Odsłona Gietrzwałdu

Posted on 21 sierpnia 2017 by Ewa Polak-Pałkiewicz in Ona zmiażdży głowę węża

Trzeba przyznać, że wszystko było zupełnie jak w bajce – na przykład Andersena – a nie jak nie w porządnym, wiarygodnym scenariuszu. Takim, gdzie autor musi trzymać się mocno ziemi i znać się na swoim fachu, być biegły w psychologii i realiach epoki. Ma wiedzieć jak postąpić, by fabuła naprawdę przykuwała uwagę. Nie, tu było wszystko inne. Naiwne. Bajkowe. Nieprawdopodobne. Zuchwałe.

Dwie dziewczynki, dwunastoletnia i trzynastoletnia wracały do domu z egzaminu z katechizmu w wiejskiej parafii. Rodzice jednej z nich byli zwykłymi rolnikami, druga była córką młynarza. Gdy zaczęły bić dzwony na Anioł Pański jedna z dziewcząt zatrzymała się nieopodal kościoła i odmówiła modlitwę. Właśnie wtedy na drzewie, które stało tuż obok, a był nim klon, zobaczyła niezwykłe światło, a następnie postać młodej kobiety. Kobieta siedziała na tronie. Tron był złocisty, lśniły na nim wspaniałe perły… Kobieta miała rozpuszczone długie jasne włosy, była ubrana w obfitą, uroczystą białą suknię. W chwilę potem pojawił się przed Nią anioł i głęboko się Jej pokłonił. 

0 A aaa klon

Następnego dnia wizja się powtórzyła, widziała ją także druga z dziewczynek. Tu, gdzie obie mieszkały, na historycznej ziemi polskiej zwanej „świętą Warmią”, od lat językiem oficjalnym był język niemiecki. Na pytanie, kim jest, Pani odpowiedziała po polsku, że jest Najświętszą Panną Maryją, Niepokalanie Poczętą. Później pojawiła się także trzymając na ręku małe dziecko, chłopca. Chłopca podali Jej aniołowie, których rzesza otaczała Jej tron, dwaj z nich unosili nad Ich głowami wspaniałe korony zbudowane ze złotych obręczy. Chłopczyk miał w ręku błękitną kulę zwieńczoną krzyżem.

Pani była bardzo rzeczowa. Nie wygłaszała przemówienia, odpowiadała – bardzo krótko i zwięźle – na pytania. Prosiła, by dziewczynki odmawiały Różaniec, codziennie! By wszyscy, którzy tu przychodzą odmawiali Różaniec. W kilka dni później poprosiła także, by tutaj, gdzie się objawiła postawiono krzyż z figurą Niepokalanego Poczęcia. Tłumy napływały każdego dnia coraz liczniejsze.

Odpowiadała cierpliwie i z prostotą na wiele różnorodnych pytań dziewczynek. Zapowiedziała, że dla Kościoła nadejdzie dobry czas po latach prześladowań. Obiecała, że będzie zawsze pomagać kapłanom, którzy będą Jej wierni. Pijaków i źle prowadzące się dziewczęta przestrzegała przed karami. Pobłogosławiła źródło. Przestrzegała przed złym duchem. Prosiła, by się nigdy nie bać, bo Ona zawsze będzie przy tych, którzy Jej ufają.

Była smutna, gdy ludzie podczas objawień nie traktowali Jej z szacunkiem, gdy niewielu z nich przyklękało. Powiedziała bez ogródek, jak bardzo ją to martwi. Na ziemi, na której się objawiła nigdy nie było protestantyzmu, Jej kult trwał w miejscowym kościele – parafię erygowano w XIV wieku – nieprzerwanie od kilkuset lat. To była Jej ziemia, fragment „świętej Warmii”. Tu była u siebie. Tu, od trzystu lat królował Jej wizerunek. Jej wielkie czarne oczy o najłagodniejszym wyrazie spoglądały z głównego ołtarza parafialnego kościoła.

 

Matka Boża Gietrzwałdzka

Matka Boża Gietrzwałdzka

Gdy dziś czytamy opis tego, co zdarzyło się w 27 czerwca 1877 roku i w dniach następnych, aż do 16 września, w sumie sto sześćdziesiąt razy, w Gietrzwałdzie, nieopodal Olsztyna, na terenie zaboru pruskiego, może wydawać się to wszystko mało zrozumiale. Jak to? Co za dziwactwa? Jakieś wielkie drzewo, ktoś na nim siedzi na tronie? Dwie nastolatki pewnie miały głowę nabitą fantazjami, podniecały jedna drugą. Aż uległy autosugestii i zaczęły rozprawiać o jakiejś „wizji”. Jakby ludzie nie mieli ważniejszych spraw na głowie. Po co, w jakim celu to zamieszanie? I dlaczego nagle tron ustawiać na drzewie? Czy nie ma miejsca na trony w kościele?

