Panna Kazia na froncie, czyli “To nadaje życiu smak”
Jedna z najbardziej niezwykłych postaci polskiej literatury, Kazimiera Iłłakowiczówna, poetka tłumaczona na wiele języków, kochana w Polsce tym szczególnym, żarliwym uczuciem, jakie można porównać do naszego stosunku wobec wieszczów, była osobowością trudną, skomplikowaną, o gwałtownym charakterze, silnych, skrywanych głęboko emocjach oraz ostrych i bezkompromisowych sądach moralnych. Niezwykle wymagająca wobec siebie, nadzwyczaj staranna w każdej pracy, niczym osoba zakonna lub żołnierz na posterunku, potrafiła być zarówno ujmująco delikatna, finezyjna, żartobliwie i z wdziękiem przekorna, jak twarda, nieprzystępna i oschła, nawet wobec bliskich. Odczuwała to jej siostra i jej córki, bo wobec przyjaciół bywała bardziej wyrozumiała. Mimo wielkiej urody, niezrównanej elegancji i talentów towarzyskich, nigdy nie wyszła za mąż. Łączyła w sobie dwie cechy pozornie przeciwstawne: wielkiej damy i żołnierza frontowego, bezwzględnie wiernego swojemu dowódcy.
Ta poliglotka, wykształcona na Uniwersytecie Jagiellońskim i w Oksfordzie, w życiu codziennym obywała się najskromniejszymi warunkami. Przez większość życia mieszkała w pokojach sublokatorskich, żywiła się „na mieście”; po wojnie w stołówkach szkolnych lub u sióstr. Nigdy nie urządzała u siebie przyjęć, unikała jak ognia „bywania”, nie znosiła okazjonalnych nasiadówek i byle jakich rozmów towarzyskich; uwikłanie w sztywny konwenans było w jej oczach czymś głupim a nawet gorszącym. Po wojnie jej samotność, zamykanie się w wynajmowanym w poznańskiej kamienicy pokoju, w ciszy, przy półce z książkami – nawet podczas świąt Bożego Narodzenia czy Wielkanocy – napawały rozpaczą otoczenie, a dla niej samej były rozkoszą, ale także pancerzem obronnym. Pokój musiał być tylko miejscem suwerennym, jej niepodzielnym królestwem. Potrafiła zadbać o jego funkcjonalność. Futryny okien miały być bez szczelin, klamki w drzwiach nie mogły wypadać, haczyki w oknach działać bez zarzutu, a podłoga – starannie przez nią pastowana – musiała być równa i bez dziur, by stolik, przy którym pracowała, nie kiwał się. Mebli – oprócz łóżka, krzesła i stołu – i ozdób mogło w ogóle nie być.
Była mistrzynią utrzymywania w porządku rzeczy osobistych i „papierów”. Uważała, że temu zawdzięcza równowagę psychiczną w obliczu niezliczonych kataklizmów, prywatnych i historycznych, którym musiała w swoim ponad dziewięćdziesięcioletnim życiu stawić czoła. Szczyciła się tym, że kiedy przymusowo została podczas wojny, w siedmiogrodzkim Cluj w Rumunii (udało jej się stąd wrócić do Polski dopiero w 1947 roku, dzięki pomocy Juliana Tuwima), i zmieniała tam czternastokrotnie miejsce zamieszkania, często zmuszana do dramatycznych ucieczek w środku nocy, zimą, jej rzeczy osobiste zawsze były w idealnym porządku, gotowe do zapakowania w pięć minut i nigdy niczego – z wyjątkiem futra, które jej ukradziono – nie utraciła. Miała kult mocnych sznurków i sztywnych pudełek, które skrzętnie gromadziła. W listach, jakie słała z rumuńskiego wygnania do bliskich i przyjaciół domagała się, by pisali jej, jaki mają widok z okna i jaka jest aktualnie u nich pogoda. Czyniła im gorzkie wyrzuty, gdy prośby te lekceważyli. 1)
W życiu towarzyskim nie tolerowała płycizny i egzaltacji uczuciowej. Sama jednak przez dużą część młodości i wieku średniego przeżywała głęboką fascynację postacią Marszałka Piłsudskiego, któremu – na jego prośbę – poświęciła kilka lat życia zawodowego, rezygnując ze skromnej posady urzędniczki w MSZ-ie na rzecz bycia jego osobistym „sekretarzem” (Piłsudski podkreślał, że nie żadną „sekretarką”), co sprowadzało się głównie do kontrolowania ogromnej korespondencji, która napływała do niego od prywatnych osób i odpowiadania na niektóre listy.
