Pan Adam

Posted on 23 grudnia 2012 by Ewa Polak-Pałkiewicz in Rycerze Wielkiej Sprawy

Kartka świąteczna od Adama Jakackiego

Zbliża się Wigilia i z małego miasta pod Krakowem przyszła kartka z życzeniami na Boże Narodzenie. Jak zwykle piękna. Z polskim malarstwem. Pan Adam przesyła reprodukcje dawnych mistrzów lub maluje sam. Wystarczy kilka kresek — ale jakie to kreski! — smuga koloru i jedno słowo, które ujmuje tak celnie nieprawdopodobną treść. Tajemnicę Wcielenia. Tajemnicę Dziecięcia spowitego w najdelikatniejsze oddechy kochających Osób. Te kartki to dzieła sztuki i wzory prostoty. Nigdy nie zawierają życzeń „z metra”, które pisze się, bo wypada. To małe traktaciki filozoficzne. Tym razem ich Autor napisał:

Ze wszech stron jest napór, żeby odepchnąć nas od nastrojowej spokojnej ufnej radości. Boże Narodzenie — dla mnie zawsze głębokie współczucie Najświętszej Pannie Marii, która w ostatnim miesiącu macierzyństwa niesie Mesjasza kamienistą ścieżką, aby Go urodzić w największej biedzie — ba! bez żadnej «ziemskiej nadziei». To wydarzenie jest wstrząsające! To trudno zrozumieć! Zostaje wierzyć i czekać.

Po latach naszej znajomości rozumiemy się w pół słowa. Wiem, że tak pojmować drogę do macierzyństwa Panny Maryi może tylko ktoś, kto przez całe dorosłe życie tułał się z liczną rodziną po najróżniejszych kątach, od wschodu do zachodu Polski. Od wojny czternastokrotnie zmieniał miejsce zamieszkania. Sześciokrotnie próbował dla swojej gromadki sklecić jakieś przelotne gniazdo. Po zakończeniu pracy naukowej (jest specjalistą od genetyki roślin uprawnych) osiadł z bliskimi daleko od centrów miejskich, we własnym domu. Ale i stamtąd wyrywa się — jemu, który głowę nosi tak wysoko! — cicha skarga:

Stanisław Kamocki – Dworek w zieleni

A my, od 1939, wciąż bezdomni…,

niechciana jak westchnienie. Pan Adam nigdy się bowiem nie skarży. Żale i zafrasowane wspominki to nie jego styl. Żeby opisać rodzinny dworek na Podlasiu, które jest dla niego utraconą ojczyzną (Jaki to przejmująco śliczny kraj…), wysłał list do poetki z Tykocina. Pani Regina Świtoń, osoba wielkiej wrażliwości, wiedziała, co należy zrobić z tak wyjątkowym skarbem. Z tym obrazem, wyniesionym spod przymkniętych powiek, wyrwanym z serca swojego prawie 90-letniego przyjaciela. W jej tomiku (Taka malutka, ale z Królewskiego Miasta, poezja — to znów pan Adam), znalazł się opis Domu.

Biały domek z czerwoną dachówką pośród złocieńców. /Przy nim ganeczek porośnięty gęsto dzikim winem. /Za płotem ogród kwiatowy z pachnącą rezedą (…) Na ścianie mała lampka z falującym knotem. /Wieczór, nikłe światło, brzęczą natrętne komary. /Okno wdycha zapach maciejki rosnącej za płotem (…) /A pamiętasz cudowne widoki zachodów słońca, /Te drzewa w amarancie niczym ogrody z baśni? Pomarańczowozłoty promyk wpadł do pokoju, /Aby przed zaśnięciem wnętrze domu rozjaśnić. Przeleciał nad biurkiem ojca, rozejrzał po salonie, /Rozświetlił obraz Potępionej wiszący na ścianie. Różową wstęgą opasał wypchane bataliony, /Zanim rozpłynął się na czarnym fortepianie (…) Chodźmy na zbocze grobli, gdzie rzędy drzew owocowych /Zdziczałym krzakom porzeczek użyczają cienia, /Jutro popłyniemy szeroką krypą po stawie, /Zauroczeni młodością, zatopieni w marzeniach. /Czy pamiętasz te smutne pożegnania z siostrami, /Kiedy bryczka odwoziła dziewczynki na stację? /Właziłeś na jabłonkę, płacząc rzewnymi łzami. /Nie mogłeś pojąć, Adasiu, że kończą się wakacje… /Nie ma białego dworku z siedmioma pokojami./ Przekwitły liliowe aurykle, rezedy i bratki. /Tylko na groblach, pośród błękitnych luster wody, /Niezapominajki patrzą w niebo oczami Twojej Matki. /Zdaje się, że gdzieś daleko brzmi pieśń nocnego stróża: «Czemuż to gwiazdeczko maleńki twój promyczek zgasł?»