A jednak, po stu latach, w 1977 biskup warmiński Józef Drzazga uroczyście zapewnił, że w tym, co zdarzyło się tego dnia roku 1877 i miało powtarzać się sto sześćdziesiąt razy, cały czas w tym samym miejscu, na klonie – z jednym wyjątkiem, gdy Matka Boża ukazała się przy pobliskim źródełku – „charakteru nadprzyrodzonego i Bożego nie da się wykluczyć”. Formuła nader ostrożna. Ale w ten właśnie sposób zdefiniowano prawdziwość objawienia – sceptycyzm w Kościele wobec nadzwyczajnych wydarzeń jest koniecznością, hierarchia musi zachować „zimną krew”, szczegółowo badać fakt po fakcie, by dopuścić oficjalny kult.  ”…kult objawień Matki Bożej w Gietrzwałdzie jako nie sprzeciwiający się wierze i moralności, oparty jest na faktach wiarygodnych…”- padło zapewnienie z ust Pasterza podczas uroczystych obchodów stulecia objawień Matki Boskiej.

 

Gietrzwałd

Gietrzwałd

Nie ma argumentów przeciwko faktom. Epoka, w której to wszystko miało miejsce należy do najbardziej przeświadczonej o swojej wyjątkowości i o tym, że rzeczywistość duchowa jest śmiesznym wymysłem ludzi niedouczonych, lub pragnących innych utrzymać w niewiedzy. Dla swoich korzyści rzecz jasna. Rozum jest panem! Rozum ludzki wszystko przeniknie, wszystko rozszyfruje, każdą tajemnicę natury przenicuje na wylot i wyświetli. Mikroskop, teleskop, luneta, telegraf, aeroplan. Skalpel, zegarek, automobil, maszyna parowa, parowóz, łódź podwodna, gaz bojowy, który wytłucze najlepiej uzbrojoną armię. A tu, w Gietrzwałdzie, zapadłej wiosce, tak jak w Lourdes, gdzieś na końcu świata, dokonują się nagłe uzdrowienia, nawrócenia i inne cudowne interwencje. Ludzie padają na kolana, leżą krzyżem. Na twarzach wiejskich dzieciaków, które wpatrują się w drzewo, lub w skalną grotę (w Lourdes) nieprawdopodobny blask i szczęście, ekstaza, jakiej nigdy u nikogo nie widziano. Te fakty domagały się wyjaśnienia innego niż płaskie, racjonalistyczne.

Jaką rolę Bóg wyznacza cudom? Dlaczego zechciał na oczach tylu ludzi ukazać przedziwny spektakl? Dlaczego wybrał miejsca tak marginalne i bez znaczenia, z punku widzenia zachwyconego sobą “wielkiego” i potężnego świata, by objawić postać tak niezwykłej piękności i łagodności, Niepokalanie Poczętą?

Cuda mają podwójne znaczenie. Apologetyczne, bez wątpienia, ale są też „antidotum na modernizm”, jak ujął to jeden z kapłanów. „Superdogmatem tej strasznej herezji jest >życiowy i egzystencjalny immanentyzm<, to znaczy pogląd, że rzeczywistość (byt i wszelkie przejawy życia) jest wewnątrz nas. Przejawem życia są potrzeby, uczucia religijne. One też są w nas i to właśnie z nich czerpie swą genezę religia i jej zewnętrzne wyrazy. Religia jest więc zewnętrznym wyrazem wewnętrznych potrzeb, uczuć ludzkich. Można ją szanować (niektórzy nawet pisali, że trzeba ją szanować, bo jest społecznie użyteczna), ale traktować jako coś więcej niż zewnętrzny wyraz wewnętrznych potrzeb – to nonsens.” Tak myślano, tak wierzono nie tylko dziś, ale już w XIX wieku, i to dość powszechnie.

Rzecz znamienna, nader trzeźwy, rozsądny, dobrze wykształcony i oczytany kapłan, jakim był proboszcz Gietrzwałdu, ks. Augustyn Weichsel, słynący z wielkiej pobożności, dobrego serca, niezwykle przez parafian szanowany, nie miał od początku żadnych wątpliwości, co do prawdziwości objawień. (Inaczej niż dziewiętnaście lat wcześniej także znany ze swej gorliwości, ale długo groźny i zagniewany wobec Bernardety proboszcz, ks. Dominique Peyramale w Lourdes!). Już 8 sierpnia 1877 roku w liście do biskupa Filipa Krementza pisał: „Co do mnie, jestem całkowicie przekonany o rzeczywiście zachodzącym objawieniu”, a miesiąc później dodał: „Natychmiast od początku objawień zaofiarowałem siebie i całą swoją posiadłość Najświętszej Maryi Pannie, nie licząc na jakiekolwiek odszkodowanie za utrzymanie duchownych, zwłaszcza że przez szczególną Opatrzność Boską, mimo wielkich kosztów poniesionych dla pozyskania zdrowia, obecnie nie tylko jestem wolny od długów, ale w ostatnim czasie mogłem także kilkaset talarów pożyczyć biednym parafianom”. (Następcy biskupa  Krementza na Warmii – bp Andrzej Thil (1886-1908) i bp Augustyn Bludau (1908-1930) w sprawie wydarzeń w Gietrzwałdzie zachowywali jednak chłodną postawę).

