Pani Domu na posterunku
Rodzina jest potęgą dokąd rodzice są wewnętrznie wolni, twierdziła zawsze amerykańska pisarka, Solange Hertz. Rodzina bowiem jest obecnie jedynym miejscem, w którym rzeczy warte zrobienia nadal są traktowane poważnie, jak mawiał Chesterton.
Dlatego matka może uszyć córce w domu sukienkę, którą mogłaby kupić „w zalanym masową produkcją supermarkecie za ułamek kosztów i czasu, jakie musi poświęcić na jej wykonanie”, mówi Solange. Niepodzielni monarchowie, jakimi są w istocie rodzice, z natury rzeczy są także artystami i uszyta w domu sukienka nie ma ceny. To dlatego z rodziną nie da się „wejść w dialog”. Nie sposób jej wleźć na głowę. Rodzinie godnej tego miana nie da się niczego narzucić. Nie da się przekupić jej błyskotkami.
Nie jest to z pewnością pogląd dziś popularny. Pamiętam swoje zdumienie, gdy w jednej ze szkół, gdzie uczył się nasz syn, zapędzono rodziców do sali – w celach „edukacyjnych” – gdzie analizowany był tzw. przypadek („case”). Mieli wysłuchać opowieści o jakimś problemie wychowawczym czy małżeńskim, a następnie grzecznie, ściśle według ustalonego schematu, formułować wspólną (dla trzydziestu kilku osób) diagnozę oraz sposób właściwego (opracowanego „naukowo”) zachowania się w przedstawionej sytuacji. Pytania niewygodne i z głupia frant, które obnażały fasadowość tych rozważań nagradzane były syczeniem i pełnymi zgorszenia spojrzeniami. W końcu malkontentów wyproszono z sali.
Solange Hertz (1920-2015), drobna kobieta o ujmującej powierzchowności, była jedną z największych w naszych czasach obrończynią rodziny. Nie była jednak ani ekspertem, doktorem nauk o rodzinie, czy też autorką pogadanek i rodzinno-małżeńskich porad. Nie posiadała żadnej licencji, z pieczątkami i podpisami. Przypominała samotnego żołnierza stojącego na warcie, skupionego i czujnego, gotowego do oddania strzału lub powalenia celnym ciosem przeciwnika. Amunicją były jej książki i artykuły. Broniła nimi bardziej swojej misji, swojego serca, niż swojego ziemskiego królestwa, rozciągającego się pod Leesburgiem w stanie Wirginia, na kilkudziesięciu arach ziemi pokrywającej wyniosłe wzgórze, wokół rezydencji z kamienia z 1790 roku, gdzie wychowywała się piątka jej dzieci. Ta „gospodyni domowa”, jak zawsze o sobie z dumą mówiła, była świadoma wielkości misji zleconej jej przez Boga. Wobec najbliższych, ale i także wobec innych kobiet i rodzin.
Autorka artykułów publikowanych w konserwatywnej katolickiej prasie o „powołaniu gospodyni domowej” należała do tych istot obdarzonych w nadmiarze tym, co nazywamy zdrowym rozsądkiem, czy sensus catholicus. Nie potrafiła „ściemniać”. Nie była pełna wątpliwości i wahań, co do swej podstawowej roli w rodzinie. Nie uważała za stosowne, by sączyć delikatnie nieśmiałe obiekcje co do kondycji współczesnej rodziny oraz lansowanego przez niezliczone instytucje modelu „kobiety dynamicznej”, „kobiety sukcesu”, „wyzwolonej”, „asertywnej”, “bezpruderyjnej:, dla której rodzina jest zawsze tylko kulą u nogi; takiej co to “wie, czego chce”. Solange Hertz stawała na twardym gruncie rzeczywistości. W jednej z książek opowiedziała historię chińskiej wioski, przywiezioną przez misjonarza, ks. Raymonda De Jaeghera, o tym, jak „mała, dobrze wyszkolona banda komunistów przejęła kontrolę nad chińską wioską bez jednego wystrzału”, bowiem przy perfekcyjnym opanowaniu metody zawładnięcia umysłem pojedynczego człowieka zawsze można osiągnąć cele strategiczne. Celem wybranym przez lokalnych agitatorów stała się kobieta. Niewiasta w sile wieku, która stanowiła w tej wiosce ważny punkt odniesienia, swoiste centrum, była bowiem, jak pisze Solange Hertz „niezwykle kompetentną, ciesząca się szacunkiem żoną i matką licznego potomstwa. Nie marnując czasu wmówili jej rozliczne uzdolnienia i szybko przekonali, że popełnia błąd, tracąc czas w domu, podczas gdy mogłaby służyć całej wiosce, poświęcając się dla Chin, a nawet świata. Z czasem kobieta przyjęła stanowisko w szeregach całej bandy. W miarę jak jej zaangażowanie rosło, zaniedbywała dom, jej mąż zaczął szukać towarzystwa w pobliskiej herbaciarni, a dzieci zostały oddane pod opiekę dziadków i krewnych”.