Dzieciństwo było szczęśliwe także dlatego, że rodzice byli mądrzy. Ojciec traktował go poważnie. Od czwartego do dziewiętnastego roku życia był zawsze przy ojcu.

Jak wyrastający psiak, szczeniak. Pamiętam jak raz Ojciec nie zabrał mnie z sobą do bryczki w czasie objazdu stawów, lasów i pól. Ile było beksu! W moim Domu obowiązywała zasada, że nie przynależność herbowa de iure, ale zobowiązania z tej przynależności wynikające i realizowane w życiu, są istotne. Moi rodzice przestrzegali rygorystycznie w kontaktach z przeróżnymi bliźnimi uszanowania godności drugiego człowieka i to niezależnie od pozycji socjalnej czy też narodowości (Białorusini, Żydzi i inni). Pamiętam jeden, chyba dla owych czasów klasyczny, incydent: jako pięcio – czy sześcioletni smarkacz nazwałem moją piastunkę, kobietę wiejską «Głupia». Moja Matka nakazała mi ją przeprosić przy zgromadzonych przy stole biesiadnikach i pocałować «Malanę» (Mariannę) w rękę… Spłakany, pocałowałem i utonąłem w ramionach mojej piastunki… Szlachectwo nie spada automatycznie jako dziedzictwo, natomiast zobowiązuje!

Sztuki użyteczne

Michał Wiewiórski – Łąki nadnoteckie

Poezja, siostra, pozwala mówić — nigdy nie wprost — o rzeczach, których przemijanie godzi w samo serce. Poezja jest w sumie bardzo praktyczna. Przydatne jest też malarstwo, by uczyć się, wciąż od nowa, sztuki życia na świecie aż przerażająco pięknym. Z wiekiem żarliwość oczu pana Adama nie przygasa. Urzekają go kolory, światło, piękno ludzkich twarzy. Panią Reginę nazwał w skierowanym do niej liście Drogą Panią, moją nauczycielką od polskiego i opowiedział jej swoją drogę do szkoły w dawnym Knyszynie:

Cofam się o osiemdziesiąt lat… biorę swoją «Panią» za rękę, żeby pokazać, jak idę ze szkoły, ślicznej nowej szkoły, postawionej chyba w 1924 lub 1925 roku. (…) Idziemy na skróty, koło żydowskiej bożnicy i wychodzimy na róg rynku. Tu zaczyna się ulica Tykocińska…

W sklepie pani Szmerkowej kupują landrynki, mijają piekarnię Brzezińskiego (bardzo smaczne okrągłe kajzerki po 5 groszy), aptekę Rzeźnickiego, kaflarnię Śmigiewicza na granicy miasta, nad strumykiem. A potem:

…z lewej strony brukowanej drogi jest rozległe pastwisko gromadzkie i tam są te przeklęte gęsi. Gęsi, proszę Pani, prowadza gęsior (…). Ściskam dla pewności Pani rękę. Gęsi są daleko… A dalej, to już górka z prawosławną opuszczoną kapliczką cmentarną — stoi wśród starodrzewia sosnowego. Moglibyśmy tam zajrzeć. Drzwi są wpół wyłamane, z lewej strony stoją jakieś chorągwie, wszystko okropnie stare i zniszczone… Widać to na akwareli, którą Pani posyłam. Malował ją mój wuj, autentyczny artysta malarz Tadeusz Nartowski w latach trzydziestych. Był członkiem Towarzystwa Sztuk Pięknych «Zachęta» w Warszawie. (…) Idźmy dalej. To już szczyt wzniesienia i stąd widać mój dom, Knyszyn — Zamek.

„Tego się nie da opisać jak bardzo kochało się ten Pierwszy Najważniejszy Dom”, powiedział kiedyś pan Adam, wspominając swoje powroty ze szkoły

