Pielgrzymi czyli antytłum
Rok 1966, Milenium Chrztu Polski zapamiętałam tak, jak mogło zapamiętać dziecko. Pod oknami naszego częstochowskiego mieszkania ciągnął od dworca kolejowego nieprzerwany pochód. Szelest pospiesznych kroków kołysał do snu swoim monotonnym rytmem. Pielgrzymi przybywający na Jasną Górą szli ulicą Waszyngtona już od drugiej-trzeciej nad ranem.
Szli tak przez wiele dni; podczas głównych uroczystości z udziałem Prymasa było ich jeszcze więcej. Cały ten rok – tak jak zresztą pozostałe lata Wielkiej Nowenny – wypełniony był niezmordowanym marszem szarego tłumu ludzkich postaci biednie ubranych i mocno utrudzonych. Po jego przejściu przez częstochowski park pod Jasną Górą trawniki były zawsze zdeptane aż do szarości, a często zanieczyszczone (co budziło irytację wielu częstochowian nastawionych zresztą z reguły wrogo do „pątników”, jak się wtedy mówiło; propaganda antyklerykalna w tym mieście szalała). Masa ludzka wyposażona w tobołki i teczki, z których wystawał chleb i butelki z piciem, zatknięte papierowym korkiem, rozpływała się gdzieś i nikła pod Jasną Górą. Wielu pielgrzymów nocowało pod gołym niebem.
Dla dziecka ten obraz nie był niczym świątecznym. Nawet było w nim coś zgoła nieodświętnego, ta szarość, pośpiech i milczenie tak wielu ludzi. (Choć było też wiele grup zwanych kompaniami, które nad ranem budziły moją ulicę tęsknym, mocnym śpiewem Maryjnych pieśni). I jeszcze głos Prymasa dobiegający z wałów jasnogórskich, dudniący, głęboki, podniosły, z intonacją tak odmienną od tej, którą odznaczały się głosy płynące z ulicznych głośników, zagłuszające uroczystości pod szczytem Jasnej Góry.
Wszystko to – wraz z codziennymi wiadomościami z Wolnej Europy, jakich słuchali moi rodzice – składało się na przeświadczenie, że oprócz tej szkolnej, oficjalnej istnieje inna Polska.
Po latach odezwało się echo tamtych wydarzeń i zaczęłam rozumieć, choć jeszcze nie w pełni, co znaczyły te obrazy i głosy z roku 1966. Spotkana podczas wakacji przy wiejskiej drodze pochylona starsza kobieta, która wracała z pola z motyką przerzuconą przez ramię, zatrzymała się na chwilę pogawędki; chłopi lubią takie rozmowy, gdy wracają do domu przy zachodzącym słońcu. Komentując jakieś niedorzeczne decyzje władz gminnych, nagle wyprostowała się i powiedziała z błyskiem w oku:
„Władza? Jaka tam władza! Jest inna władza, prawdziwa – duchowa!”.
Spokój i pewność tamtej kobiety były imponujące. Wiara prostego ludu. Tępiona, piętnowana i wyśmiewana z równą pasją przez pracowite mróweczki, jak i złotoustych felietonistów i ironicznych intelektualistów w „Tygodniku Powszechnym”, „Więzi”, „Wyborczej” religijność ludowa. Tak całkowicie i bez reszty niedojrzała, tak bezczelnie aintelektualna, zadufana. Po prostu groźna, obca, oszalała, ze swej istoty zła. Trzeba było się za nią w tych wszystkich salonach, gdzie upajano się własną elokwencją, podszytych dość nonszalancko maskowanymi sympatiami marksistowskimi, głęboko wstydzić.
A przecież drogi średniowiecznej Europy także przemierzały nieprzeliczone tłumy pielgrzymów spieszące do sanktuariów i katedr, i ludzi wracających z pola, którzy zatrzymywali się, by podyskutować o Trójcy Świętej, o dogmatach, o życiu wiecznym. Jeśli trzech rolników spotykało się w karczmie na pogawędce, to było prawie pewne, że rozmawiają właśnie o tym. A Deo omnia, głoszą didaskalia wyryte na portalach średniowiecznych bazylik. Wszystko od Boga pochodzi i wszystko zmierza do Niego. Ta głęboko ugruntowana świadomość nie opuszczała pielgrzymów wszystkich wieków. Kościół, otaczając ich opieką, nie dopuścił, by zostało spłaszczona wizja ostatecznego celu człowieka, by ugrzązł on w przyziemnościach.