Z całym szacunkiem, ale czy mało widzimy wokół siebie pań, dziewcząt i nawet leciwych niewiast, którym skutecznie zaszczepiono przekonanie, że powinny zbawiać świat, a przynajmniej „robić pieniądze” (oczywiście po to, by uszczęśliwiać swoich bliskich)? Czy świat stał się lepszy odkąd w parlamentach i za sterami samolotów zasiadły kobiety? Czy chociaż odrobinę złagodniał, stał się bardziej poetycki i humanitarny, odkąd są one szefami rządów i ministerstw? I czy był to na pewno ich wolny wybór? „Widząc taki przykład”, kontynuuje opowieść o wiosce Solange Hertz, „inne żony wkrótce uznały swój monotonny los za nie do zniesienia i poszły jej śladem. Wioska zaczęła się rozpadać. Przełom nastąpił wówczas, gdy pierwsza gospodyni znalazła w sobie dość siły, by publicznie znieważyć swą teściową, którą zmuszono do dokonania przed całą wspólnotą aktu »samokrytyki« za tyranizowanie tak utalentowanej, a obecnie wyzwolonej już synowej. Dla Chinki było to najbardziej rażące zlekceważenie tradycyjnych norm. Skutkiem był chaos. Po zlikwidowaniu opozycji komunistyczna banda przejęła kontrolę nad całą wioską”. Nie trzeba dodawać, że świadek tych wydarzeń, ksiądz De Jaegher został wypędzony z Chin.
Wojownik w domu z ogródkiem
Solange była zawsze w swoich tekstach nieprzejednana: „Jeżeli żona to matka; jeżeli matka to żona”, to jej hasło. Nie potrafiła wzruszać się losem „samotnej matki”. (Mówi się dziś tak często: „Jesteś matką, a więc zostaniesz żoną”; przed rewolucją obyczajową było czymś oczywistym: „Jesteś żoną, a więc zostaniesz matką”). Solange była cięta na te żony i matki, które łatwo ulegają kuszeniu świata i wybywają z byle okazji z domu, by spełnić swój najważniejszy obowiązek: „wyrwać się”, „pobyć wśród ludzi”, „odprężyć się”, „zadbać o siebie”. Dom – miejsce niegdyś wyśnione, wybrane, święte – stał się nudnym i uciążliwym jarzmem, bo te kobiety przekonano, że “stać je na więcej”. Solange wyśmiewa się też bezlitośnie ze sloganu, żerującego na kobiecej próżności: „Matka niemowlęcia zadbana, więc szczęśliwa”.