Wincenty Wodzinowski – Wiosna

salezjanów z Różanego Stoku, gdzi trafił jako dziewięciolatek. Sroga zima 1929 roku przerwała na chwilę tę rozłąkę. A już ciągnęło pana Adama i harcerstwo (osiemnastoletni Adam ma stopień ćwika), i malarstwo, i muzyka. Harcerzem nie przestaje się być. Czy słowa takiej przysięgi mogą się kiedyś rozpłynąć w umyśle i zostać unieważnione? (Przez co? Przez kogo?). „Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętnie pomoc bliźnim i być posłusznym Prawu Harcerskiemu”. Potem czas rozpocząć studia na SGGW — po dwóch latach przerwała je wojna — pojawiła się Legia Akademicka, letnie obozy w Tarnopolskiem i powroty do Knyszyna, na żniwa. W czasie wakacji pan Adam, legionista, był tzw. dzieciowym. Wiejskim dzieciakom, których rodzice pracowali w polu, miał organizować zajęcia. Dużo figlów, rozwijanie sprawności, gry. Przy takich opiekunach dzieci rosną jak na drożdżach — psychicznie i duchowo. Mężnieją. Trzeba mieć kogoś, w kogo można się zapatrzeć, wtedy rośnięcie jest proste. Dusza wrastała w tę przestrzeń podlaskiej wsi i nasycała się nią. Bóg sprawił, że córka ziemiańskiej rodziny z sąsiedztwa, panna Danuta Lewicka, którą pojął za żonę w 1944 roku, tak samo wiernie trzyma duchową straż przy tamtej krainie zbóż, rozłogów, rzeczek i szuwarów. Zawsze, odkąd byli już razem, starali się unikać miasta. Z powodzeniem.

My oboje, stali uparci mieszkańcy wsi. Wszystkie nauki i studia zawsze tak organizowane, żeby być jak najbliżej wsi. A dzieci… jak żyć od zarania życia bez ptaków, kotów, psów, łąki, lasu?… — wyznaje pan Adam. — W środku jestem niegodnym bratem biedaczyny z Asyżu.

Czy to naprawdę słowa Adama Jakackiego, herbu Radwan, syna Henryka? Którego przodkowie, Piotr i Florian Jakaccy, posłowie województwa mazowieckiego na sejm do Lublina wymieniani są w tekście unii lubelskiej strony koronnej (czyli polskiej), jak też ich pieczęć z herbem Radwan, która była — między innymi — przywieszona do dokumentu? Ileż to razy namawiał przyjaciół rozrzuconych po Polsce, by koniecznie wpadali na Podlasie, do Knyszyna i jego Puszczy, do Tykocina

z dumnym Stefanem Czarnieckim, któremu ja, Dworzanin Królewskiej Mości Zygmunta Augusta w n-tym pokoleniu, zawsze naprzód się kłaniam, a potem idę do kościoła, gdzie 64 lata temu ślubowałem wierność mojej Żonie, wywodzącej się z pobliskich Lipnik… W tykocińskim kościele, w lewej nawie jest obraz N.M.P. SZLACHECKIEJ. Jesteśmy wierni tej Królowej.

Henryk Jakacki

Honor

Ja, niżej podpisany Ignacy hrabia Plater Zyberk, jako opiekun nad mieniem pozostałym po zmarłym Janie-Michale hr. Tyszkiewiczu vel Cieszkowskim Tyszkiewiczu, współdzierżawcy folwarku Knyszyn wraz z wchodzącymi w skład tego folwarku lasami, zagajnikami i nieużytkami oraz stawami, zawierającymi ogólnej przestrzeni około 1425 ha 9858 mtr. kw., oraz stanowiącego odrębną całość stawu Czechowskiego, zawierającego powierzchni około 546 ha 2502 mtr. kw. wraz ze znajdującymi się w powyższym folwarku budynkami oraz gospodarstwem rybnym, w powiecie białostockim, w województwie białostockim położonych — niniejszym upoważniam inżyniera Henryka Jakackiego, zamieszkałego w powyższym folwarku Knyszyn, powiatu białostockiego, do zarządzania i administrowania powyższym pozostałym po Janie-Michale hr. Tyszkiewiczu objektem…

I tu wyliczone zostają przedmioty pełnomocnictwa, m.in.:

przyjmowanie i oddalanie oficjalistów, robotników i służby gospodarczej i leśnej, otrzymywanie wszelkich dochodów i kwitowanie ich, kupowanie i sprzedawanie produktów rolnych, ziemiopłodów i ryb, inwentarza, asekurowanie budynków, inwentarzy, zasiewów i wszelkiego rodzaju majątku ruchomego od ognia i in. (…), otrzymywanie wszelkiego rodzaju należności i sum pieniężnych, przypadającym spadkobiercom zmarłego Jana-Michała hr. Tyszkiewicza od wszelkich urzędów i instytucji oraz osób prywatnych, reprezentowanie tychże spadkobierców, przed wszelkimi władzami…

Ta lista ciągnie się jeszcze w nieskończoność, a każdy użyty tu rzeczownik odczasownikowy, owo „nadawanie”, „wyjednywanie”, „uchylanie”, „wykonywanie”, ”uznawanie”, „zatwierdzanie”, „poszukiwanie”, „otrzymywanie”, „odbieranie”, „wnoszenie”, jest jak pieczęć poświadczająca, że tak, to prawda. Istniał taki świat, w którym obdzielano, obcą w końcu osobę, upoważnieniami do zawiadywania całością spraw ogromnego majątku, wyłącznie na zasadzie zaufania. Milczącego uznania — nie potrzebującego żadnych umów i zaklęć, zabezpieczeń, kwitów i podpisów — że wśród ludzi honoru wystarczy słowo. Bo tym, co ich zobowiązuje jest ich dobre imię, nazwisko, polskość, chrześcijaństwo.

