Ofiara została przyjęta

Posted on 23 października 2015 by Ewa Polak-Pałkiewicz in Rycerze Wielkiej Sprawy
Ze śmiechem Polaków nikt nie wygra. Śmiech to przymiot ludzi inteligentnych, którzy mają dystans do tego wszystkiego, co próbuje człowieka porazić psychicznie, złamać, zastraszyć, sparaliżować. Śmiech oznacza zdrową psychiczną siłę, przewagę intelektualną, a przede wszystkim duchową wolność.

Dlatego po ludzku rzecz biorąc – już wygraliśmy.

Ten huraganowy śmiech, który ogarniał Polską po każdej wpadce rządzących, po każdym lapsusie, niezręczności, głupiej minie, już zmiótł ludzi, którym wydawało się, że są do swoich stołków przyspawani. Że ich władza jest wieczna. A im więcej tego śmiechu, tym więcej było wyplatanych koszałków-opałków, więcej niezdarnych ripost, sztucznej powagi i nadymania się – i ciągłość efektu komicznego była zapewniona.

Jeśli chcesz kogoś pokonać musisz nauczyć się z niego śmiać – moglibyśmy wylansować to hasło jako zasadę wojny psychologicznej, której nie powstydziliby się starożytni Chińczycy.

Polacy nauczyli się inteligentnie i z wdziękiem dworować z władzy, która próbowała im ukraść własne państwo. I rozśmieszać innych swoimi dowcipami.

Zamiast gorszyć się i oburzać tym, co wyczyniają liderzy Platformy, zaczęli się dobrze bawić. Najwcześniej poczuła bluesa młodzież i zarzuciła Internet memami, z których może powstać kabaret polityczny w odcinkach, który będzie rozśmieszał kolejne pokolenia Polaków.

Śmiech to nie tylko zdrowie (przyszłe), to objaw zdrowia. Jeśli ktoś jest zdrowy potrafi się śmiać. Kiedy ktoś jest duchowo chory, uśmiech więdnie na jego twarzy i przeradza się w dziwaczny grymas. A serdeczny, szczery śmiech jest po prostu niemożliwy.

Choroba duszy ludzkiej

W przeddzień wyborów moglibyśmy podzielić społeczeństwo na dwie grupy: zdrowych i chorych.

Choć ci chorzy mają rewelacyjne makijaże i najlepsze ciuchy, są wytrenowani w autoprezentacji i asertywności i wielu innych niezwykle skutecznych dziedzinach osiągania sukcesu, choroba, na którą zapadli podcina im nogi jak średniowieczne epidemie. A im są bardziej chorzy, tym bardziej agresywni. Szef Prawa i Sprawiedliwości, który w stanowczych słowach broni obywateli swojego kraju przed wpuszczeniem tu obcych, w niewiadomej liczbie – ludzi, którzy mogą być dla Polaków groźni, bo są groźni i bezczelni, zwłaszcza nie przebierają w środkach wobec chrześcijan – to w ich ocenie „nazista”. Przypomina to czasy najgorszego komunizmu, gdy stalinowski system wyhodował swoją klasę przestępczą. Groźne pomruki typu: „Jak to, nie chcesz pan przyjąć uchodźcy?!”, przypominają agresję tkwiącą w propozycji, z jaką często o zmroku spotykali się mieszkańcy na wpół zrujnowanej Warszawy w latach 50.: „Kup pan cegłę!” Jak pan nie kupisz, będziemy rozmawiali inaczej.

Ta postępująca choroba pseudoelit powoduje, że ich język kołowacieje, staje im w gardle i skręca się w tysiąc supłów, nie są w stanie nazwać bytów i zjawisk właściwym słowem. Posługują się slangiem półświatka. Tworzą wymyśloną rzeczywistość.

Śmiech nie oznacza bynajmniej, że Polacy lekceważą zadania, które stoją dziś przed obozem patriotycznym. Śmiech to zbiorowa terapia po latach upokorzeń.

Stanisław Wyspiański - Widok na Wawel (Planty o świcie)

Stanisław Wyspiański – Widok na Wawel (Planty o świcie)

Po latach, kiedy byliśmy traktowani jak ludzie drugiej kategorii, bo nie chcieliśmy „robić w biznesie”, jaki z naszego kraju uczyniła Platforma – i poprzedzające jej panowanie lewicowe i liberalne partie. Biznes ten symbolizuje firma „Cinkciarz”, z jaką zidentyfikowali się dwaj prezydenci RP patronujący „przemianom”, które miały uczynić z naszego kraju eldorado dla członków tego biznesowo-towarzysko-politycznego klubu.