Iłłakowiczówna była pozbawiona wszelkiego snobizmu; hołdy oddawane jej przez czytelników wierszy i tomów wspomnień, czy oficjalne laury literackie przyjmowała z największą prostotą, ale zarazem z pewnym zniecierpliwieniem. Jej obsesją było zawsze „tracenie czasu na głupstwa”. Powtarzała nieraz, że nie zna bardziej beznadziejnego sposobu marnowania czasu niż siedzenie przy stole, patrzenie na siebie i rozmawianie. Co innego wspólnie z kimś pracować, robić coś pożytecznego dla innych, albo modlić się.
Od młodych lat, przez całe niemal życie udzielała korepetycji z języków obcych, głównie z angielskiego, ale uczyła także podczas wojny i po wojnie – nie tylko Polaków, także rumuńskich arystokratów, dzieci rodziny żydowskiej, lekarzy z kliniki w Cluj – rosyjskiego, węgierskiego, polskiego (głównie dyplomatów). O chłopcach, który dawała lekcje mówiła: „moi synowie”. Otaczała ich opieką intelektualną, troszczyła się o ich rozwój, gdy było trzeba pomagała materialnie. W tej dziedzinie ta, tak ascetyczna, jeśli idzie o własne potrzeby osoba była nie tylko nieprzejednana, by dostali od niej to co najlepsze, ale zarazem, nigdy nie nasycona, nigdy nie zmęczona kontaktami z nimi. Oprócz głębokiej wiary, to wiersze i jej mali i bardzo młodzi uczniowie byli najważniejszą treścią jej życia intelektualnego i uczuciowego. Przekłady, którym oddawała się zawsze z wielką pasją, znajdowały się na dalszym planie.
Zanim jednak, także z prozaicznych, materialnych powodów, poświęciła się pracy prywatnej nauczycielki, znalazła się przy boku Marszałka w Ministerstwie Spraw Wojskowych. Poznała go podczas studiów w Krakowie; jej siostra Barbara tłumaczyła jego wystąpienia na angielski i wynajmowała pokój w mieszkaniu Piłsudskich, przy ulicy Szlak. Józef Piłsudski traktował Kazimierę Iłlakowiczównę trochę jak córkę, nieustannie z niej żartował, próbował ją nawet swatać z posłem ukraińskim. Cenił jej poczucie humoru i wykwintne maniery panny z kresowego dworu. Dwie bujne, kresowe natury zapałały wtedy do siebie nigdy nie okazywaną ostentacyjnie i pozbawioną podtekstu erotycznego sympatią. To poczucie bliskości, rozumienia się w lot, zaufania, oparte było także zapewne na wspólnym poczuciu silnego zakorzenienia się w litewskim krajobrazie, przyrodzie, historii, języku, kulturze. A także na dystansie do dóbr tego świata i widzeniu zawsze dobrej, a nawet komicznej strony rzeczywistości; Piłsudski był zresztą człowiekiem bardzo dowcipnym, lubił żartować z kamienną twarzą.
Później, gdy organizował Legiony, a Iłłakowiczowna była w Anglii, wysłała do niego płomienny list z gwałtowną prośbą, wręcz żądaniem, by przyjął ją w charakterze „adiutanta”, zapewniając, że uczy się strzelać (odwiedzała miejską strzelnicę w Londynie). Do listu dołączyła wiersz, który miał w jej zamyśle być hymnem Legionów. Piłsudski nie zbył jej – w długim korespondencyjnym wywodzie cierpliwie wyjaśniał, dlaczego jest przeciwny przyjmowaniu kobiet do czynnej służby wojskowej.
Pozytywna odpowiedź przyszła jednak po latach, w 1926 roku, w postaci dość obcesowo sformułowanej propozycji, by zdecydowała się zostać jego „osobistym Sekretarzem”. Obiekcje poetki Marszałek ucinał krótko; propozycja miała cechy rozkazu wydanego podczas bitwy. Było tuż po zamachu majowym; Iłłakowiczówna miała za sobą nie tylko studia, ale i trzyletnią służbę jako sanitariuszka na froncie przy oddziałach rosyjskich, w tzw. czołówkach, organizowanych przez polskich arystokratów, kilkuletni staż urzędniczy w MSZ-ecie oraz pierwsze lata wielkiej literackiej sławy.