Co to był za świat i gdzie go szukać?

Pakt pamięci

Wpisany w biografie tysięcy Polaków rozrzuconych po całym świecie, nie został bezpowrotnie utracony, choć tak trudno go dziś rozpoznać. Ale jednak daje znaki życia, odnajdowany w niejednym wspomnieniu, z czasów przedwojennych i wojennych, jak Pakt pamięci — tytuł iście herbertowski, a i treść przekorna wobec szarzyzny późniejszych dni — biograficzne opowiadanie pana Adama. Autor pisze o tym, jak jego rodzinny dom został na jesieni 1939 roku zlikwidowany w ciągu kilku godzin. Zajął go sztab Armii Czerwonej.

Leon Wyczółkowski – Rybacy naprawiający sieci

Nielicznych, pozostałych w domu mieszkańców wsparła przychylną pomocą służba folwarczna. Niemal na rękach udało się przenieść resztki naszych dóbr ruchomych do pobliskiej oficyny.

Młodziutkie siostry z zaprzyjaźnionego majątku Lewickich, w tym przyszła żona pana Adama, nad którymi zawisła groźba aresztowania tylko dlatego, że były niewłaściwego pochodzenia, zyskały opiekę tych, nad których losem niegdyś opiekę sprawowali ich rodzice.

W stary obyczaj dworski wpisany był mianowicie urząd różnorakich zawodów, na przykład krawca, krawcuni czy rymarza. Pracownik taki, poznany specjalista, dostawał miejsce noclegowe, wyżywienie i umowne wynagrodzenie i obszywał lub inaczej zaspokajał wszystkie aktualne potrzeby mieszkańców dworu. Właśnie w rodzinie «krawcuni», Anny Rojeckiej, dziewczęta znalazły pomoc. Mieczysław Rojecki i jego żona Łucja swoją jedyną izbę na poddaszu przedzielili prześcieradłem, odgradzając kąt dla «panienek». Nie było wtedy bezpieczne udzielanie pomocy «biełoruczkom».

Ale i tu zakradło się niebezpieczeństwo denuncjacji i musiała zapaść decyzja o sforsowaniu — wraz z panem Adamem, któremu groził pobór do Krasnoj Armii — sowiecko-niemieckiej granicy i przedostania się do Generalnej Guberni. Nie razem, lecz osobno. Dla pana Adama przystankiem na tej drodze stał się szlachecki zaścianek, Bagienki, związany z dworem Lewickich, „zamieszkany przez różne koligacje rodu Gąsowskich”. To była bezpieczna przystań. Tu przyjęto młodego uciekiniera z prostotą i otwartością, jak kogoś bliskiego. Autor Paktu pamięci pisze:

Życzliwe przyjęcie i ujmująca kultura tego domu myślę, że wypływała z daleko głębszego źródła niż sama osobowość mieszkańców Bagienek. Jestem przekonany, że w naszym sposobie bycia ujawnia się cecha wielowiekowej kultury szlacheckiej. Zapamiętałem szczególnie fakt, iż kiedy uznałem za stosowne udzielić podstawowych informacji o mojej rodzinie i moich relacjach z młodzieżą z Lipnik, przyjęto to z godną podziwu powściągliwością i nigdy nie wykazano, tak czasem typowej, ciekawości. Ta delikatność i dyskrecja, głęboko ludzka solidarność przyciąga nas ku sobie jeszcze teraz, kiedy z tamtego pokolenia nikogo już nie ma.

Gospodarz zaścianka, Józef Gąsowski i jego córki, nauczyli pana Adama zajęć tak użytecznych, jak młocka cepem o poranku („młóciliśmy słomę prostą na poszywanie dachów”), klepanie kosy, koszenie, naprawianie narzędzi i uprzęży, przebieranie ziemniaków i pasienie krów,

co, wbrew pozorom, okazało się czynnością daleką od bezmyślności, dawało możliwość wszechstronnego namysłu nad światem!

Nauki płynące z tej prostej pracy, jej systematyczność, ład, logika, czystość, są do dziś nie do przecenienia.

Brzmią mi jeszcze w uszach niemal filozoficzne słowa Bolci [córki Józefa — EPP]: «Adam, ty nie grzeb w ziemniakach bez porządku, bierz je po kolei…».

