Ojciec z piwnicznego lazaretu
Podkreśla się dziś często, że w powstaniu warszawskim walczyli ludzie różnych poglądów i wyznań. To prawda, trzeba jednak dopowiedzieć, z kim walczyli. Z wrogami wolności, tej nieliberalnej. Ten fakt daje prawo mówić, że owe różnice nie były ani tak rozpowszechnione, ani tak istotne, jak chce się tego dziś dowodzić. Prawidłowo zaś rozumiana wolność oznacza szacunek dla prawa Bożego. Miłość prawdy.
Błogosławiony o. Michał Czartoryski OP (1897-1944) został kapelanem powstania warszawskiego właściwie przypadkiem. Nie miał nigdy takich planów.
Czartoryscy, zwani “Familią”, to ród, który od połowy wieku XVIII rozwijał tradycje patronowania dziełom publicznym. Żarliwość i wspaniałomyślność we wspomaganiu wszystkiego, co może służyć dobru Rzeczpospolitej była ich znakiem rozpoznawczym. “Nigdy nie istniał równie szczodry mecenat“, przyznawał Mickiewicz w prelekcjach paryskich, podkreślając zasługi Czartoryskich dla nauki i sztuki, dodając, że jest to “jedyna w Europie rodzina prywatna, która ma swoje własne dzieje polityczne”.
Jan, późniejszy ojciec Michał, jeden z dwanaściorga dzieci Jadwigi z Dzieduszyckich i Witolda Czartoryskich z Pełkiń, jako młody chłopiec był, można by rzec, zaprzeczeniem tych ambicji i dążeń. Najbardziej interesowało go stolarstwa i praca w ogrodzie: wykopki, sadzenie, nawożenie, pielenie i podcinanie krzewów. Dwaj jego bracia zostali księżmi, a siostra wizytką. On sam ukończył architekturę na Politechnice Lwowskiej.
W 1920 roku jako ochotnik brał udział w obronie Lwowa, za męstwo w kampanii bolszewickiej odznaczony Krzyżem Walecznych. Praca architekta nie była jednak jego powołaniem. Po dłuższej podróży po krajach Europy Zachodniej, po rekolekcjach odbytych w Belgii, jako trzydziestolatek przywdział w Krakowie habit dominikański. Za patrona obrał sobie Archanioła Michała i odtąd nosił jego imię. W zakonie szanowano jego wiedzę i wykształcenie, doceniano jego kompetencje znawcy sztuki. Nadzorował budowę klasztoru na Służewie w Warszawie. Krótko po święceniach został magistrem nowicjatu.
Nie należał do ludzi łatwych; jego pryncypialność i twarde zasady niektórych współbraci irytowały. Narzucał sobie wiele ograniczeń i umartwień, jego gorliwość wydawała się niekiedy przesadna. Nie spełniał oczekiwań tych, którzy po arystokracie z pochodzenia oczekiwali błyskotliwości, polotu i dowcipu; wiele mozołu wkładał w przygotowanie kazań, wykładów i rekolekcji. W czasie wojny wszedł w przewlekły konflikt z przeorem krakowskiego klasztoru, który wprowadzał w życie wspólnoty bardziej liberalne zasady, a przy tym miał problem z okazywaniem miłosierdzia potrzebującym, którzy dobijali się do bram dominikańskiego domu. Jedzenie mogło się tu marnować, ale nie miało prawa być nikomu rozdawane. Ojciec Michał przeniósł się do Warszawy, do służewieckiego klasztoru.
I sierpnia 1944 znalazł się na Powiślu, był tu umówiony z okulistą, przed wizytą wpadł na herbatę do prof. Stanisława Kasznicy. O czwartej po południu usłyszał w mieszkaniu przyjaciół alarm przeciwlotniczy; już w piwnicy dobiegły ich pierwsze strzały Godziny „W”. Nie wrócił na Służew. Następnego dnia zgłosił się jako kapelan do III Zgrupowania AK „Konrad” walczącego na Powiślu. „Przyszedł wysoki, w białym habicie, niemłody już dominikanin, mówiąc krótko, że wybuch powstania zaskoczył go w mieszkaniu znajomych”, wspominał kpt. Juliusz Szawdyn. Propozycję przyjęto z radością, wyznaczony kapelan bowiem nie dotarł i żołnierze nie mieli opieki duszpasterskiej.