Ten śmiech jest gorzki, nie złośliwy. Podobny do tego, który ogarnia Vittorio Messoriego, gdy wspomina, że dziś siostry zakonne tak często nie przypominają nam już o poście, a należą do najbardziej poszukiwanych autorów książek z przepisami kulinarnymi. (Post pozostawiono buddystom, wielbicielom New Age, klinikom dbającym o zdrowie, w których płaci się – i to dużo – za to, że nie dają ci jeść). Solange potrafi celnie zadrwić z hasła o potrzebie „ustawicznego kształcenia” (zwłaszcza kobiet), tak popularnego dziś z powodu głębokiego poczucia niepewności, jakie towarzyszy ludziom dorosłym (nawet wykształconym, obytym w świecie). Niepewności co do darów i talentów złożonych we własnej naturze, niepewności co do swojego rozsądku, intuicji, rozumu. Co do celu swego życia, nade wszystko. Zdezorientowanych, zagubionych. Ta mania „zdobywania nowych kwalifikacji”, nieustannego doszkalania się na kursach, fakultetach, letnich szkołach, naukowych weekendach, począwszy od szkoły „jak być mamą”, skończywszy na „uniwersytecie bycia babcią”, skutkuje przekonaniem, że kobieta, aby “być sobą”, musi mieć wypełnioną każdą chwilę, jakby była maszyną, która musi mieć jak najwięcej programów i być stale „podłączona do gniazdka”. Zdolna zarówno do pracy jak i do remontów; zdalnie prowadzona przez centralny mechanizm – inaczej zabrnie w krzaki, zdziczeje. Ta atmosfera, która wpędza kobiety w kompleksy, w absurdalne poczucie, że to obcy ludzie muszą wskazać jej cel w życiu, budzi u Solange Hertz politowanie. Stąd biorą się szaleńcze pomysły na „szkoły żon”, „szkoły uczuć”. Czy od tego przybywa komukolwiek mądrości? Czy na tym można coś zbudować? Czy raczej unikalna ludzka mądrość, wzbogacona przez kobiecą intuicję, a przede wszystkim przez łaskę stanu, zostaje zablokowana? Kobieta czuje się coraz mniej pewna swojej kobiecości. Nie rozumie jej. Chce z nią walczyć.
Bastion rządów osobistych
Rodzina, a w niej królująca kobieta, jest żyjącym organizmem powołanym do istnienia przez Boga. I jako taka jest ona „naturalnym wrogiem czystej organizacji”, przypomina Solange. To nie materialna jedynie „komórka społeczna”, która może być wchłonięta przez silniejsze organizacje czy ruchy społeczne. Rodzina jest teokracją, „bastionem rządów osobistych”. Z niej płynie siła kobiety, mężczyzny, dzieci. Tymczasem rodziców „namawia się, by stali się prawdziwymi profesjonalistami, by ich rodziny rządziły się tak cenionym przez zsekularyzowane społeczeństwo zasadami wydajności i utylitaryzmu. Jednak nawet te zasady ustąpić muszą wobec pokusy pośpiechu, ponieważ diabłu nie zostało już wiele czasu. Wiadomo, czas to pieniądz, a prawdziwie wartościowa rodzina musi być dziś rodziną bogatą. Ubóstwo, niegdyś rada ewangeliczna, musi zostać wyplenione u swego źródła”.
„…W obliczu tej propagandy »perfekcjonizmu« niewielu rodziców ma odwagę prowadzić zwykły dom, robiąc zwyczajne i zarazem wspaniałe rzeczy, warte tego, by je potraktować poważnie. (…) Wpuszczając do domu ducha tego świata, rodzina wkrótce zaczyna dostosowywać się do wszelkich możliwych trendów, zmieniając się stosownie do zmian, jakim podlega społeczeństwo wedle najlepszych zasad marksistowskich… Ojcom i matkom wmówiono, że bez profesjonalnego kierownictwa nie są w ogóle w stanie prowadzić domu – do tego stopnia ekspertyza zajęła miejsce autorytetu. Degustatorzy dyktują nam co ma trafić na rodzinny stół. Wmawia się nam, że jedynie zawodowi katecheci potrafią przekazać wiarę, na żywo czy z playbacku. Zawodowi cudzołożnicy wdzierają się do sypialni, by uczyć rodziców, jak się mają »kochać«”.