Bezpieczna przystań w końcu przestała być tratwą pierwszej pomocy, można było skorzystać z ukrycia się wraz z bliskimi w wiejskiej chacie, trzeba było tylko wtopić się całkowicie w tę społeczność. Józef Gąsowski i jego córki zapłacili za swą bezinteresowną otwartość więzieniem i deportacją. Józef zmarł na wygnaniu.

Dzisiaj, kiedy wspominam tamte czasy i nieżyjące już osoby tamtego dramatu, zamyka mi się krąg wniosków. Przez zaścianek bagieński przepływała stała «strużka» takich jak ja, «biezprizornych» i zawsze funkcjonowali denuncjatorzy. To my, ratowani, osłaniani od represji bolszewickich, budowaliśmy los deportowanych Gąsowskich (…). Pozostaje nam do wypełnienia misja, gdyż związał nas najtrwalszy z paktów. Pakt pamięci.

Szlachetność, czyli szlachectwo

Leon Wyczółkowski – Ogród

Wykształcili pięcioro dzieci w warunkach komunizmu, gdy pan Adam otrzymywał skromną pensję pracownika nauki (działalność naukowa w stacjach badawczych genetyki roślin doktorat, naukowe laury), a żona, wychowanka Szymanowa, farmaceutka, zajmowała się głównie czyszczeniem, łataniem i naprawianiem najpotrzebniejszych rzeczy i ubiorów dla licznej gromadki i urządzaniem coraz to nowych, najskromniejszych siedzib. Po latach, już w epoce zwanej transformacją, wciąż brakuje na choćby spokojne życie. Oto pisze pan Adam, że „w starym poniemieckim pianinie pękła płyta i trzeba go stale dostrajać”. A wnuczka to nadzwyczajny talent, którego nie można zmarnować.

Mobilizujemy się na kupno krótkiego fortepianu, ale niestety, zięć znów jest bez pracy (…). Ten niezwykle zdolny człowiek jest wykorzystywany do ratowania gigantycznych, niemal upadających zakładów, a po uporządkowaniu spraw jest gotowy następca. Zaprzysiągł się, że nie będzie należał do żadnej partii. Rozumiem go…

„Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce…” — to wciąż aktualne, nikt tego nie unieważnił, podobnie jak rodzinnej przeszłości, bez której nie jesteśmy sobą. To wyklucza, w naszych realiach, przynależność partyjną, jakąkolwiek, zresztą zawsze zawężającą spojrzenie.

Czy zbiera pani «Wiadomości Ziemiańskie»? — pyta pan Adam. — Ja zebrałem kilkanaście zeszytów. Wczoraj z żoną czytaliśmy ten z maja… Mój Boże, ileż tego cierpienia i poniewierki…

„Idee, które okazały się utopijne, przez kilkadziesiąt lat trwania i barbarzyńskiego działania przyniosły katastrofalne szkody w wielu dziedzinach życia — napisano w deklaracji programowej Związku Szlachty Polskiej. — Szkody te szczególnie dotknęły warstwy wyższe, w tym stan szlachecki (…) pozbawiony, jak cały naród, praw podstawowych, był ze szczególną zaciekłością wyszydzany, dyskryminowany i mordowany przez rodzimych renegatów. Został skazany na niebyt i wymazany ze świadomości społecznej. Na przekor temu część środowiska świadoma pochodzenia, wartości i swej roli w społeczeństwie dochowała im wierności…”. Pan Adam i jego żona należą do tego związku.

Dla mnie to ostatni ratunek «cywilnego życia», bo nie mam dosłownie żadnej partii politycznej, której mógłbym powierzyć swoje przekonania.

Walne zebranie w 2004 roku zorganizowano w Centralnej Bibliotece Rolniczej w Warszawie przy Krakowskim Przedmieściu 66,

w pamiętnym miejscu, gdzie dziadek mojej Żony, Stanisław Lewicki, zorganizował i prowadził znamienny wiec Polaków, walczących o język polski w szkołach polskich w lutym 1905 r.

Było miło i serdecznie, choć zabrakło kworum, by przeprowadzić zmiany w statucie.

Nasz oddział (…) postulował wprowadzenie podstawowego akcentu Związku Szlachty Polskiej do cywilizacji łacińsko-chrześcijańskiej. Brak tego znaku był widoczny… Mamy, oboje z Żoną, wrażenie, że pierwsza redakcja statutu powstawała w czasie zagrożenia peerelowską interwencją. Bardzo wyraźnie zaznaczyła swoją obecność grupa podlaska. Prezes, dwudziestoparoletni młodzieniec, zażartował w pewnej chwili, żeby się ze szlachtą podlaską liczono, bo jest ich około 500 szabel i mają sześciu księży Łapińskich. Pomyślałem — wyjaśnia pan Adam — że nasze instynktowne przylgnięcie do szlacheckiej przeszłości jest naprawdę CZYSTE, pozbawione elementów często występującej małoduszności. My oboje jesteśmy dogłębnie wrośnięci w tę przedziwną cywilizację łacińsko-chrześcijańsko-polską. Czynimy wszystko, co można, żeby zatrzymać ten niszczący powiew postmodernizmu.

