“Hello Poland!”, czyli obrona Zachodu przed Zachodem
Czasem o tym zapominamy, ale historia nam nieustannie przypomina: Stany Zjednoczone są dla reszty świata miejscem, gdzie zaczyna się to, co wcześniej czy później nastąpi gdzie indziej. Tym razem zaczęło się jednak nie w Stanach, a w Polsce.
Dzięki pozycji, jaką ma w świecie amerykański prezydent, jego warszawskie przemówienie było nie tylko przemówieniem do Polaków, ale do narodów świata. To co powiedział 6 lipca odbiło się echem we wszystkich zakątkach globu. Głos człowieka, który jest w polityce kimś nowym, a należy do pokolenia, które dobrze pamięta kilka epok politycznych, był głosem kogoś, kto patrząc na Europę dzisiejszą ma podstawy, by dokonywać istotnych podsumowań, przypominać sobie coś ważnego, co świat zachodni utracił.
Nie ma przypadków w historii i w polityce. Ekipa polityczna PiS po objęciu władzy jasno komunikowała, że obrona tego, co składa się na tożsamość europejską, jest jednym z jej priorytetów. Jest nią nie tylko obrona naszej wolności i suwerenności na kontynencie europejskim, ale także obrona Zachodu, zarówno przed Wschodem, jak i – jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało – przed Zachodem. Tymon Terlecki, emigracyjny pisarz, podkreślał często tę prawidłowość naszej historii. Dziś obrona ta weszła w fazę kluczową. Zauważył to i docenił 6 lipca prezydent największego mocarstwa świata. Chyba odzwyczailiśmy się już, że tak może przemawiać przywódca Ameryki.
Donald Trump podczas przemówienia do Polaków ani razu nie wspomniał ani o „prawach człowieka”, ani o pokoju. Zapomniał o nieśmiertelnej triadzie: wolności, równości, braterstwie. Kilka razy przywołał przykład Polski upominającej się o wolność i o prawa Boga.
Gdy Polacy w 1979 roku, kiedy także oczy wszystkich krajów zwrócone były ku Warszawie, podczas Mszy papieskiej, wyrazili pragnienie, że „chcą Boga”, świat zachodni długo otrząsał się ze zdumienia. Zachodnia opinia publiczna przeżyła szok. Epoka „praw człowieka” w retoryce politycznej osiągała właśnie swoje apogeum, „prawa człowieka” przeciwstawiano nie tylko sowieckiemu totalitaryzmowi. „W rzeczywistości”, stwierdził jeden z katolickich pisarzy, “jesteśmy jednak świadkami powrotu ludzkości do wieku dziecięcego. To jedna z głównych cech dziecka, że musi dostać wszystko, czego chce, i to natychmiast”. Dziś sens tamtej deklaracji Polaków powoli toruje sobie drogę do umysłów ludzi Zachodu.
O tym, że słowa amerykańskiego gościa tak poruszyły słuchaczy nie tylko w Polsce, a dla wielu okazały się prawdziwym wstrząsem, zadecydowała nie tylko werwa intelektualna prezydenta Trumpa, ale i szczególny zbieg okoliczności. Oto miało miejsce paradoksalne odwrócenie ról – to przecież nie polityk, a biskup, a zwłaszcza papież powinien przemawiać w podobny sposób, bić na alarm w świecie pogrążonym w apostazji. Podejmując temat zadań Zachodu wobec swojej przeszłości i teraźniejszości, powinności wobec Boga, rodziny, tradycji, świecki polityk świeżej daty zachował się w sposób daleki od rutyny. Wykorzystując idealną ciszę na temat tych powinności, jaka od dłuższego czasu zalega w Watykanie, wykazał swoje wysokie kompetencje. Wiedział, że w tej ciszy zostanie usłyszany, uwydatniając ją przy okazji.