Może to wydawać się zbyt apokaliptyczne, ale spójrzmy wokół. Dziś wiele tzw. zamożnych rodzin z dziećmi mieszkających we własnych domach korzysta niemal wyłącznie z przywożonych do domu posiłków, a sterylne kuchnie z nowoczesnym sprzętem są jedynie dekoracją, urozmaiceniem monotonii granitowych czy marmurowych płaszczyzn salonu-jadalni. „Sukces, jaki odniosła Maria Montessori w zakresie »inżynierii dziecięcej« jest równie niezaprzeczalny jak wspaniały smak głęboko mrożonego sześciodaniowego obiadu”, szydzi Solange Hertz.
Tymczasem normalna, tj. tradycyjna rodzina (choć Solange nigdy nie używa tego określenia) może sobie pozwolić, by być „nieekonomiczna i nieefektywna”, może w kuchni szaleć, śmiecić, śmiać się do woli i gotować rzeczy zdrowe albo tuczące i ciężkostrawne, tanie lub bogate, wykwintne i oryginalne, tak samo jak kluski z mlekiem i groch z kapustą, „posłuszna jest bowiem wyższemu prawu”. Atmosfera zwykłego rodzinnego domu to nie jest atmosfera idealnego, wymuskanego wnętrza, gdzie wszyscy są bezapelacyjnie szczęśliwi, ponieważ mogą oddawać się – wspólnie i we własnych pokojach – niczym nie ograniczonej konsumpcji, a potem zgodnemu segregowaniu odpadów. Temu pragnieniu nowoczesnego stylu życia – a zarazem stworzenia nieskazitelnego wnętrza, pachnącego aromatycznymi środkami do dezynfekcji, gdzie nie ma bakterii i innych mikrobów (bo nikt już nie zajmuje się przygotowywaniem obiadu i gorącej kolacji, nikt nie przyjmuje gości domowym jedzeniem, od czego są fast foody i catering) – przeciwstawia się w swoich książkach Solange Hertz.
W normalnym domu zawsze walają się na kanapie jakieś skarpetki, spod sofy wystają czyjeś kapcie, fotele obrastają w sierść kotów, w doniczkach usychają pelargonie, zalegają w kącie gazety, pałętają się na parapetach podniszczone książki, gdzieś obwisa firanka, coś się psuje, coś cieknie lub będzie ciekło. Jest normalnie, bo prawdziwe panie domu nie koncentrują się na wszystkich materialnych szczegółach, nie tworzą sztucznej, scenerii jak w filmie. Ich ambicje ulokowane są gdzie indziej.
„Są chwile, w których zaczynam mieć wątpliwości”, pisała w połowie lat. 60. Solange, „czy nie przeceniam mojego powołania. Pewnego dnia nasze piętnastoletnie dziecko wybuchło: »Poddajesz mnie praniu mózgu. Jeśli pobędę tu jeszcze trochę, skończę jako gospodyni!« Byłoby to niedobrze, ponieważ owo piętnastoletnie dziecko jest płci męskiej. Lubi majsterkować przy maszynach, nieźle gra w koszykówkę, nienawidzi prac domowych i uważa, że dziewczyny są w porządku, o ile tylko znają swoje miejsce. Innymi słowy, na swój własny, nieoświecony męski sposób, jest całkowicie normalny. Nie było mi łatwo z nim rozmawiać, uważam jednak za swój obowiązek wyjaśnianie wszystkim, którzy chcą mnie słuchać, że powołanie gospodyni odnosi się w rzeczywistości do każdego”. Uwzględnianie w mądrym, twardym wychowaniu chłopców pewnych elementów kobiecych zajęć i sposobów reagowania, było zawsze uznawane przez klasyczną pedagogikę za mądre i dalekowzroczne.
Solange Hertz – w waszyngtońskim gimnazjum prymuska, absolwentka filologii klasycznej (jako pierwsza w historii kobieta zdobyła stypendium na Georgetown University) – była matką pięciorga dzieci. Doczekała się 19 wnuków i 50 prawnuków. Jako matrona prowadziła mały prywatny samolot, którym latała na kongresy i spotkania, na które była zapraszana jako autorka książek (Na wielkiej skale, Myśl ich serca, Herezja gwiaździstego sztandaru i in.). Przywiązana do Kościoła katolickiego, którego broniła zawsze, zwłaszcza w epoce rewolucyjnych wstrząsów (po Soborze utraciła możliwość wydawania książek w katolickich wydawnictwach i musiała wydawać je własnym sumptem), żarliwie studiująca w domu teologię i biblistykę, była osobą szczęśliwą, pomimo przedwczesnej utraty ukochanego męża, Gustava Crane Hertza.