A można tak wiele!

Branisława Rychter-Janowska

Pan Adam prowadzi w „Gońcu Knyszyńskim” kronikę wydarzeń, które go poruszają, ma tu swoją stałą rubrykę, bowiem to właśnie Podlasie jest tą krótkotrwałą ziemią obiecaną i naszą największą ziemską troską jest, aby ta ziemia rozkwitała sensowną domowo-ludzką pięknością, bo: jej rozłogi, rzeki, rzeczki, lasy i laski, łaskawie rozrzucone pagórki z zacisznymi pastwiskami, lipowe aleje i te staruchy wytrwałe w rośnięciu i miododajności, i te nasadzane przy gościnnych wjazdach, które zamykane są gościnnymi gankami i otwieranymi na powitanie i… pożegnanie oknami… Tam są nasze polskie DOMY. Tylko szatan mógł wymyślić «porządkowanie» rozłogów w celu zakładania kołchoźnych martwych pól. Tylko szatan podpowiada, żeby zlikwidować te domostwa i rodzinne gospodarstwa, z kulturą wykorzystujące nowoczesne środki produkcji. Bez stutysięcznych drobiarni, dziesięciotysięcznych chlewni, od których trzeba trzymać się z daleka, i to z maską przeciwgazową. Straszne zdziczenie planistów — ludzi bez duszy (czy to możliwe?).

Pisze wiele o szkole i o młodzieży. Bezbłędnie wychwytuje zagrożenia obserwując własne wnuki. Widzi, że w szkołach, zgodnie z dyrektywami Unii Europejskiej, zaczyna się eliminowanie najzdolniejszych,

przy zachowaniu ocen pragmatycznych, bezwzględnych. Na szczycie tej «drabiny» powstaną kadry najbardziej przygotowane do formowania nowej koncepcji cywilizacyjnej Europy, a potem całego, zunifikowanego świata (…). Czy szkoły, tak starannie czyszczone z najzdolniejszych, nie staną się dla wielkich mas uczniów środowiskiem szarej przeciętności? (…) «Pani od polskiego» wzburzona opowiada, jak piętnastoletni młodzieńcy wychodzą w czasie lekcji na papierosa bez żadnych wyjaśnień. «Pani od matematyki» informuje o zaleceniach władz nadrzędnych o konieczności bezstresowego prowadzenia nauki. Rozpatruje się zamienienie dawnych ocen różnymi innymi wyróżnieniami. (…) Język polski — poziom porozumiewania się młodych spada do «ksywy», operującej zestawem słów bez budowania regularnych zdań. (…) Słuchajcie — mówię do naszej dwójki podrostków — grozi wam wejście na szlak pustki. Odetnijcie się od tego współczesnego cwaniactwa, tego intelektualnego prymitywizmu. Nie wierzcie, że ten sposób bycia uprości wam życie! On zepchnie was do półświatka ludzi nijakich, bez wiedzy o świecie i ludziach. I tylko w tej bezpostaciowej masie «nijakich» będziecie tolerowani jako swoi…

W 2008 roku opisał eskapadę artystyczną, którą odbył jako kilkulatek ze swoim wujem, Tadeuszem Nartowskim:

Idę z moim wujem malarzem. Niosę małe stalugi, świetne pudło farb akwarel (holenderskich!) i nawilżone podobrazie. Podchodzimy do małej śluzy na Jaskrowcu, koło

Tadeusz Nartowski – Pejzaż zimowy

Knyszyna. Obok śluzy zakole trochę spienionej wody. Na bokach rozlewiska zwarte, obustronne kępy drzew i krzewów. Srebrnoliste postawione zwykłe wierzby, w tym dwie staruchy z obcinanymi czubami, stare lipy i ordynarna olszyna. Wuj nie szkicuje konturów ołówkiem. Rzadko to robi. Maluje al prima, bardzo szybko. Są chwile, kiedy odsuwa od siebie podobrazie. Każda plama farby jest jedna, nie poprawiana. Już widać burzę zieleni. Jest godzina letnia, czwarta po południu. Kolory już pogłębiają się. Upał! Upał, który ogarnia cały obraz, gdy wierzchem, nad świetlistymi obrzeżami kęp zieleni, wkroczy z lekkim podbarwieniem fioletu, czyste niebo, gorące upalne niebo! Tu dopiero zagrają wszystkie odcienie żółci. Tu delikatne plamy Sieny palonej zaświecą! Żadnych poprawek, wtórnych podmalowań. To zjawisko ma jeden niepowtarzalny charakter. Ono żyje na pewno tylko raz. Woda… Cieniutkie strużki piany to poślizgi wielkiego elastycznego pędzla na «groszku» Watmana! Co za efekt, a obok nasycone jakimiś zieleniami brunatne i indygo przesiąki — dosłownie przesiąki — tych barw. Wuj wie, że ten «cud», ta piękna muzyka kolorów ma krótki żywot! Obowiązuje jedność czasu, akcji i miejsca. Ta cudowność barw trwa tak krótko! Całe przeżycie zjawiska musi być zamknięte w określonym napięciu i czasie! Poprawki są niedopuszczalne… Spełniona jest PRAWDA. Nawet czas nie potrafi zniszczyć tej prawdy.