Tym, co robiło zawsze na niej największe wrażenie u Marszałka, było nie tylko jego nieprawdopodobne wręcz oddanie sprawie niepodległości kraju, tytaniczna pracowitość, ale i rodzaj filozoficznej rezygnacji, że cokolwiek by dla Polski nie uczynił Polacy nigdy nie zrozumieją go do końca. Nie zdołają odpowiedzieć, bo nie będą umieli, na tę straszliwą w swych rozmiarach pasję, największą namiętność jego życia, jaka rozsadzała jego serce i umysł, by Polskę ocalić, zabezpieczyć od wrogów, wzmocnić. By już nigdy nie stała się łupem sąsiadów. Dotkliwa świadomość jak bardzo się uwijają, ile masek zakładają, na jak wielu obszarach ani na chwilę nie przerywają swych mrówczych prac, i jak są przy tym pomysłowi, różniła go od jego politycznych antagonistów – skądinąd szczerych patriotów – którzy zawsze oskarżali go o czarnowidztwo, przesadę i niezliczone obsesje.
Książka Iłłakowiczowny „Ścieżka obok drogi”, napisana po śmierci Marszałka i opublikowana tuż przed wojną, jest zapisem tej niesłychanie gwałtownej – w jej osobistym odbiorze – i wielobarwnej epopei, z polotem i kronikarsko rzetelnie zrelacjonowanej, jaką była jej praca u boku tego niezwykłego człowieka w Ministerstwie Spraw Wojskowych. W istocie była to delikatna, specyficzna kobieca misja, wymagająca wytrwałości, cierpliwości, taktu, dyskrecji, słowem kultury, którą można było tylko wynieść z domu, a czasem także rodzaju przebiegłości i błyskawicznego refleksu, by przyjść komuś w ciężkich tarapatach z natychmiastową pomocą. Iłłakowiczówna rzucająca się w jej wir z charakterystyczną dla siebie zachłannością i niemal zakonną skrupulatnością, odnajduje w niej zarazem spokój i pewność, że robi rzecz istotną dla Polski, choć z pozoru marginalną. A przede wszystkim, że dane jest z bliska obserwować człowieka, w którego format moralny i intelektualny nigdy nie wątpiła, a który dźwigał ciężar swojego przywództwa niczym brzemię ponad ludzkie siły. Była tu zawsze „z boku”, ale zarazem całkowicie i bezapelacyjnie „w centrum” mogąc służyć komuś, kto w pełni zasługuje na to, by czynić to z największym oddaniem. Zawsze też dbała, by nigdy nie zawracać mu głowy swoimi prywatnymi kłopotami, czy rozterkami zawodowymi, nie obciążać żadnymi zbędnymi pytaniami.
„Rozumiałam dobrze – pisała po latach w „Ścieżce obok drogi” – że w moich różnych trudnościach nie powinnam się zwracać do pana Marszałka. Ale kiedy był na miejscu, czułam się raźniejsza, bezpieczna. To jest właśnie właściwe słowo: bezpieczeństwo. Pod jego mocną ręką nareszcie, po latach borykania się, przypomniałam sobie jak to było, kiedy się miało w domu, w dzieciństwie, niezaprzeczane przez nikogo, s t a ł e Pr a w a. Ta straszna niepewność, która napełnia niepokojem biura państwowe, gdzie człowiek jest właściwie zawsze na czyjejś łasce i niełasce, w poniżającej zależności od każdego powiewu – nagle mnie opuściła. To co mi się było wydawało szczytem n i e bezpieczeństwa, posada przy Marszałku, stało się przystanią. Boże, Boże, co za ulga! Żadnych nieznoszących się szefów, żadnych „uzgodnień:”, żadnych przymusowych ugrzecznień…”
”Tylko zmiłuj się, uważaj na aeroplany!”, usłyszała od swojej arystokratycznej ciotki, gdy podczas I wojny światowej, jako młoda dziewczyna wyruszała na front służyć jako sanitariuszka, a ona ze łzami kreśliła jej krzyżyk na czole. „Byłabym dużo dała za to, żeby wiedzieć jak to zrobić; czy chodzić z parasolką, czy jak?”, żartowała potem. Wojnę przetrwała bez kolizji. Ale p r a w d z i w e a e r o p l a n y, czyli rzeczywiste niebezpieczeństwa – Iłłakowiczówna zawsze nazywała je „przygodami” – zaczęły pojawiać się na jej „osobistym niebie” wtedy dopiero, gdy zetknęła się po raz pierwszy z kampanią wrogości, podjazdów, intryg i wszelkiego rodzaju najwymyślniejszych oszczerstw, których nie szczędzili Marszałkowi przeciwnicy polityczni. Ludzie z obozu narodowego, działacze partyjni, ławy sejmowe, prasa, nawet warszawska ulica.