Uważała, że jako członkowie rodzaju ludzkiego „nawet mężczyźni są gospodyniami w stosunku do Boga, wobec którego wszystkie dusze są niejako rodzaju żeńskiego, prowadząc »domy« dla Boskiego Oblubieńca. Nikt nie może zaprzeczyć, że pod względem duchowym każdy człowiek musi być »niewiastą dzielną«, posłuszną i miłującą tego Oblubieńca, odziewającą siebie i swe dzieci, karmiącą rodzinę i zarządzającą domem, uprawiającą swą winnicę, udzielającą jałmużny i »otwierająca swe usta z mądrością«”.
Żona i matka, czyli królowa
Solange uważa, że powołanie do życia rodzinnego, do opieki nad dziećmi i prowadzenia domu jest czymś na kształt powołania do życia kontemplacyjnego. Okrzyczana jako główna „obrończyni życia” w Ameryce była przede wszystkim osobą potrafiącą powiązać przyczynę ze skutkiem. Nie posługiwała się nigdy argumentem „prawa do życia nienarodzonych”. Wykształcona na grece i łacinie zwalczała jedynie pewną niebezpieczną mentalność ukształtowaną przez ekspertów „ukoronowanych jako lary i penaty ogniska domowego”, jak ich nazywała, wykazując, że ich sposób działania to uzurpacja tego domowego magisterium. „Żądając od swych wyznawców uwielbienia i zadośćuczynienia w zamian za najmniejszą oznakę życzliwości, w szybkim tempie uzyskują kontrolę nad całym ich [rodziców] życiem. Niektórzy otwarcie domagają się dziś ofiar z ludzi w formie przymusowej antykoncepcji i aborcji – i żądaniom ich czyni się zadość”.
Walczą oni w ten sposób nie tylko z życiem biologicznym, materialnym, walczą z duchem, który daje życie. A przeznaczeniem rodziny „nie jest wytwarzanie profesjonalnych produktów, ale dawanie życia istotom ludzkim”.
Czy może być lepszy sposób na zniszczenie kobiety, niż „przekonanie jej, że jest ona w istocie tym samym co mężczyzna, że ma odgrywać w świecie dokładnie taką samą jak on rolę? Diabeł musi przekonać ją, że tzw. obowiązki kobiety są w rzeczywistości średniowiecznym przeżytkiem, mającym źródło jedynie w uwarunkowaniach kulturowych, a nie w obiektywnej rzeczywistości”. Zapomina się dziś, że każda kobieta ma wpisany w swoją naturę kod macierzyństwa, ona „wie”, ona potrafi kochać swoje dziecko, nikt nie musi jej tego uczyć. We Francji „nieumiejętność bycia matkami” uważana jest za problem społeczny, masa specjalistów zatrudniona jest przy uczeniu młodych kobiet karmienia, przewijania, opieki nad niemowlęciem, gotowania. Młode kobiety są przecież „rozrywane” między – rzekomą – „potrzebę samorealizacji”, „spełnienia uczuciowego”, a świadomość, że są tymi, bez których ich dziecko nie może się obejść. Problem zerwania więzi dziecka z matką we wczesnym dzieciństwie występuje tak często dziś tylko dlatego, że matce wmówiono, że ona, by pozostać normalna, musi się bawić, mieć rozrywki, mieć swój świat. Inaczej umrze za życia, zamieni się w zasuszoną istotę oderwana od rzeczywistości. Kiedyś poświęcenie się matek dla dziecka było najbardziej oczywistą postawą, czymś naturalnym. Dziś otrzymuje naukowy certyfikat.
