Pan Bóg ze złotym kluczem
Drodzy Państwo!
Na Boże Narodzenie życzę odkrycia potęgi tej Miłości, która przyszła do nas z Nieba, pod postacią maleńkiego chłopca imieniem Jezus.
I wraz z Nią odkrycia także tej drugiej miłości, która nieraz drogo kosztuje. Która tak naprawdę okazuje się dla nas najtrudniejsza: miłości do człowieka. Tego, który nosi w sobie obraz Boga. Do człowieka, za którego nasz Pan, Jezus Chrystus, Odkupiciel rodzaju ludzkiego, który przyszedł na ziemię w tak wielkim uniżeniu, w tak skrajnych warunkach, oddał swoje życie, swoją krew.
Ten drugi człowiek być może nie jest nikim przyjemnym. Może jest kimś odrażającym, kimś kogo mamy za nic lub wolimy go po prostu unikać. Ma okropne poglądy, nic nie rozumie…
Nie da się jednak kochać Boga nie kochając drugiego człowieka. Pogardzając nim, źle o nim mówiąc, oczerniając go, krzywdząc posądzeniami. Bądźmy sprawiedliwi – oddajmy Bogu to co należy do Boga: wiarę w Niego i miłość do Niego, która oznacza zawsze miłość tego, kogo nazywamy bliźnim. Bez tej miłość nasze uczucia wobec Boga są pozorowane i sztuczne, nasza modlitwa jest czczą gadaniną, nasza wiara martwym liściem. Bądźmy chrześcijanami, nie faryzeuszami.
Życzę Państwu, by wraz z wiarą rozkwitała w naszych polskich sercach miłość. Ten trudny i kosztowny dar… Bez niego jesteśmy tylko aktorami w kiepskim teatrzyku.
Błogosławionych Świąt Bożego Narodzenia!
Ewa Polak-Pałkiewicz
Tekst G. K. Chestertona, który dedykuję Czytelnikom na Święta Bożego Narodzenia, a w którym pisarz mówi o swoim nawróceniu w wieku dojrzałym, mógłby być, jak sądzę, zatytułowany także: „O pilnej potrzebie wdzięczności”. Jest on o tym, ile tracimy zapominając o zwykłej wdzięczności Bogu, za to, co od Niego otrzymujemy. I że jedynie uznanie tego faktu może przełamać naszą samotność i zwątpienie – oraz wszystkie nasze pretensje do bliźnich.
Dedykuję go zwłaszcza tym, którzy martwią się o Polskę, niepokoją z powodu tysiąca spraw, które ich zdaniem “źle idą” w naszym kraju.
Gilbert K. Chesterton
Pan Bóg ze złotym kluczem (fragment)
„(…) Pojechałem z wykładem do Keighly wśród wysokich wrzosowisk West Riding i nocowałem u pewnego wybitnego obywatela tego przemysłowego miasteczka; zaprosił on wieczorem grono tamtejszych swoich przyjaciół, ludzi, którzy zapewne zdolni byli wytrzymać towarzystwo jegomościa jeżdżącego z odczytami. Był między nimi proboszcz kościoła rzymsko-katolickiego – niewysoki mężczyzna o twarzy gładkiej, na pozór poważnej, w której kryło się jednak coś filuternego. Uderzony byłem taktem i dowcipem, z jakim obracał się w tym bardzo yorkshirskim i bardzo protestanckim towarzystwie, wkrótce też stwierdziłem, że i oni, na swój rubaszny sposób potrafili docenić niecodzienność tej postaci.
Ktoś opowiedział mi bardzo zabawną historyjkę, jak to wybrano kiedyś dwóch ogromnych yorkshirskich farmerów z tych okolic, by zrobili obchód różnych ośrodków religijnych i jak obaj wahali się, w panicznym strachu, zanim weszli do małej plebanii tego drobnego księdza. Mimo, że serce im uciekało w pięty, doszli wreszcie do wniosku, że przecież nie jest w stanie zrobić im jakiejś wielkiej krzywdy, a gdyby próbował, mogą przecież wezwać policję. Przypuszczam, że naprawdę wyobrażali sobie, iż ten mały domek jest wyposażony we wszystkie narzędzia tortur hiszpańskiej inkwizycji. Ale powiedziano mi, że od tego czasu nawet i ci farmerzy akceptowali go już jako swego sąsiada. (…) W miarę jak płynął wieczór, zebrani coraz usilniej prosili, by zbawiał towarzystwo, do czego miał niepospolity talent. Rozochocił się i wkrótce zacytował wspaniały i przejmujący poemat liryczno-dramatyczny pod tytułem: „Buty mnie cisną”. Ogromnie mi się spodobał ten ksiądz, ale gdybyście mi powiedzieli, że za dziesięć lat będę misjonarzem mormońskim na Wyspach Ludożerców, mniej by mnie to zdziwiło niż przypuszczenie, że w okrągłe piętnaście lat później wysłucha mojej generalnej spowiedzi i przyjmie mnie na łono Kościoła, któremu służy. (…)
Byłem zdumiony moim własnym zdumieniem. Łatwo mogłem uwierzyć, że Kościół Katolicki więcej ma do powiedzenia o tym, co dobre, niż ja. Ale, że więcej wie o tym, co złe – to wydawało mi się niemożliwe.