Gietrzwałd - Sanktuarium

Gietrzwałd – droga do Sanktuarium

Był szczęśliwy, że to wszystko wydarzyło się właśnie tu. „(…) „obrała ta Panna Święta dwie proste skromne dziewczęta, aby z nimi rozmawiała”, notował w innym miejscu. Małe wizjonerki – Justynę Szafryńską i Barbarę Samulowską – bardzo dobrze znał, był ich katechetą. Znał też ich rodziny – tak jak każdy dobry wiejski proboszcz bywał w ich domach. Był przekonany, że dzieci nie mogły same wyreżyserować zdarzeń. Swoją niezłomną wiarę w to, że widzą one Matkę Boska i rozmawiają z Nią okupił procesem, grzywnami, aresztem, pobytem w więzieniu i wieloma innymi przykrościami ze strony administracji państwowej. Narażał się jednak także na złośliwości ze strony duchowieństwa. Był Niemcem dobrze mówiącym po polsku i w tym języku nauczał i spowiadał swoich parafian. Było to w pruskim państwie poważne wykroczenie, ścigane z całą bezwzględnością.

Paradoksalnie, ci, którzy odpowiadali za brutalne represje wobec ks. Augustyna Weichsela, lepiej chyba zdawali sobie sprawę z wagi wydarzeń niż niejeden sceptyczny na modłę ówczesną, wykształcony i obyty w świecie człowiek. I dlatego odczuwali wobec nich nie tylko nieprzezwyciężoną wrogość, ale i ukrywany głęboko strach.

Kimś najbardziej wrogo usposobionym i najmocniej też zapewne odczuwającym nigdy wcześniej nie znane uczucie, przykry ucisk w gardle, był w państwie pruskim drugiej połowy XIX wieku bez wątpienia Otto von Bismarck, symbol potęgi Prus. Przykład klasycznego junkra; podczas opisywanych wydarzeń kanclerz Rzeszy niemieckiej. Nie tylko wytrawny dyplomata, polityk, ale człowiek nieprawdopodobnie silnej woli, uparty, konsekwentny do bólu i pewny siebie. Uwielbiany przez cały pruski świat, zwłaszcza junkrów, czyli wielkich posiadaczy ziemskich w Prusach, szczycących się stopniami oficerskimi, wywodzących się nierzadko z sprotestantyzowanych rodów Krzyżaków, a także mieszczan i ambitnych wojskowych oraz  sceptyczną religijnie, rozpolitykowaną i pogrążoną w dysputach filozoficznych inteligencję. Bismarck potrafił okazać tak niebywałą zręczność w polityce na rzecz rozwoju potęgi Prus, być tak skutecznym i przebiegłym graczem na forum europejskim, tak uprzedzająco gasić nadzieje Polaków walczących w Powstaniu Styczniowym – całkiem wtedy realne – na poparcie Anglii i Francji, że nawet Francuzi nie potrafili ukryć podziwu. „Tęgi łeb”, słynący z elegancji i dowcipu, ironiczny i błyskotliwy, miał też swoje słabości. Był czuły na zachwyty dam. Biegle władając francuskim i angielskim nazywał swoją żonę, córkę zgermanizowanej rodziny szlacheckiej z Pomorza, Joannę von Puttkamer, po polsku, „Czarną kotką”. Zwracał się też do niej (po polsku) “Miła duszko”, zaś do swojej siostry Malwiny: “Malinko”. Ten dumny i butny Prusak, szczerze i z całej duszy nie znoszący wierzgających w „jego” państwie Polaków, czyniących zawsze i wszędzie nieznośny bałagan, zwłaszcza polskich katolików, których oskarżał o lekkomyślność i głupotę, uczył się polskiego!

Ten marzący o karierze wojskowej intelektualista, noszący bezprawnie mundur i portretujący się w nim z upodobaniem, był poza tym miłośnikiem botaniki. Kochał namiętnie las, sadził tysiące drzew w swoich posiadłościach, rozczulał się nad przyrodą. Sentymentalizm i brutalność w jego naturze łączyły się w przedziwny splot. Ten ateista, a potem agnostyk miał jednak w swoim życiu moment przedziwnej słabości, gdy zbliżył się do religii.

Ciąg dalszy wkrótce

 

 

 

 

Możliwość komentowania jest wyłączona.