Solange Hertz często podkreśla, że bycie matka to coś o wiele więcej niż rola społeczna. „Kobieta zamężna nie jest po prostu kobietą niezamężną plus mąż i dzieci. To całkowicie inna rzeczywistość”. Z powodu zaniku świadomości, czym jest macierzyństwo, kim jest żona i matka, kobiety tak często i łatwo przyjmują rolę męskie. Paradoksalnie, to Mieszko I może nam dziś przypomnieć, kim jest żona poślubiona w Kościele; gdy przyjął chrzest i nawrócił się odprawił z miejsca swoje siedem „żon”. Dzięki sakramentowi małżeństwa kobieta przestała być przedmiotem użycia dla mężczyzny. Ten sakrament nauczył go, kim ona jest i kim jest on wobec niej. Marksizm usiłował – i czyni to nadal – wprowadzić konkurencyjność w relacjach kobiet i mężczyzn, walkę w miejsce wzajemnej czci i współpracy. Cała feministyczna epopeja to początek wielkiego starcia kobiety z mężczyzną. W jego wyniku kobieta staje się na powrót niewolnicą. Przede wszystkim niewolnicą uczuć, ale i przedmiotem użytku. Liczą się już nie obowiązki stanu, ale obowiązki towarzyskie, zawodowe. „Stan”, „godność”, to coś abstrakcyjnego, ważne są „role” i „funkcje”.
Miłość macierzyńska Matki Bożej – Jej mądrość jako Matki – jest odwzorowywana przez dobre matki, cierpliwe, ufne, kochające. Pozostające w życiu ukrytym. Nie wyręczające się opiekunkami, nie twierdzące, że ktoś z zewnątrz lepiej wychowa ich córki i synów. „Sączone przez media pochlebstwa popychają panią domu ku rzeczom, do których nigdy nie przybliżyłby jej przymus fizyczny”, pisze Solange. ”Bezmyślne wypychanie matek z domów na harówkę, byle tylko powiększyć dochód gospodarstwa okazało się niezwykle skuteczne w tworzeniu współczesnej aberracji społecznej znanej pod nazwą »pracującej matki«. Jak zwierzył mi się kiedyś pewien menadżer ubezpieczeniowy: Gdybyście tak kazali gospodyniom siedzieć w domu i zajmować się dziećmi moja firma mogłaby zwinąć interes”.
Dom, posłuszeństwo, powołanie…
Solange mieszkając na wsi – a tym były w istocie przedmieścia Leesbourga – była niezwykle realistycznie nastawiona do życia. Mżawka i deszcz, śnieg i zawieja, zimno i upał, zwierzęta i rośliny, zajęci uprawą ziemi sąsiedzi są dla pani domu lepszym i zdrowszym otoczeniem niż ulice i reklamy. „Świat” z jego ofertami i atrakcjami wydawał jej się zawsze blady i anemiczny w porównaniu z prawdziwą walką, z prawdziwymi wyzwaniami, jakie znajdowała wśród bliskich. W domu i wokół niego. Wychowując dzieci, prowadząc dom i małe gospodarstwo – przez wiele lat już jako wdowa – obywając się bez sztabu sprzątaczek, kucharek i opiekunek do dzieci, zdobyła mnóstwo cennych umiejętności, ale przede wszystkim nauczyła się patrzeć na życie głębiej, widzieć zjawiska, a nie tylko wydarzenia. Wiedziała, że Bóg obdarzając ją potomstwem dał wyraz zaufania do niej. Zaufanie Boga to coś niewyobrażalnie wielkiego. On ma prawo oczekiwać, że swoje dzieci wychowa dla Niego. Dlatego domu (także domu czytelniczek) Solange broniła jak twierdzy (choć nigdy nie chciała odgrodzić się w nim od ludzi; była niezwykle towarzyska). Widziała w domowym zamknięciu wielki skarb, zwykle niedoceniany przez zabiegane aktywistki: samotność.