W międzyczasie o. Michał zaszedł do kościoła św. Teresy na Tamce. Kościół był otwarty, ale proboszcz i wikary zniknęli. O. Michał zabrał puszkę z komunikantami, kielich i patenę, by uchronić je przed profanacją. Rozpoczął codzienną posługę jako kapelan wojska i duszpasterz ludności cywilnej Powiśla. Odprawiał Msze święte u św. Teresy do 27 sierpnia, gdy świątynię zbombardowała Luftwaffe. Wydeptywał swoje tajemne trasy za barykady i do okopów, codziennie był też w szpitalu powstańczym, który mieści się w budynku szwedzkiej firmy Alfa Laval przy Smulikowskiego. Pomimo, że był częściowo dotknięty głuchotą (po przebyciu szkarlatyny w dzieciństwie) wiele spowiadał. Młodzi żołnierze wspominali jego ojcowską troskliwość, wyjątkowe ciepło i serdeczność. Mógł w najtrudniejszych chwilach ofiarować im najcenniejszy dar – rozgrzeszenie kapłańskie, także to in articulo mortis, w bezpośrednim niebezpieczeństwie śmierci.
15 sierpnia w święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny odprawił w bramie Ubezpieczalni przy Smulikowskiego uroczystą Mszę. Powstańcy rozwiesili na ścianie czarny materiał, z białych obrusów udrapowali krzyż. Znalazły się lichtarze, woskowe świece, świeże kwiaty i wycięty z papieru biały orzeł. Jan Chmielewski ps. „Mączka” przybył z całym oddziałem. „Uroczystość odbywała się w scenerii płonących domów, wśród huku wybuchających granatów, terkotu broni maszynowej i świstu przelatujących „sztukasów” (…) Byliśmy niemal zahipnotyzowani stoickim spokojem kapelana, celebrującego Mszę świętą, a następnie jego kazaniem. Gorące słowa otuchy uskrzydlały nas i mobilizowały do największych wyrzeczeń, czuliśmy się jedną wielką rodziną”. Tego dnia zaostrzyła się kampania propagandowa komunistów z PPR, wymierzona w Polskie Państwo Podziemne i dowództwo Armii Krajowej. W odezwie wydanej 15 sierpnia PPR sączyła swój jad: “(…) banda sanacyjnych i oenerowskich awanturników i warchołów podnosi dziś swą brudną łapę przeciw Polskiemu Komitetowi Wyzwolenia Narodowego (…). Garstka niepoczytalnych przywódców Armii Krajowej, na rozkaz Sosnkowskiego, w imię nędznych kombinacji politycznych kliki sanacyjnej, pchnęła ludność Warszawy do walki wbrew elementarnym zasadom wojskowym i wbrew uczciwości politycznej”.
Od tej pory o. Michał prawie cały czas spędzał w szpitalu powstańczym. „Spowiadał, towarzyszył umierającym, udzielał sakramentów. Niemiecki atak przerwał przygotowania do ślubu jednego z lekarzy” – czytamy w jednej z relacji – „a ponieważ był silnym mężczyzną, pomagał powstańcom i cywilom w piwnicach firmy Alfa-Laval transportować rannych. Uważał, że nie może opuścić chorych i jego miejsce jest wśród nich. Sam jego widok łagodził nasz ból, jak mówiono, jego pogodna twarz rozpraszała piwniczny nastrój szpitala, który dla wielu był ostatnim domem. Czasem nieśmiało prosił sanitariuszki o pomoc w wypraniu szkaplerza, by w godnym stroju odprawiać Msze św.”.
6 września, po upadku Powiśla nie wycofał się razem z powstańcami, nie skorzystał z szansy ukrycia się w cywilnym ubraniu, do czego usilnie go namawiano. Błagał go o to także Stanisław Kasznica i jego żona Eleonora, u których o. Michał mieszkał – ich syn Andrzej był także dominikaninem i brał udział w powstaniu jako członek AK. Tego dnia kapelan Powiśla odprawił swoją ostatnią Mszę.