A zaraz po tym epizodzie malarskim opowiedział, jak dziś, po osiemdziesięciu latach od tamtej letniej przygody, słucha swojej wnuczki, Marysi:

Zwykle, kiedy Marysia siada do fortepianu, ja siadam w holu na schodkach. Teraz przegrywa fragmenty Koncertu Mozarta (KV 414 nr 12, A-dur). Przechodzi przez burzliwe frazy i śpiewa typowo perlistym staccato. Utwór jest już opanowany, gra z pamięci. Ona, podobnie jak mój wuj, a jej dziadek, nie znosi fałszu, walczy z błędami, a ma dopiero 14 lat! Ale perliste ciągi mozartowskie już przeżywa. Potem przychodzi godzina nad Koncertem nr 2 B-dur L. v. Beethovena. Moja muzyczna edukacja to wysłuchiwanie starszej ode mnie siostry Marii, która jakiś czas pracowała jako asystentka w Warszawskim Konwersatorium. W czasie wakacji latem otwierano okno od maleńkiego saloniku, gdzie stał jej wakacyjny ćwiczebny fortepian, a my siedzieliśmy przed domem i słuchali Bacha i Chopina. Muzyka… Trzeba by lepiej umieć o niej pisać. Bach to potężne, niebosiężne drzewo. Chopin… Czasem aż nie do słuchania. Dlaczego? Trudno powiedzieć. Bałem się.

Spotkanie

Adam Jakacki w okresie studiów

Po latach czytania listów od pana Adama i otrzymywania od niego sygnałów, że i on czyta moje, możemy się wreszcie zobaczyć. Spotykamy się w porze wczesnego lata u niego na prowincji, w jego piętnastej z kolei powojennej siedzibie. Dobra prowincja rzecz nieoceniona. Dom stoi na skraju miasteczka. Obrazy — w tym malowane jego ręką portrety oraz reprodukcje Tadeusza Nartowskiego — książki, ogród, kapliczka, ptaki, spacer po ścieżkach wijących się wśród starannie utrzymanych rabat, pochylone do ziemi jabłonki na stromym zboczu. Stół nakryty do  obiadu dla trzech mieszkających tu pokoleń. Gościnny polski dom, którego duszą jest pani Danuta. Gospodyni nigdy nie znużona gośćmi. „Oboje mamy wrażenie, że jednak nie staliśmy się nudnymi, zamęczającymi gadulstwem staruszkami” — zauważa z przekornym uśmiechem pan Adam. To tajemnica kochającego się małżeństwa, rodziny, gdzie wszyscy wychyleni są ku sobie, z najżywszą ciekawością zasłuchani w drugiego człowieka.

Globaliści pustyni społecznej mają widoczne sukcesy — przestrzega pan Adam. — My, tu w Polsce, jesteśmy jeszcze krajem obyczaju, gdzie przychylność do drugiego człowieka jest żywa i na szczęście mamy wiarę katolicką, ale… uwaga! I my schodzimy pomalutku na tę samobójczą pochylnię (…). Kraje «pustynnieją»! Coraz mniej jest ludzi normalnych. Jak określić trafnie tę nienormalność? Jak ją tropić i jak zwalczać — wszystko to powinno być bieżącym tematem myślenia katolika, chrześcijanina, a może i muzułmanina — WSZYSTKICH, bo ta droga do «samotności samowystarczalnej» jest zabójcza.

Przeczucia jego nigdy nie chybiały. W 2009 roku pisał wielkimi, drżącymi, nierównymi literami:

Były za naszej pamięci dwie krwawe katastrofy, a ta, nad którą pracuje teraz szatan, jaki chce nam zaoferować obraz? Bezkrwawa straszna próba sił, bezwład, obojętność, dezintegracja poczucia wspólnoty ludzkiej, absolutny egoizm, straszna samotność każdego indywidualnie człowieka. Przy wzrastającej populacji czarne bezludzie. Od tego niech nas Bóg i N.M.P. ustrzegą — może następnym rozdziałem FATIMY?