Tam, pod klasztorem jasnogórskim to nie był zresztą nigdy tłum jak wydawało mi się, gdy byłam dzieckiem. Nie było nic anarchicznego w tych spieszących na Jasną Górę ludzkich zgromadzeniach oblegających wały i błonia pod klasztorem. Anarchia to nierozumienie po co jest państwo i odrzucenie jego ładu. Oni zaś mieli przed oczyma tę inną władzę, wieczną, nieprzemijajacą, ku której tak spieszyli, wspinali się, nieraz z wyraźnym wysiłkiem. Czasem już pod samym szczytem Jasnej Góry rzucali się krzyżem lub szli na kolanach, bo tak człowiek bogaty w pokorę zbliża się do Kogoś, kogo majestat uznaje za nieskończony. Do Królowej Nieba i Ziemi.
Niesłychaną cześć dla Boga wyrażoną w uwielbieniu i wdzięczności dla Kościoła przedstawiają fotografie z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zebrane w kronikach wiejskich parafii; miałam okazję oglądać ich wiele w różnych miejscach – oprócz ukwieconych bram triumfalnych zbitych z desek, banderii konnych (czyli asysty jeźdźców w kapeluszach przybranych, kwiatami jakie nosili niegdyś dróżbowie weselni), widać na nich chłopów w ciężkich wywatowanych marynarkach dźwigających na własnych ramionach samochód z księdzem biskupem wizytującym parafię. Nie dlatego, że było akurat błoto i samochód mógł ugrzęznąć. Dlatego, że tak należało. Tego domagał się szacunek dla Kościoła, rozumienie czym jest hierarchia.
Ta niesłychana cześć polskiego ludu dla świętości Boga jest najpiękniejszym wspomnieniem mojego dzieciństwa, mogę to dziś śmiało powiedzieć. I myślę z dumą o moich braciach. Pielgrzymi zmierzający na Jasną Górę w latach, gdy Kościół obchodził Milenium Chrztu Polski byli nadzwyczaj realistycznie myślącymi ludźmi. Myśleli o sobie, o swoim powołaniu i przeznaczeniu, o swoich obowiązkach stanu, o swojej kondycji moralnej, jak ludzie wolni, którym przyszło skorzystać w pełni z władz umysłowych, w jakie wyposażył ich Bóg. I pojęli, przyjmując naukę Kościoła, że „nie ma w człowieku innego korzenia niż ten, z którego wyrasta jego byt stworzony, i w który wpisany jest wymiar nadprzyrodzony” (R. Amerio).
Kimś takim był z całą pewnością Mieszko I. Mieszko był człowiekiem wolnym, gdy przyjmował chrzest. Pojęcie Boga jest kluczowe nie tylko dla wiary człowieka, ale dla trwania cywilizacji i dla motywacji do życia każdego z ludzi. Było ono najważniejszą ideą i najważniejszym odkryciem w życiu władcy Polan. Dzięki niemu zrozumiał swoje powołanie, wielkość misji, którą zlecał mu Bóg – stworzenie w tej części świata, wśród nieprzebytych borów, dzikich rzek, jezior i kwitnących leśnych polan chrześcijańskiego państwa, odmiennego niż to, które istniało tu dotąd, choć zachowującego wiele zwyczajów ludu. Stworzenie i bronienie go. Zapoczątkowanie wznoszenia cywilizacji chrześcijańskiej na chwałę Boga.
Obrona tego państwa, którego historia zaczęła się od wbicia krzyża w ziemię i oddania przez Mieszka I Polski w lenno papieżowi – co poświadcza istniejący w odpisach dokument Dagome iudex – była zawsze uznawana przez Polaków za zaszczytne powołanie. Walczyli i umierali najlepsi, najszlachetniejsi. Wiedzieli bowiem, słyszeli w głębi duszy, odnajdywali na dnie serca, że istnieje coś, co przekracza ich własny byt, do czego dusza ludzka wyrywa się, pragnie z całej siły do tego przylgnąć, pragnie to osiągnąć. Tego pragnienia od czasu chrztu Polski nie da się w Polakach zabić. Ów głos wewnętrzny słyszany jest od czasów Mieszka I przez wszystkie pokolenia Polaków.
Mieszko I zapragnął chrztu, kiedy dowiedział się, że istnieje prawdziwy Bóg. Tworząc państwo chrześcijańskie wypełnił dobrze jako władca swoje obowiązki stanu wobec Boga. Słusznie pojawia się dziś myśl o jego kanonizacji.