„Z niektórymi szefami, wielu kolegami i przyjaciółmi użerać się trzeba było po cichu, podziemnie, o plotki, o oszczerstwa, o niezrozumienie.(…) Od 1918 do 1926 – pracowała wtedy jako szara urzędniczka w Ministerstwie Spraw Zagranicznych – umiałam tylko głośno i zacięcie zaprzeczać: Nie, to nieprawda, bo go znam. – Nie, tego nie zrobił, bo go znam. – Nie, taki on nie jest, bo ja wiem lepiej. Ja go osobiście znam. Nie było nigdy dla mnie nic druzgocącego w tym ciągłym osaczeniu przez wrogów Marszałka. To o n i byli godni pożałowania, że nie znali go, nie „wiedzieli”, że okłamani i okłamujący łazili pod cieniem nieprawdy, cali w plotkach, jak w obrzydliwych pasożytach”.
Wiele osób traktowało Iłłakowiczówną w czasie, gdy jeszcze pracowała w MSZ-ie, jako osobę odrealnioną i naiwną, uroczą dziewczynę z Kresów zagubioną w świecie wielkiej polityki. “Po co ma pani tym swoją śliczną główkę turbować”, mawiał jeden z jej kolegów z Ministerstwa Spraw Wojskowych, pułkownik, bohater wojny 1920 roku, inwalida wojenny. Ona sama nigdy nie angażowała się w życie partyjne. Kierowała się zdrowym rozsądkiem, poczuciem przyzwoitości, intuicją osoby, która z domu wyniosła wiarę, patriotyzm, uczciwość i wielkoduszność. Zamieszczone w „Ścieżce obok drogi” wspomnienie o prezydencie Narutowiczu i jego śmierci – zastrzelony w „Zachęcie” stygł na jej rękach – to refleksja kogoś, kto starał się oceniać sytuację polityczną w kraju nie ukrywając swojej formacji religijnej (poetka była członkinią Sodalicji Mariańskiej). Jej głos uprzytamnia, do czego może prowadzić atmosfera histerii, którą tak łatwo wzniecić wśród ludzi, dla których polityka jest tylko prostym działaniem „za” lub „przeciw” temu, co uważają za swoje własne niepodzielne dobro.
Z odsieczą wrażliwej, jak tylko mogą być poetki, bez zaplecza rodzinnego, Kazimierze Iłłakowiczównej, która dość samotnie zmagała się w obronie dobrego imienia Marszałka, przybyli wówczas zwykli, prości ludzie, których nazywała ludem Warszawy. A potem doznawała jeszcze wiele razy w swoim życiu warszawskim, gdy stawała się świadkiem i mimowolnym uczestnikiem najważniejszych wydarzeń politycznych, zaskakujących odkryć, że tak naprawdę nie jest w swych obserwacjach, przekonaniach i wyborach sama. Że w Polakach powszechnie drzemie zdrowy instynkt moralny, prawdziwa miłość do odzyskanego kraju i duch oporu wobec harców wszelakich odcieni propagandy, przekorny i dość jadowicie dowcipny, nie wynaturzony przez podgrzewanie fobii i nienawiści przez politycznych hochsztaplerów. Jedną z najznakomitszych w jej książce scen jest opis wynajmowania pokoju sublokatorskiego w kamienicy przy ul. Brackiej w Warszawie.