„Naprawdę, każda gospodyni domowa, która potrafi otworzyć szeroko swą duszę przed Bogiem w osamotnieniu, jakie On jej daje, zdumiona jest obfitością otrzymanych łask. Pozostając w domu może rozwiązywać problemy wychowawcze, oszczędzać pieniądze, utrzymywać w równowadze budżet rodzinny, urządzać dom, uczyć psa i bawić dziecko. Zyskuje pochwałę z ust męża. Myślę, że jest tak dlatego, że w ten sposób przestaje ona być jedynie córką i staje się kobietą. Jej nieobecność redukuje dom do poziomu budynku, miejsca spotkań, zamiast małego Kościoła, jakim być powinien. Matki, które pracują poza domem nie mogą wiedzieć, co się w nich naprawdę dzieje. Czego mogą nauczyć swe dzieci? Kto modli się za rodzinę podczas dnia? Kto będzie uspokajać burze, które świat wznieca w sercach jej członków?”
Salange Hertz ubolewała, że kobiety dziś albo całkiem rezygnują ze swojej misji, albo próbują rozwiązywać wszystkie problemy rodzinne same (lub z pomocą „profesjonalnych” doradców). Nie potrafią ich tak naprawdę dzielić z mężczyzną, bo mu nie ufają; nie potrafią oddać ich Bogu.
„Era maryjna, która zaczyna objawiać się nam w pełni chwały, wiąże się także z odradzaniem pewnych konkretnych herezji. Myślę, że w naszych czasach diabeł posługiwać się będzie głównie kobietą… Znaki czasu wydają się wskazywać, że pewien rodzaj zaciekłego feminizmu stanie się jedną z największych współczesnych herezji”, pisała w połowie lat 70. ub. wieku. „Jaki inny podstęp mógłby wybrać diabeł, usiłując zrównoważyć wpływ mężnej »niewiasty i jej potomstwa«, które musi zniszczyć za wszelką cenę, jeśli ma zachować kontrolę nad światem?”
„Już obecnie psychiatrzy mają do czynienia z wielką liczbą dzieci z poważnymi zaburzeniami, mającymi problem z określeniem, które z rodziców jest w istocie matką, a które ojcem. I nic w tym dziwnego – ktokolwiek widzi oboje rodziców spieszących rano do pracy, zmywających naczynia, zmieniających opony i pieluchy, bez wątpienia ma prawo czuć się zagubiony”. Pisząc o chińskich komunistach i ich ataku na panią domu dostrzegła w nich ucieleśnienie odwiecznego wroga rodzaju ludzkiego. „…nie tracili czasu na uciążliwe podchody. Jak wąż w Edenie uderzyli prosto w gospodynię, wiedząc, że jeśli ona ulegnie, rozpadnie się również podstawowa komórka społeczna, jak to się stało niegdyś w rajskim ogrodzie”.
W latach 60. ub. wieku Solange wraz z Gustawem (kolegą z klasy) i dziećmi mieszkali przez jakiś czas na Filipinach, w Manilii, Gustav był tu przedstawicielem rządowej agencji. Później przeprowadzili się do Sajgonu. Tu w roku 1967, w czasie wypadu na motocyklu do pobliskiej miejscowości, mąż Solange został porwany i po dwóch latach zamordowany przez komunistyczną bojówkę. Solange musiała wrócić z piątką dzieci do Stanów. Zbrodnia miała wielki rozgłos z uwagi na pozycję Gustava, choć była jedną z wielu, jakich dopuszczali się komuniści. Radiostacja Vietkongu podała, że mąż Solange „spłacił dług krwi wobec ludu wietnamskiego”. Poszukiwania Departamentu Stanu trwały wiele lat; w 2002 roku zostało odnalezione jego ciało i Solange mogła pochować męża.