Kiedy ludzie pytają mnie, czy zresztą kogokolwiek innego: – Czemu został Pan członkiem Kościoła Rzymskokatolickiego? – pierwszą zasadniczą, chociaż niepełną odpowiedzią jest: – Po to, żeby się pozbyć moich grzechów. Nie istnieje bowiem żaden inny system religijny, który by n a p r a w d ę utrzymywał, że wyzbywa się ludzkich grzechów. (…) Kiedy więc katolik wraca od spowiedzi, naprawdę, ex definitione wkracza z powrotem w świt swego istnienia i spogląda nowymi oczyma poprzez cały świat ku Pałacowi Kryształowemu, który jest naprawdę z kryształu. Wierzy, że w tym mrocznym zakątku i w toku tego krótkiego rytuału Bóg naprawdę stworzył go na nowo na swój własny obraz. Jest teraz nowym eksperymentem Stwórcy. Jest tak samo nowym eksperymentem jak wówczas, kiedy miał naprawdę tylko pięć lat. Staje, jak powiedziałem, oblany białym światłem, w szlachetnym początku człowieczego życia. Narastanie czasu nie może go już przerażać. Może być siwy i cierpieć na podagrę, ale żyje zaledwie od pięciu minut.
Nie bronię tutaj takich doktryn, jak sakrament pokuty, nie bronię jeszcze bardziej oszałamiającej doktryny: Boskiej miłości do człowieka. Nie piszę polemiki religijnej: napisałem kilka takich książek i zapewne jeszcze kilka napiszę, chyba, że rodzina i przyjaciele powstrzymują mnie gwałtem. Zajmuję się teraz ponurym i upokarzającym zadaniem spisania historii mojego życia i mam jedynie określić, jakie skutki wywarły podobne doktryny na moich uczuciach i poczynaniach. (…) Miały zwłaszcza wpływ na jedną myśl – mam nadzieję, że nie zabrzmi to pompatycznie, jeśli powiem, że jest to przewodnia myśl mojego życia; nie mówię, żeby to była zasada, którą zawsze głosiłem, ale zasada, którą zawsze pragnąłbym głosić. Chodzi o to, żeby wszystko przyjmować z wdzięcznością, nie zaś jako oczywistą należność. Tak więc sakrament pokuty pozwala zacząć życie od nowa i godzi człowieka z wszystkim, co żyje, ale nie robi tego tak, jak to czynią optymiści i hedoniści i pogańscy kapłani szczęścia. Dar ten otrzymuje się za pewną cenę – jest on uwarunkowany spowiedzią. Innymi słowy ta cena zwie się Prawdą, można ją również zwać Rzeczywistością; ale jest to spojrzenie w twarz rzeczywistości o samym sobie. Kiedy tę metodę stosuje się tylko do innych ludzi, zwana jest Realizmem.
Zacząłem od tego, że byłem tym, co pesymiści nazywają optymistą; skończyłem jako ten, którego optymiści zapewne nazwą pesymistą. A w gruncie rzeczy nigdy nie byłem ani jednym ani drugim… zacząłem od obrony cynobrowych skrzynek pocztowych i wiktoriańskich omnibusów, chociaż były ohydne. Skończyłem na potępianiu nowoczesnej reklamy czy amerykańskich filmów, choćby były piękne. Usiłowałem wówczas powiedzieć to samo, co usiłuję powiedzieć teraz i najgłębsza rewolucja religijna tylko mnie ugruntowała w chęci mówienia tego. Doprawdy bowiem, po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z łącznym ujęciem dwóch stron tej jednej prawdy, kiedy w małym katechizmie przeczytałem przypadkiem te słowa: „Pycha i rozpacz są dwoma grzechami przeciw nadziei”. (…)
Można się cieszyć nawet chwastem tylko wtedy, jeśli człowiek czuje, że sam nie jest wart nawet chwastu.