„Wyszła do mnie godna, gładko uczesana, czarno odziana paniusia. Owszem, proszę pani, pokój mam, ale tylko nie dla tych, co psioczą na Józefa Piłsudskiego. Aż usiadłam z wrażenia, ale musiałam zawarować sobie niezależność lokatorską, więc nie zdradzając się, przekonałam pannę Walercię, że to, co mówi się w m o i m pokoju, nic ją nie może obchodzić. Tak się zdarzyło, że dostałam wówczas właśnie posługaczkę z Sodalicji, również zwolenniczkę Marszałka. Była nią na zasadzie nienawiści do Niemców z czasu okupacji, kiedy to jednego takiego w pikielhaubie pobiła – indykiem, u rogatek Warszawy. A Marszałka Niemcy aresztowali potem, jak się Ruskowi nie dał… Panna Walercia i panna Klemusia były nieubłaganymi przeciwniczkami księży, chamów i endeków (łączyły bowiem w sposób im tylko wiadomy te trzy potęgi w groźną zbiorową apokaliptyczną bestię). (…) Za nic w świecie nie wynajęłyby były pokoju Żydom, a kłóciły się o ich równouprawnienie, odmawiały różaniec na dusze zmarłych, chodzenie do kościoła jednak uważały za zabobon. A znów posła Wyzwolenia, który u nich mieszkał, traktowały nie na żarty surowo. Nie dawały mu mebli wyściełanych i kazały zdejmować buty, żeby nie hałasował i nie psuł posadzki. (…) Wreszcie z Grabosią gorzko i zajadle kłóciły się o księży. (…) Zawstydzały mnie miłością, wiarą i ofiarnością, te bezbożne”, pisze z czułością Iłłakowiczówna o swoich gospodyniach z Brackiej. „Oszańcowana z nimi, Grabosią i Gołuchem [zdunem – także gorącym zwolennikiem Marszałka – EPP], w tym jakby Zbarażu, otoczonym wrogą czernią, pokrzepiona ich determinacją, doznawałam odsieczy drugiej”.
Wśród oznak czci i uwielbienia Polaków dla Marszałka, jakie znajdowała później między innymi w listach, które lądowały na jej biurku (od kilku, kilkunastu dziennie do trzydziestu tysięcy rocznie; w ciągu dziewięciu lat swojej pracy poetka musiała przeczytać dwieście pięćdziesiąt tysięcy listów), zdarzały się – wcale nie rzadkie – prośby, by Józef Piłsudski zgodził się zostać ojcem chrzestnym nowo narodzonego dziecka, nalegania o błogosławieństwo oraz rozliczne prezenty. Ktoś przysłał papugę; nadsyłano ochoczo drób i wiele innych okazów żywych zwierząt.
W miarę lat mijających na służbie Iłłakowiczówna nabierała do otoczenia Józefa Piłsudskiego, które początkowo mroziło ją swoim, tak odmiennym sposobem bycia, coraz większego szacunku, a nawet podziwu.
„Ludzie p. Marszałka – wspominała – z mojego nic nieznaczącego, ale wysoko uczepionego miejsca, wyglądali jak mrówki, wlokące ciężary dziesięć razy większe niż one same i walczące z przeszkodami tak wielkimi, że przy nich ich wzrost stawał się karli. Byli zawsze w pogotowiu, nigdy nie zmęczeni. Ja nie miałam ich hartu. Byli tak s o b ą niezajęci, że w ł a s n e najważniejsze sprawy załatwiali często zupełnie opacznie: i szczęście osobiste tracili nieraz przez brak czasu i wdeptywali w nieszczęście, jak ślepi czy głusi pod pociąg. Iluż z nich dźwigało w sobie z wojny srogie i groźne pamiątki – kule i odłamki, protezy i platynowe blaszki. Krwawili z uciętych kończyn, psuły się im kręgi i wiązania stawów, brakowało zębów, włosów i oczu, zapadali na gruźlicę i różę, trzęsło ich i wykręcało na różne sposoby. Umierali na serce przy najbłahszej okazji. Te ich motory były zajeżdżone na śmierć”.
Sam Piłsudski raz tylko poskarżył się jej mimochodem – kilkanaście miesięcy przed śmiercią. Podczas podpisywania jakiegoś dokumentu, rzucił nagle, jakby do siebie: „Od t e g o czasu zawsze mi trudno trochę z tą ręką. Musiał myśleć o jakiejś swojej chorobie, o której, wierna zasadzie, żeby nikogo o p. Marszałka nie pytać, naturalnie nie wiedziałam”.
Innym razem, gdy nalewała mu do szklanki herbatę – nie znosił, gdy herbatę nalewała ręka mężczyzny – a on smarował masłem kromkę chleba, powiedział ni stąd, ni zowąd, „jakby ciągnął dalej jakieś zaczęte opowiadanie”: A te zęby, wiesz, to mi sołdat wybił. Jak dał kolbą!… A wstawiać nigdy nie chciałem. Nie daj Boże z dentystą!”