Nie wystarczą „prawa człowieka”, gdy człowiek poznaje Tego, od Którego pochodzi i od Którego całkowicie zależy. I Kto daje się człowiekowi poznać, dzięki nauczaniu Kościoła, modlitwie, sakramentom udzielanym przez kapłanów i płynącej z nich łasce.
Nasze państwo niszczone było prawie bez przerwy przez ponad sześćdziesiąt ostatnich lat; usiłowano jego zasadę polityczną, jego uporządkowanie wewnętrzne, jego duchowy kształt zamienić w bezład. Gdy odrzuca się wiarę, gdy odrzuca się autorytet Boga i Kościół, wtedy wali się w gruzy cała cywilizacja, a w miejsce ładu pojawia się anarchia i niewolnictwo, co jeszcze w latach czterdziestych ubiegłego wieku przepowiedział pewien francuski biskup, widząc jak idee komunistyczne wkradają się do myślenia ludzi Kościoła w jego ojczyźnie, i przewidując rychłe, tragiczne tego następstwa. Wiedział on, że między Kościołem a komunizmem nie może nigdy zaistnieć żaden „dialog” i żadne porozumienie. Że każda tego rodzaju próba będzie farsą i teatrem.
W rocznicę Chrztu Polski mamy wyjątkowe szczęście oglądać odtwarzanie ładu w polskim państwie. Ładu przyzywającego możną protekcję z Nieba. Podobnie jak wówczas, gdy zarośnięty wojownik o zuchwałym spojrzeniu, który na kobiety patrzył z pożądliwością, lubił wojowanie, łowy, i był odważny, kazał wbić w swoją ziemię krzyż, ukląkł przed nim i bił się w piersi. A wraz z nim jego drużyna wojów z drewnianymi tarczami nabijanymi ćwiekami.
„Dobro jest znów oddzielone od zła. To wszystko, co uczyniono dla pomieszania dobra i zła, cofa się”, stwierdził w przeddzień rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja w roku 1050 rocznicy Chrztu Polski polityczny przywódca patriotycznej części kraju, Jarosław Kaczyński. Ten dzień łączył dwie uroczystości, religijną i państwową – co jest ewenementem w dzisiejszym świecie, u nas zaś, w państwie założonym przez Mieszka I, jest czymś całkowicie naturalnym. I jest zarazem wielkim świętem Maryjnym, ustanowionym po zwycięstwie nad bolszewikami w 1920 roku, świętem Matki Bożej Królowej Korony Polskiej. Pielgrzymi przybywający w roku 1966 na Jasną Górę i w latach późniejszych byli także de facto obrońcami tego państwa, choć nie nosili broni.
„Ponieważ współczesne społeczeństwo jest zdominowane przez ideę panowania nad światem – pisze prof. Romano Amerio – co realizowane jest przy użyciu techniki, czyli przez zastosowanie nauk przyrodniczych do ujarzmiania przyrody, całe życie polityczne nabrało innego charakteru, podmiotem społecznym jest obecnie masa złożona z jednostek, które jednoczy poszukiwanie tego, co użyteczne. Za tym stanem rzeczy kryje się również rezygnacja religii z udzielania się w sferze polityczno-społecznej”. Gdy uznajemy, że Boże prawa – choć mogą coś człowiekowi ująć na tej ziemi, ująć z jego pychy, ambicji panowania nad światem, niespokojnego dążenia, by zaspokoić do końca swoją cielesność – przynoszą stokroć, tysiąc razy więcej dóbr, stamtąd, gdzie wzrok nie sięga, oddzielamy definitywnie dobro od zła.
Ludzie, którzy stają razem, by się modlić do Boga, którego istnienie nieskończenie przekracza ich własny byt, co pojęli rozumem nadprzyrodzonym – modlić się, czyli wznosić duszę do Boga, a nie „przeżywać”, „doświadczać”, „radować się”, „celebrować wspólnotę” – nigdy nie są tłumem. Owszem, wiele nastrojów daje się spotęgować przez efekt masy. „Ale któż rozsądny nie wie, jak płytkie i zmienne mogą być impulsy, które są w stanie nieomal w jedną chwili zelektryzować tę bezkształtną masę, jaką jest tłum, i jak mało miarodajne są owe porywy – jak nieadekwatne do tego, co istotnie może się kryć na dnie ludzkich serc i umysłów” (Romano Amerio).
„Wpatrujemy się nie w to, co widzialne, lecz w to, co niewidzialne. To bowiem, co widzialne, przemija, to zaś, co niewidzialne, trwa wiecznie” (II Kor, IV, 18). Jeśli istnieje na świecie radość, to jest ona związana z tą świadomością, z tym odkryciem. Mieszko I musiał być szczęśliwym człowiekiem.