(…) Ale jest również metoda pogardzania mleczem, stosowana nie przez ponurych pesymistów, lecz przez bardziej odpychających optymistów. Można ją stosować na różne sposoby, na przykład mówiąc: „Mlecze u Selgfridge`a są znaczenie ładniejsze” lub „Mlecze u Woolwortha są o wiele tańsze”. Jeszcze inny sposób, to rzucić od niechcenia, przeciągając słowa: „Rzecz jasna, nikt nie zna się na mleczach z wyjątkiem Gamboliego w Wiedniu” – lub powiadając, że we frankfurckim Ogrodzie Palmowym wyhodowano super-mlecz, nikt już nie spojrzy na zwykły, staroświecki mlecz… Wszystko to są metody podważania czegoś poprzez dokonywanie porównania opierając się w ostatecznym rachunku na dziwnej i zdumiewającej herezji, że istota ludzka ma prawo do mleczy; że z jakiegoś niezwykłego powodu mamy prawo żądać najwspanialszych okazów mleczy w rajskim ogrodzie; że nikomu nic nie zawdzięczamy i nie potrzebujemy się nimi zdumiewać, a nade wszystko zdumiewać się tym, że uznano nas za godnych ich otrzymania. Zamiast powiedzieć, jak starożytny poeta religijny: „Czym jest człowiek, że o nim pamiętasz – i czymże syn człowieczy, że się nim zajmujesz” – mamy mówić jak niezadowolony dorożkarz: – „Też mi coś!” – czy jak choleryczny major w klubie: „I to ma być kotlet godny dżentelmena?!” – Nie tylko nie lubię takiej postawy, … ale uważam, że człowiek traci apetyt na kotlet czy ochotę na oglądanie kwiatu mlecza. A imię tego jest Pycha, zaś imię bliźniaczego brata – Rozpacz.
(…) Nauczono całe pokolenie pleść podniesionym głosem bzdury o „prawie do życia” i „prawie do doświadczenia” i „prawie do szczęścia”. Owi klarowni myśliciele, domagając się tych wszystkich niezwykłych praw, kończą na ogół swe wywody stwierdzeniem, że nie istnieje nic takiego jak prawo i bezprawie, a więc dobro i zło. W takim przypadku trudno jest dociec, skąd się te ich prawa biorą; ja jednak coraz silniej skłaniam się ku starej filozofii, która powiada, że ich rzeczywiste prawa pochodzą z tego samego źródła, z którego bierze się kwiat mlecza; i że nigdy nie będą cenili ani praw, ani kwiatów, póki nie uznają ich źródła.
(…) Mówiąc krańcowo – człowiek powołany do życia aktem twórczym, podobny do dziecka, które się jeszcze nie urodziło, nie ma nawet prawa oglądać kwiatu mlecza, bowiem nie potrafiłby sam wynaleźć ani mlecza, ani wzroku.
(…) Kiedy zaczęto napomykać, że wszechświat może nie być jakimś wielkim założeniem, tylko ślepym i obojętnym rozrostem, ludzkość powinna natychmiast zrozumieć, że odtąd żaden poeta nie będzie już mógł szukać ucieczki na zielonych łąkach ani natchnienia w błękitach nieba… Poeci, nawet poganie, mogą tylko wtedy wierzyć bezpośrednio w Naturę, jeśli wierzą pośrednio w Boga; gdyby to ostatnie pojęcie miało naprawdę zniknąć, pierwsze musiałoby pójść w jego ślady wcześniej czy później… Kiedy ginie nawet niejasne pojęcie celowości czy obecności, wówczas wielobarwny las staje się naprawdę workiem ze szmatami, a wielka mozaika odpadków i prochów – tylko pojemnikiem na śmieci. Widzimy, jak skutki tego, niby powolny paraliż, ogarniają wszystkich współczesnych poetów, którzy nie ulegają wpływom religii. Ich filozofia miecza nie głosi, że wszystkie chwasty to kwiaty, ale raczej, że wszystkie kwiaty to chwasty…
(…) Moje poczucie cudowności tego, że żyję, otrzymało potwierdzenie, i to nie w jakimś mglistym literackim znaczeniu, stosowanym przez sceptyków, ale w ścisłym znaczeniu dogmatycznym: zostałem powołany do życia przez to, co jedynie jest władne czynić cuda.
Powiedziałem już, że ta surowa i pierwotna religia wdzięczności nie uchroniła mnie od niewdzięczności; od grzechu, który wydaje mi się najokropniejszy, ponieważ jest niewdzięcznością… Ponieważ owo zło ma źródło głównie w wyobraźni, mogła je przełamać jedynie ta koncepcja spowiedzi, z którą kończy się wszelka samotność i tajemnica. Znalazłem tylko jedną religię, która ośmieliła się zejść ze mną w głąb mnie samego…
Jest pewien rodzaj bajek opowiadanych przy kominku, bajek, które bardziej pasują do babcinego fotela niż do ołtarza. W tych bajkach to, co nazywamy Naturą, może pełnić rolę czarodziejskiej opiekunki. Ale czarodziejskie opiekunki mogą istnieć tylko dlatego, że istnieją opiekunki prawdziwe, a te z kolei istnieją tylko dzięki temu, że istnieje Opieka Opatrzności. (…)”
_______
(Z tomu Authobiography, London 1936; za: Chesterton 1874-1974, Kraków 1974, tłum. Anna Przedpełska-Trzeciakowska)