„O, żołnierze pana Marszałka!”, nie wytrzymała wreszcie poetka i wyrzuciła z siebie skrywane uczucia: „Z wad waszych kręcono na was bicze; potknięcia się nóg o strzaskanych na wojnie goleniach, liczono ze śmiechem; klęski wasze w zmaganiu się z objętą pracą obwieszczano szyderczo; trud wtaczania bezwładnej, obwieszonej trutniami, ojczyzny na szczyt – wytykano palcem jak przestępstwo. Jakże cieszono się, kiedy byliście bezspornie w czemkolwiek winni, jakże ubolewano, kiedy się wam coś udało… Choćby się udało dla ojczyzny, choćby się udało ojczyźnie przez was…”
Przeciwnicy polityczni i propagandyści oskarżali Józefa Piłsudskiego między innymi o kradzież królewskich insygniów, o porozumiewanie się z wrogiem, o to, że w Wilnie domagał się, by mu społeczeństwo odkupiło rodowe dobra, o to, że był zwyczajnym rabusiem i bandytą. I to wszystko – jak zauważył Marszałek w przemówieniu wygłoszonym 3 lipca 1923 roku w sali Malinowej Hotelu Bristol – „w imię ォpartyjnej, ォnarodowejサ pracy”..
Z perspektywy lat poetka przyznawała jednak, że w Ministerstwie Spraw Wojskowych było jej jak w domu – w domu, którego tak naprawdę nigdy nie miała. Ta córka Klemensa Zana, wileńskiego adwokata (syna Tomasza Zana Promienistego, przyjaciela Mickiewicza), i Barbary Iłłakowiczówny, nauczycielki języków i muzyki, córki zubożałej szlacheckiej rodziny, od trzeciego roku życia była sierotą, przygarniętą przez daleką kuzynkę z kresowego dworu na Łotwie, arystokratkę Zofią Buyno z Plater-Zybergów. Hrabina Buyno nie miała własnych dzieci i poświęciła się wychowaniu osieroconych dzieci kuzynów i przyjaciół, zapewniając im staranne wykształcenie; przeznaczyła na ten cel swój ogromny majątek. Kazimierze z wielką serdecznością i mądrością zastąpiła matkę. Potrafiła bardzo wcześnie zrozumieć z jak skomplikowaną i wrażliwą osobowością ma do czynienia, wychowywała ją nie szczędząc własnych ofiar. Gdy w okresie dojrzewania przyszła poetka przeżywała ostry kryzys, wyjechała z nią na dłużej do Szwajcarii. Tam, w sprzyjającym klimacie, w życzliwym, wielkodusznym i dowcipnym towarzystwie przyjaciół z arystokracji i patriotycznej inteligencji Kazimiera wydobyła się z udręk wieku młodzieńczego.
O Zofii Buyno poetka zawsze mówiła „matka” i do końca życia okazywała wielkie przywiązanie. Po wojnie starała się nieść wszelką pomoc członkom rozległej rodziny Plater-Zybergów, których spotykała w zaskakujących okolicznościach. Większość z nich, wcześniej żyjąca na wysokiej stopie, znalazła się w komunistycznej rzeczywistości w skrajnej nędzy.
„Czy wasze pokolenie będzie miało tak awanturnicze, pełne zewnętrznych przygód życie, jak je miało moje – nie mogę przewidzieć”, pisała w „Ścieżce obok drogi”, kierując te słowa do swoich dorastających siostrzenic. „Pokolenie starsze ode mnie, ludzi materialnie zaopatrzonych – było chore z przesytu, zatrute nudą i stały dobrobyt był dla niego raczej klęską, z której urastał tak zwany z niemiecka Weltschmerz, ból świata, pojęcie wam nieznane, dzięki gorszym warunkom materialnym, w jakich wzrastacie”. Iłłakowiczówna uważała, że nie było żadnej n i e s p r a w i e d l i w o ś c i w tym, że swoje najlepsze lata, gdy była w pełni rozkwitu urody, talentu, gdy cieszyła się sławą, oddała człowiekowi, który pośród niezliczonych przeciwności usiłował dźwigać Polskę. Miała trzydzieści parę lat, była przykuta do biurka, bez reszty skupiona na swoim zajęciu, które pojmowała jako służbę – i na swojej poezji. Było więc tak, jak musiało być
„ (…)w życiu kogoś, co w czasie wielkiej wojny stracił, co miał, i uczy się pracować zarobkowo w nowym, świeżo powstałym państwie, któremu brak najpotrzebniejszych rzeczy do życia i które prowadzi wojnę z Rosją. Życie to jest pozornie jeszcze bardziej przygniecione walką o cześć przywódcy ideowego. Ale to tylko pozór, bo nawet najlichsze w świecie życie staje się właśnie przez taką walkę – nieustanną, wielką przygodą. Walka ideowa, nawet tak mało bohaterska, jak moja, podnosi, nic zresztą nieznaczącą, jednostkę, do godności żołnierza (…) To daje życiu smak, bo pozwala mieć później – wspomnienie, a nie suchy tylko rachunek strat i zysków”.
