Oby Polacy opuszczając teatr, pełen brudu i świństwa, opuścili także ten wielki teatr kłamstwa, zbrukaną scenę publiczną, na której trwa parada oszustów i błaznów. Królują tęcze i palmy tropikalne, ośmieszając Warszawę.
Oby Polacy nie pozwolili, tak jak widzowie Teatru Starego w Krakowie, by ktoś notorycznie pluł im w twarz i jeszcze oczekiwał oklasków, cmokania i komplementów.
Oby rozstali się definitywnie z lewackimi mediami, tymi kanałami nieczystości. Oby zwolnili ostatecznie studia telewizyjne – które żyją tak naprawdę tylko z ich obecności! – niech lewacy i liberałowie defilują tam dla siebie i dyskutują sami ze sobą.
Oby zawalczyli o prawdziwy kult Boga w kościołach. Nie pozwolili znieważać tego, co święte. Nie pozwolili na szerzenie się ideologicznego kłamstwa także i tu.
Tego najbardziej się boją pokątni handlarze starymi szmatami, oszuści i błazny. Że któregoś dnia może się to stać rzeczywistoscią
Że ktoś może wstać i wyjść. Zostawić puste wnętrza, puste mury. Opustoszałe teatry, sale wykładowe, szkoły, w których miano nam przerabiać dusze przy pomocy “nauki”, “kultury”, “sztuki”, tak jak w komunizmie poprzez toporną propagandę.
…lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku/Tak smaku/Który każe wyjść skrzywić się wycedzić szyderstwo… (Zbigniew Herbert, Potęga smaku)
Ten wiersz recytowaliśmy namiętnie w stanie wojennym, uczyliśmy się go na pamięć.
Przed rozjuszoną komuną broniło piękno, spokój, harmonia, proporcja, dowcip. Elegancja, ostentacyjne dobre maniery. Uniesione do góry brwi… Nigdy przekleństwo.
Dziś chodzi o coś więcej.
Nie wystarczą dobre maniery, opanowanie i wzgardliwy uśmiech. Jeżeli dostrzega się w całej sferze publicznej i kulturowej państwa istnienie czegoś co godzi w umysł człowieka, znieprawia i deformuje młode pokolenie, trzeba zwrócić się ku prawdziwej władzy, do Króla królów.
Nie z lęku przed całą tą ohydą i spustoszeniem – ale z miłości.
Kaczmarski przy całej swojej wrażliwości i oczytaniu nie był w stanie tego zrozumieć. Uważał Polaków wyznających wiarę katolicką za tłum niewolników. Biedaków zgiętych w pół jak Egipcjanie przed faraonem, albo jak padający plackiem przed cesarzem Chińczycy. Ludzi, którzy korzą się przed swoim panem, a on jest niczym pogańskie bożki – niemy, nieobliczalny i szalony. Może ich wychłostać, albo rzucić garść srebrnych monet… (Dlatego nie zawahał przed protekcjonalnym – …mój dobrotliwy Boże).
A nasz Bóg, Jezus Chrystus, jest Królem prawdziwym. On jest Królem Miłości.
Wierzący katolicy wiedzą, że On jest Królem Polski.
„Miłość jest jedynym uczuciem godnym Boga”
„Bojaźń może nas powstrzymać od zła, ale nigdy nie pobudzi do czynienia dobra”, pisał Nicolas Grou TJ.***)
„Miłość przeciwnie: sprawia i jedno i drugie w sposób najdoskonalszy; odwraca nas od zła, a pobudza nas nie tylko do dobra, ale i do tego, co najdoskonalsze – pobudza pomimo wszelkich trudności i ofiar, jakie musimy ponosić”.
„Dusza przejęta bojaźnią synowską zwycięża z łatwością wszelkie przeszkody, zrywa wszystkie więzy, triumfuje nad światem i jego uciechami, nad ciałem i zmysłowością, nad szatanem i jego pokusami”. (Spróbujmy w tych zdaniach zamiast słowo dusza umieścić: “Polska”)
Polacy, którzy wyszli w połowie bluźnierczego przedstawienia spełnili czyn miłości. Wobec Boga. Także i wobec ludzi. Wobec Polski.
Utorowali innym jasny prosty szlak
_____
*)Patrick J. Buchanan, “Śmierć Zachodu”, Wydawnictwo Wektory, Wrocław 2005
**) “Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa otworzyła przed Stanisławskim niesłychane możliwości dla jego twórczych eksperymentów, takich o jakich można było przedtem tylko marzyć. Wielkiemu mistrzowi sceny dało to możliwość wspaniałego uwieńczenia poszukiwań, którym poświęcił całe życie. To, co zostawił nam Stanisławski, powinno być gruntownie przestudiowane i przyswojone jako najdoskonalszy na froncie kultury oręż w walce o nasze wielkie idee”. (Wasilij O. Toporkow, “Stanisławski na próbie”. Przekład Jerzy Czech, Instytut Grotowskiego, Wrocław 2007)
***)Nicolas Grou TJ; „Przewodnik życia duchowego”, Wyd. AA, Kraków