„Szczególnie utkwiło mi w pamięci, jak o. Michał rozdawał rannym i nam, sanitariuszkom, komunikanty, po kilka, do ostatniej kruszyny, aby nie dostały się w ręce wroga i nie były zbezczeszczone. I tak posileni, z Bogiem, ciągle podtrzymywani na duchu rozmowami z o. Michałem czekaliśmy końca. Ojciec spakował kielich i patenę, udzielił wszystkim generalnego rozgrzeszenia, a potem usiadł między chorymi i modlił się na różańcu”. Pół godziny po ewakuacji obsługi szpitala pojawili się Niemcy z wrzaskiem, że „skończą z AK Banditen”. Ojciec Michał był jedynym z personelu, który pozostał z grupą ciężko rannych. Leżących na łóżkach Niemcy rozstrzelali na miejscu, pozostałych chorych wraz z o. Michałem wyprowadzili na zewnątrz. Rozstrzeliwali ich pojedynczo, oskarżając każdego o bycie „bandytą”. Ojca Michała nazwali „największym bandytą”, gdy zorientowali się, że jest kapelanem powstańców. Rozkazali mu zdjąć habit. Ojciec Michał odmówił i zaraz zginął od strzału. Jego ciało wraz z wywleczonymi z piwnicy ciałami rannych spalono na pobliskiej barykadzie. Relację o śmierci o. Michała przekazał robotnik, którego Niemcy zatrzymali w lazarecie, a potem wypuścili.
Stało się tak, jak pisał w kamedulskiej celi na krakowskich Bielanach, gdzie siedemnaście lat wcześniej przeżywał najważniejsze w swym życiu rekolekcje pod kierunkiem o. Bernarda Łubieńskiego: „Osiągnąć cel zamierzony nam przez Boga – to wszystko (…) to chwała Boża. W niebie kres jej, a tu na ziemi apostolstwo (w najszerszym znaczeniu odczuwam i uznaję jako moje zadanie, jako powinność naznaczoną przez Boga)”.
Jeszcze jako student Politechniki Lwowskiej był jednym z założycieli lwowskiego oddziału stowarzyszenia „Odrodzenie”, które postulowało odpowiedzialność każdego katolika za Kościół. Prowadził sekcję filozoficzną. Prof. Stefan Świeżawski mówił o nim, że „miał coś z ducha dawnych, prawie legendarnych rycerzy. Nieugięta wiara połączona z rzadko spotykaną dyscypliną, a także dobroć idąca w parze z pewną surowością cechowały tę bardzo piękną postać i jakby predestynowały ją do wielkiego bohaterstwa”.
W jakiś sposób przeczuwał swoje męczeństwo. Jeszcze gdy był w nowicjacie, w 1927 roku zapisał: „Czy wiem, do czego dążę? Celem tym jest zupełne oddanie się na służbę Bogu. Zupełne, całkowite, bezapelacyjne, począwszy od codziennych najdrobniejszych obowiązków rozumianych przez najczulsze sumienie, poprzez strapienie, bóle, krzyże, oschłości – aż do męczeństwa”. W tym samym czasie zanotował w pamiętniku: „Wiara. Powinna być oświecona. Ożywiać ją aktami. Daje ona zasługę wszystkim czynnościom. Wiara daje moc męczeństwa. (…) W nocy, po wspólnej adoracji, zagłębiłem się w rozmyślaniu, patrząc na Pana umierającego na krzyżu. Uświadomiłem sobie lepiej, że za Jego przykładem jestem obowiązany i powołany również do ofiary; do tego, by wydać siebie na całopalną ofiarę dla Niego z miłości i przez miłość, by oddać się i poddać się Mu całkowicie we wszystkim, by z Nim się zjednoczyć w miłości i ukochaniu oraz związać przez mocną, wytrwałą, mężną wolę”.
Walczyć z bronią w ręku w imię miłości, nie nienawiści. Tego chcieli Powstańcy. W tym umacniali ich kapelani. O tym mówią dziś jeszcze zaskakująco młodzieńczymi, świeżymi, pełnymi siły głosami przekazując relacje z powstania.
„…Pokażcie się więc takimi, jakimi jesteście, bezkompromisowymi katolikami. Pełne i całkowite wyznanie wiary niesie ze sobą łaskę. Wyznanie to, mówi nam apostoł, stanowi zbawienie dla tych, którzy je składają, a doświadczenie pokazuje, że jest to także zbawienie tych, którzy je słyszą” (Dom Guéranger, Les sens chretien de l`historie, Paryż 1977).
Te słowa francuskiego benedyktyna wyrażają sens powstania warszawskiego: świadomej ofiary złożonej Bogu z własnego życia. Za wolność Polski, czyli o trwanie jedynego takiego państwa w tej części świata. Wciśniętego między protestanckie Prusy, które zdążyły przyjąć nazizm jako nową religię i schizmatycką Rosję, która wchłonęła ateistyczny komunizm. Nie było drugiego takiego państwa w Europie. I nie ma nadal.
___________________
Cytaty za: Marcin Brzeziński, Pasja Michała. Życie i męczeńska śmierć bł. Michała Czartoryskiego OP, Poznań 2015