To wszystko przypominało do złudzenia system komunistyczny, mimo, że po roku 1989 nie odwoływano się wprost do jego ideologii. Była to jednak próba wprzęgnięcia aktywnej i twórczej, niezwykle bogatej w zdolności i talenty natury Polaków w zniewalający mechanizm podporządkowany ściśle oligarchicznym interesom. A poprzez to zniewolenie – niszczenie ludzkich dusz.

Zbyt wiele znaków

Jeśli Polacy wykonali olbrzymi wysiłek – w głównej mierze wzięli go na siebie liderzy Prawa i Sprawiedliwości, przede wszystkim Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz, a także obecny prezydent Andrzej Duda i pani Beata Szydło – i wykazali ogromną determinację, siłę charakteru, niezłomność, to stało się to możliwe nie jedynie i nie przede wszystkim z powodów czysto ludzkich, naturalnych.

Najpierw bowiem musiało zdarzyć się coś co dotyczy innego wymiaru rzeczywistości.

Pomimo narastającej grozy, atmosfery nienawiści i słownej agresji, urzędujący prezydent Lech Kaczyński i grono wspierających go osób – współpracowników, polityków, parlamentarzystów – zdecydowali się na lot do Katynia.

Nie łudźmy się, że wsiadając do tupolewa mieli całkowite poczucie bezpieczeństwa.

Zbyt wiele było znaków, że jawne szyderstwo, pogarda i słowne pogróżki wobec najwyższego Przedstawiciela państwa mogą przerodzić się w coś innego.

Znaki te – a towarzyszyły im inne, trudne do zdefiniowania, najczęściej bardzo intymnej natury – dobrze rozpoznawało wielu z tych, którzy wsiadali do samolotu. Niektórzy wiedzeni duchową intuicją odbyli w przeddzień spowiedź.

A jednak polecieli do Katynia.

Nikt się nie cofnął przed tą powinnością, którą każdy patriota, a zwłaszcza reprezentant narodu poważnie traktujący swój urząd, powinien podjąć.

Nawet jeżeli nie mieli pełnej świadomości ryzyka, a z pewnością nikt z nich tej pełnej świadomości nie miał, narastające napięcie wokół osoby Prezydenta i tego hołdu, który miał złożyć pomordowanym w Rosji sowieckiej oficerom polskim, było przez wszystkich wyczuwalne.

Ofiara została przyjęta.

Dziś widać to wyraźnie. Dostrzega to każdy, kto ma oczy. Dziś zwłaszcza, gdy choroba smutku, przygnębienia, opuszczenia rąk, goryczy i zastraszenia ustępuje w Polakach miejsca zdrowiu, energii, pomysłom, radości i wytrwałości w osiąganiu celu, wierności raz przyjętym zobowiązaniom. Gdy jasny jest dla wszystkich cel i gdy powoli, zatomizowana, podzielona przez manipulację i cynizm rządzących społeczność Polaków znowu staje się wspólnotą.

Ciągłość ze wszystkim, co wydarzyło się wcześniej

W tych dniach triumfu i zwycięstwa nie możemy jednak zapominać, o tym, co zdarzyło się w naszej historii wcześniej. O tym, że wcześniej był ten lot do Katynia grona Polaków, którzy nie dali się zastraszyć i pozostali duchowo wolni. I śmierć ich wszystkich w tak przerażającej scenerii.

Nie ma niczego, co mogłoby tę stratę wynagrodzić.

Pociechę i nadzieję niesie jednak to, co zawsze jest dla Polaków źródłem siły: zjednoczenie z Chrystusem.

Jan Bruzda - Jadwiga przed Krucyfiksem Wawelskim

Jan Bruzda – Jadwiga przed Krucyfiksem Wawelskim

Utraciliśmy grono wybitnych Polaków, mężów stanu, ludzi, których nie pokonał lęk, ale nade wszystko straciliśmy braci w wierze, którzy – możemy mieć przecież nadzieję – w ostatnich minutach swego życia pojęli, dzięki łasce, całą głębię i sens ofiary. I dzięki temu mocniej zjednoczyli się z Chrystusem.

kto chce zachować swoje życie straci je, a kto straci swoje życie z Mego powodu, znajdzie je. (Mt 16,25)

„Zatem jeszcze raz zwróćmy się ku temu wydarzeniu w naszym życiu, które je zamyka” – mówi Robert H. Benson – „ku tej śmierci, która zjednoczona ze śmiercią Chrystusa, jest naszym wyjściem w wolność, a odłączona – największym okropieństwem istnienia”.