1.) Nie cierpię niczego gromadnego, potrzebuję z ludźmi stosunku osobistego albo żadnego, pisała w marcu 1947 roku z Cluj do siostry Barbary. Właściwie zostało mi osób bliskich tak mało, że każda z nich jest dla mnie największym skarbem, o każdej chciałabym wszystko wiedzieć. Niestety ludzie w kraju zupelnie tego wygłodzenia osób, tak dawno wyrzuconych za burtę, nie rozumieją i albo wcale nie odpowiadają na najprostsze dla mnie pytania, albo wysnuwają najdziwniejsze z nich wnioski. Ja np. pytam każdego, co widać u niego z okna, bo zapomniałam zupełnie widoków Polski, klimatu i budowli, a także, bo chcę się przygotować do widoku zmian i zniszczeń, tymczasem tak trudno o to dowiedzieć się od każdego, a ja potem nic nie mogę sobie wyobrazić i list mój z całym jego wysiłkiem wpada w próżnię. (…) odwykłaś ode mnie dawnej zupełnie, a nowej nawet nie znasz. Na pewno lepiej jest, żebyś została z wrażeniem mnie “przed złoconym lustrem, poprawiającą włosy przed wyjściem, w białej sukni”, jak to tak ładnie napisałaś w ostatniej Twojej pocztówce z 1944 r., niż żebyś musiała znosić wokół siebie moje brzydkie tobolki, czarne paznokcie i cuchnące ubóstwem odzienie. (…) Nie wiadomo, jak dlugo jeszcze każda z nas będzie żyła, ja osobiście o wiele więcej myślę o wielkiej i nieuniknionej podróży, niż o podróży do kraju.
W innym liście z tego samego roku chwaliła się, że Tuwim najpoczciwszy nadesłal jej dwie paki gazet z Polski – pierwszych od 1939 roku. Myślalam, że zwariuję z radości … aż mam rodzaj jakiejś niestrawności psychicznej z czytania takiego mnóstwa rzeczy, bo wiesz, że nie bardzo lubię czytać. Co mnie jednak zagadkowo uderzylo w tych miłych pismach, to jakieś dziwne przekonanie, że Polacy, którzy wyjechali za granicę, uczynili to z jakiegoś kaprysu, i że na tej zagranicy opływają w dostatki, sardynki, ondulacje i inne przyjemności, a poza tym wszyscy albo spiskują, albo nie chcą wracać do Polski z powodu obawy niewygód. (…) Ja osobiście w ciągu tych z górą siedmiu lat … raz tylko opuściłam dobrowolnie miejsce, w którym mieszkałam, i ludzi, z którymi żyłam, niezliczoną ilość razy byłam wylana z pieca na łeb… Poziom mego życia ciągle spadał, aż teraz to, w czym przebywam, nie jest już w ogóle żadnym poziomem, konsystuję jako człowiek tylko dlatego, że trzymam się prosto i zachowuję drobiazgowy porządek i czystość osobistą i w rzeczach i w pokoju. (…) Proszę Cię, nie uważaj tego za jakieś żale. Ta forma życia ogromnie mi odpowiada. Jeżeli jeszcze dojdę do takiego ubrania, którego pierzchających strzępków nie trzeba będzie ciągle sczepiać, to nic więcej mi do końca życia nie potrzeba...
Kazimiera Iłłakowiczówna: Ścieżka obok drogi, wyd. Rój, Warszawa 1938,
Kazimiera Iłłakowiczowna, Listy do siostry Barbary Czerwijowskiej z lat 1946-1959, Poznań, 2015