Misja matki
Solange Hertz nie była ponurą doktrynerką, jak ktoś mógłby sądzić, i nie upierała się nigdy, że miejsce kobiety jest tylko i wyłącznie w domu. Dawała przykład żon i matek, które spełniały misję wobec innych, jak św. Małgorzata Clitherow, czy też te, które prowadziły niewielkie sklepy czy przedsiębiorstwa, ale nie odbywało się to nigdy kosztem rodziny: matka św. Maksymiliana Kolbe, matka św. Teresy z Lisieux (prowadziła pracownię koronkarską, w której zatrudniała inne kobiety), św. Lidia, zarządzająca farbiarnią. Zajęcia te nie wymagały rozdzielenia matek i dzieci. Kobiety nie traciły z oczu rodziny. Dziś, zdaniem pisarki, nastąpiło całkowite odwrócenie celów. Większość matek prowadzi życie oderwane od życia rodzin. Życie rodzinne stało się dla nich dodatkiem do kariery. Czy można się dziwić, że „kobiety pracujące”, wracają do domu jak do pokoju hotelowego i nie chcą mieć dzieci? Jedno, dwoje to ich w ich mniemaniu już „luksus”; na większy ich „po prostu nie stać”. Potrafią harować poza domem jak wół, dom jednak je męczy, irytuje. Czują, że prawdziwą rolę życiową mają do odegrania w tym elektryzującym, pełnym wigoru i sztucznych podniet świecie poza jego drzwiami.
Gdy kobieta przebywa w gwarze świata często ulega jego presji, czuje niepokój, jej serce jest rozdarte. Tymczasem serce kobiety powinno pozostać całe, nienaruszone, niepodzielone – dla tych, którymi Bóg ją obdarzył, którzy zostali wspaniałomyślną decyzją Boga jej powierzeni. Tak jak niepodzielone było serce Maryi. „Gdyby Ona sama czy ktokolwiek inny chciał działać poza Mistycznym Ciałem Chrystusa, zostałby pozbawiony Bożej obecności. To właśnie wierność matczynemu powołaniu uczyniła Ją Królową męczenników. Gdyby usiłowała zachować swe życie, jak to czyni tak wiele Jej córek przez pogoń za karierą, która ma znaczenie jedynie dla nich lub dla świata, utraciłaby nie tylko swe życie, ale i nasze”.
„…głównym orężem gospodyni jest odosobnienie, odosobnienie doświadczane na stosunkowo małym obszarze, w otoczeniu osób, których liczbę określa sam Bóg. Odosobnienie jest jej najcenniejszym skarbem, jej najdotkliwsza torturą, a zarazem źródłem nieskończonych pociech. Daje jej ono głębokie zrozumienie rzeczywistości, zapewnia wiele czasu na modlitwę oraz nieskrępowany dostęp do wewnętrznego świata ducha. To, co rozpoczyna się jako najsurowsza pokuta, staje się ostatecznie jej największą rozkoszą, jeśli tylko potrafi przy niej wytrwać i jeśli ma powołanie do małżeństwa”.
Jak dziwnie brzmią te słowa w epoce, gdy tak wielka liczba zarówno kobiet jak mężczyzn od rana do wieczora oszałamiana jest dźwiękami i informacjami, napływającymi już nie cienkim strumieniem, ale potężną rzeką, przed którymi nie mają zamiaru ani nie potrafią się bronić. Wiele z nich brzmi jak rozkaz, któremu nieposłuszeństwo musi być jak najsurowiej ukarane… Solange stawiała wszędzie znaki ostrzegawcze. Nie zostaliśmy bowiem obdarowani przez Stwórcę dziećmi i rodzinami tak przypadkiem. Nie jesteśmy trybami wielkiej machiny życia toczącej się przez tysiąclecia… A tak często zachowujemy się jak biedak, który trzyma w ręku najcenniejszy diament. Ale ponieważ jest ignorantem, nie potrafi nawet w przybliżeniu oszacować jego wartości. Ciska go więc ze złością w morze i oddaje się zbieraniu porozrzucanych na plaży szklanych paciorków.
Fragment książki Pamiętnik Pani Domu, która ukaże się niebawem.
Współpraca: Małgorzata Złotkowska
_____
Cytaty Solange Hertz pochodzą z artykułów zamieszczonych na łamach magazynów „The Remnant” oraz „Triumph”, tłum. Tomasz Maszczyk. W Polsce publikowało je czasopismo „Zawsze Wierni”.