Tak mówi ten, kto zrozumiał w pełni sens bycia chrześcijaninem, rzymskim katolikiem. Nawrócony z anglikanizmu były pastor zrozumiał sens ofiary, która jest samym sercem ludzkiego instynktownego kultu Boga, a który to sens wymyka się wielu współczesnym, nawet w samym Kościele.

“Bez Chrystusa bowiem śmierć jest gwałtownym przerwaniem życia, wprowadzającym nas w nową egzystencję, o której nic nie wiemy, albo w ogóle brak egzystencji… Jednak z Chrystusem śmierć jest harmonijna i stanowi ciągłość ze wszystkim, co wydarzyło się wcześniej, ponieważ jest ostatnim poruszeniem życia, które już umarło razem z Chrystusem, ostatnim stadium śmiertelnego procesu i to stadium, które kończy jego cierpienie. Jest tylko jedną więcej przejściową fazą, zmieniającą klucz tej muzyki, którą każde święte życie zawsze jest przed Bogiem. (…) …możemy umrzeć tak jak Chrystus i z Nim, oddając ducha, który pochodzi od Ojca, z powrotem w Jego ojcowskie dłonie, zadowoleni, że Ten, który przywiódł nas na świat, spotka nas, kiedy znów go opuścimy, ufni, że tak jak nić Jego celu jest wyraźna w życiu ziemskim, tak będzie ona błyszczeć jeszcze wyraźniej w życiu przyszłym.

Zatem ostatnie spojrzenie na Jezusa pokazuje nam bruzdy starte z Jego twarzy i cierpienie zmyte z Jego oczu”.

Jan Matejko - Wjazd Henryka Pobożnego do Legnicy

Jan Matejko – Wjazd Henryka Pobożnego do Legnicy

Taki jest też sens – dziś oczywisty także w wymiarze ziemskim, społecznym – wielkiej modlitwy, wielkiego duchowego wysiłku Polaków, który rozpoczął się zaraz po tragicznej śmierci Prezydenta i wszystkich ofiar Smoleńska, w kwietniu 2010 roku – od stanięcia pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim. W obliczu tragedii Polacy zachowali się jak chrześcijanie.

I to budziło nie tylko największy sprzeciw, ale straszliwy lęk, wręcz panikę po stronie rządzących.

W modlitwie Polaków pod Krzyżem Smoleńskim była wdzięczność za życie podążających do Katynia i za ofiarę, którą złożyli. Błaganie Boga, by zechciał ją przyjąć. Dla ocalenia Polski, dla ocalenia chrześcijaństwa, które nie przetrwa bez chrześcijańskich – katolickich – państw.

I prośba, by te dusze spoczęły w Bogu, dzięki Jego miłosierdziu.

Tak odradzała się wspólnota. I dziś widać, jak jest silna.

A tamci nie chcieli tej modlitwy, bali się jej. Robili co mogli, by ją powstrzymać. Nie było sposobu zbyt haniebnego, by go nie użyli.

Tak jakby przeczuwali, czym ona zaowocuje.

Jakby przerażała ich myśl, że może się zdarzyć coś dla nich niewyobrażalnego. Że po kilku latach naprawdę przyjdzie dzień, gdy okaże się z całą jasnością, że ofiara nie była daremna. I że modlitwa Polaków zostanie wysłuchana.

Żeby zrozumieć głęboki sens tej ofiary trzeba przypatrzeć się rodzajowi śmierci Chrystusa. Śmierci, którą sam sobie wybrał.

Gdy wszystko runęło i wszystko się zaczęło

Krucyfiks królewski na Jasnej Górze

Krucyfiks królewski na Jasnej Górze

“Czy kiedykolwiek było takie samobójstwo, jak to, taka utrata szczytnych nadziei, taka ruina wszystkich ambicji, umieranie tak całkowite i nieodwracalne, jak umieranie Jezusa Chrystusa?”, pyta Robert H. Benson.

“A teraz, w dzień Wielkanocy, spójrzcie raz jeszcze na Niego i zobaczcie, że żyje jak nigdy przedtem.

Zobaczcie, jak życie, które było Jego życiem przez trzydzieści lat, życie Boga uczynionego człowiekiem, blednie i staje się niemal urojeniem wobec chwały tego samego życia, przemienionego przez śmierć…”

Tak, zwycięstwo, chociaż był skazany przez władzę ziemską i zamordowany okrutnie. Naprawdę zwycięstwo.

 

 

 

Możliwość komentowania jest wyłączona.