Tak, dwa lata po jego odejściu, słyszę wciąż ten okrzyk kogoś, kto słowa odmierza starannie i niespiesznie, bo — choć poeta — ma wiek i powagę senatora. Słuchali go Knyszynianie i zapewne słuchało wielu innych Podlasian, czując, że mają do czynienia z osobowością prawdziwą, gdy zalecał jeszcze w 1998 roku:

A w niedzielę, po nabożeństwie, odczytujmy, co zostało napisane ręką Króla: Nikt nie jest królem naszych sumień, choćby miał wiele nad nami ziemskiej władzy! Nasze sumienia są naszą jedyną, największa siłą!

Zawsze na koniec każdego listu życzył „opieki Najświętszej Maryi Panny”. Nawet przygnębiony niepowodzeniami kraju i przepojony lękami o niego, nie tracił nadziei:

Polska z jej wadami przeniknięta jest nieporównywalnymi z żadnym europejskim krajem wartościami. Jest inna. Jest jeszcze katolicka. Polonia Christiana to jeszcze my… W tym zawołaniu wiele ufności… Zobaczmy znużenie sąsiadów, ich zbłąkanie, poszukiwanie nowego paneuropejskiego tropu. Wszyscy tam prawie nijacy, znudzeni, oczekujący niewiadomych znaków…

Tadeusz Nartowski – Róże w wazonie

Jaka jest zatem tajemnica jego przyciągania ku sobie ludzkich spojrzeń i sprawiania, że chętnie usiadłoby się u jego stóp, jak dziecko, i zasłuchałoby się… To tajemnica kogoś, kto pozostając bezwzględnym sędzią swojego czasu, o każdym człowieku ma do powiedzenia coś dobrego. Przyciąga go zawsze ludzka dobroć. Ona najlepiej pociesza. Naprawia to, co popsute. Koi rany serca. To jest kultura — stara jak pnie ukochanych lip i mocna jak dęby szumiące po lasach Podlasia.

Zabiegam u N.M.P. o łatwe (dla otoczenia) odejście — pisał w jednym z ostatnich listów — no i promocję osobistą. Niech wyprosi dla mnie, na okres skruchy, choćby funkcję sprzątacza z miotłą.

Wańkowicz opisał w Zielu na kraterze swoje odwiedziny w tamtych stronach — tylko nieco dalej na wschód, gdzie wciąż była wtedy Polska — i wiekowy dwór „skryty w fanfarze drzew”. Był z córką.

Na poskrzypujące drewniane schody, wiodące na taras nie-taras obszerny, werandę nie-werandę, na schody, którymi chodzić trzeba się było uczyć od dziecka, bo tam wypróchniało, a tam zapadło, a tam gwóźdź, a tam drzazga (tedy tubylce pilotują znanymi przejściami), wyszedł stary dziedzic z naftową lampą kulistą w ręku. I tak trzymając tę lampę niby granat obronny, pytał nachrypłym głosem — ktośmy zaś?…

Pan Adam, wysoki, smukły, siwowłosy, jasnooki, z lekka tylko pochylony, przypomina być może owego dziedzica, którego twarzy nie zna już nikt ze współczesnych. Lecz nie „lampa naftowa okrągła” jest jego „granatem obronnym”, ale wielka, „dziecinna”, chciałby się rzec, dobroć serca. Obdarza nią żonę, swoich pięcioro dzieci i ich małżonków, liczne wnuki, dalszą rodzinę i przyjaciół. Zachwycony życiem, przejęty do głębi cudem stwarzania przez Boga i rodzenia przez matki kolejnych istnień ludzkich, pan Adam jest symbolem trwania w duszach prawdziwej Polski. Krainy delikatnej, czułej i mężnej zarazem. Obolałej, zataczającej się od ciosów, ale silnej siłą katolickich sumień i przywiązania do wolności prawdziwej, która do Boga prowadzi.

Gdyby, w tragicznych chwilach swojej historii, zamiast wszystkich tych elit — i wszystkich bohaterów (…), Polska miała nie ludzi wielkich, ale przeciętnych; nie bohaterskich, ale bojaźliwych, nie przetrwałaby… Na odwrót, ona dziś się odradza, z popiołów dominacji sowieckiej i komunistycznej, dzięki bohaterskiej wytrzymałości całego ludu i zabiera się do dzieła rekonstruowania narodu — pod wpływem swych starych i nowych elit — zahartowanych w walce przeciw komunizmowi1.

  1. Książę Ludwik de Orléans e Bragança, wnuk ostatniego cesarza Brazylii. []

Możliwość komentowania jest wyłączona.