Fakt, że w roku tak ważnej rocznicy odbudowuje się w Polsce ład państwowy, wsparty o autorytet rządzących, jest poważnym ciosem w plany zanarchizowania społeczeństwa. A tym samym w plany zamienienia cywilizacji Zachodu w plemienną wspólnotę na kształt pierwotnej, ze swoją pogańską tradycją zemsty, niewolnictwa, ofiar z ludzi i wielożeństwa. Na różne sposoby próbuje się dziś zaufanie do rządzących w naszym państwie podważyć. Przeciwnicy Polski będą zawsze czuli się dobrze w środowisku duchowym tworzonym przez rozniecanie pierwotnych instynktów. Nienawiść jest uczuciem niszczącym cywilizację chrześcijańską. Mieszko i jego drużyna znali siłę tego instynktu i zdecydowali się ją powściągnąć ze względu na Boga, choć nieraz wrzała w nich krew. Mieli jednak duże ambicje. Chcieli być godnymi tego, co uczynił dla nich na krzyżu Bóg.
Mieszko I poskromił swoje instynkty i emocje, gdy pośród zmienności ludzkiego losu ujrzał niezmienność Boga, wieczność Jego praw oraz celowość życia ludzkiego, celowość natury kobiety i mężczyzny. (Dlatego m.in. przestał korzystać z usług nałożnic). Chciał być budowniczym cywilizacji wznoszącej człowieka ku Bogu. Pożegnał się z naturalizmem, choć jeszcze zapewne długo po chrzcie okrywał się odzieniem ze skór dzikich zwierząt i kochał też po swojemu swoje siedem kobiet, których się wyrzekł, a które podobały mu się dalej.
Pojął jednak, że cel, który ujrzał, klęcząc przy krzyżu, przekracza daleko to, co go dotąd tak bardzo nęciło, gdyż to co skończone, ograniczone, nie może być dążeniem człowieka stworzonego przez Boga, który posługuje się rozumem. Chciał być szczęśliwy, ale znał granicę swoich możliwości – granicę, poza którą jest tylko dół i sypka ziemia. Nie chciał tego „tylko”. Pociągnęła go Nieskończoność. Zrozumiał swoim prostym, lecz głębokim i giętkim słowiańskim umysłem, że „rzeczy skończone nie zostały stworzone dlatego, że są godne miłości, lecz są one godne miłości dlatego, że takimi chciał je uczynić Bóg” (św. Tomasz z Akwinu ).
„[…] z chwilą, gdy ulega przyćmieniu pojęcie Boga, bądź zostaje odrzucone, załamuje się cały system wartości”, pisze Romano Amerio. Bez systemu wartości gaśnie każda iskra prawdziwego życia, jakakolwiek iskra sensu podejmowanego przez człowieka wysiłku; pozostaje wegetacja, wchłanianie i wydalanie, igrzyska i rozrywki. To nie „demokracja i wartości chrześcijańskie” są gwarancją trwania Rzeczypospolitej, lecz uznanie przez jej władze bytowości Boga.
Jest jakaś głęboka tajemnica w tym, że w sercach Polaków zachowana została czysta, nieskażona wiara, pomimo tylu prób, wciąż potęgujących się, by ją osłabić, zniekształcić i w rezultacie wykorzenić. Adam Mickiewicz był świadom istnienia tej potęgi w polskim ludzie i wyjątkowości tego zjawiska. Mówił o tym 29 czerwca 1841 roku w wykładzie, jaki wygłaszał w Paryżu: “Nigdzie lud nie czuł tak żywej miłości do Boga, nigdzie dusza nie pozostała tak gorąca (…): nigdzie oczekiwanie przyszłości nie jest równie żarliwe i mocne. Można słusznie powiedzieć, że ta ludność pomimo całego swego ubóstwa i nędzy jest najpotężniejszym narzędziem, jakie Bóg zachował dla sprowadzenia dobra na ziemię”.
Historia zatacza dziś koło. Obrona państwa utworzonego na fundamencie przyjęcia przez pierwszego politycznego władcę pojęcia Boga jest zadaniem wybranych w wolnych wyborach władz państwowych. Trudzą się one nad dziełem utrzymania i wzmocnienia niepodległej Polski w Europie. Kraju trwającej tu, pomimo wielu przeciwieństw, i rozkwitającej dziś na nowo cywilizacji chrześcijańskiej.
Tekst – w nieco krótszej wersji – ukazał się w numerze 129 dwumiesięcznika Arcana