Od roku 1979 dzieli nas kilka epok w polityce światowej. Ci, którzy nazywają przemówienie prezydenta Stanów Zjednoczonych w Warszawie „sentymentalnym”, albo dla odmiany próbują sprowadzić jego przyjazd do sprytnie przeprowadzonej transakcji z gazem, przyznają w ten sposób, że nie podzielają wizji, która dowodzi, że bez uchronienia chrześcijańskiej tożsamości społeczeństw, czyli także bez powrotu do wiary i jej zasad w polityce, nie może być mowy nie tylko o pokoju na świecie, ale o zachowaniu cywilizacji, ocaleniu kultury, którą Zachód się szczyci. Te negatywne, ironiczne reakcje pokazują zresztą, że zagrożenia te są naprawdę głębokie. Sięgają ludzkiego umysłu, świata pojęć, sięgają duszy ludzkiej. Sięgają fundamentu, na którym nasza cywilizacja została zbudowana. Dość często się zapomina, że Matka Boża mówiła w Fatimie o konieczności nawrócenia Rosji, nie Ameryki.
Prezydent Trump wykazując w swoim efektownym wywodzie, że ocalenie cywilizacji miało już w Europie miejsce: kosztem krwi, kosztem bohaterstwa Polaków, które nie ma odpowiedników w historii Europy, dał bardzo zwięzły wykład zapomnianej logiki chrześcijańskiej. Logiki zawsze odmiennej od tej pragmatycznej. Liberalny Zachód, wykrzykujący swoje „prawa”, nie był skłonny o niej pamiętać. Ta niepamięć doprowadziła do katastrofy. Trudno o bardziej sugestywne potwierdzenie tej tezy niż obraz spowitego w dymy Hamburga, sterroryzowanego i dewastowanego przez samych Niemców. Oglądaliśmy to niczym sekwencje filmu grozy – w tak wielkim kontraście do gościnnej, świątecznej Warszawy. Nie jest przesadą przestrzeganie przed katastrofą cywilizacyjną zachodniego świata, ani mówienie o moralnej klęsce polityków rządzących państwem, w którym miał miejsce szczyt G20.
Amerykański przywódca dołączył w Warszawie do wąskiej elity – ludzi, którzy robiąc politykę nie zapominają o pewnym motto bardzo starego zakonu: Stat crux, dum volvitur orbis. Ta świadomość powinna łączyć wszystkich chrześcijan – choć “wszystko się kręci”, czasy się zmieniają, nieustający tygiel wydarzeń doprowadza ludzi mniej odpornych do szaleństwa, media wprawiają nas w coraz większy trans. Ale Ewangelia pozostaje ciągle ta sama. Odejście od jej zasad w polityce nigdy nie jest drogą wzwyż.
Donald Trump, z typową amerykańską bezpośredniością, co wzmocniło tylko jego przekaz, dał Zachodowi jasną i w sumie bardzo prostą wskazówkę: po błędach rewolucji francuskiej, bolszewickiej, po dramacie marksizmu i liberalizmu – nie ma innej drogi jak powrót ludzi Zachodu do christianitas. Bez tego powrotu mówienie o wolności będzie zawsze tylko pustą gadaniną i hipokryzją. Bez niej nie ma szans rodzina. Bez niej człowiek nie jest zdolny do żadnej twórczości. Nie rozumie swojej przeszłości i niszczy własną tradycję. Bierze w nawias dorobek Zachodu, intelektualny i kulturowy. Chaos pojęciowy i co za tym idzie – polityczny i moralny – oddziaływuje na wszystkich bez wyjątku, To nie jest tak, że można uwić sobie gdzieś bezpieczne gniazdko, w którym – ale tylko tu – dwa razy dwa będzie zawsze cztery a nie pięć, a czarne zawsze będzie czarne, białe białe. Nie można nez dalekosiężnych konsekwencji przyjąć akceptacji wzajemnie wykluczających się stanowisk jako normy – zarówno w prawie, jak i praktyce politycznej i w życiu społecznym. Tymczasem sprzeczności i wieloznaczność stały się w epoce „praw człowieka” – o zarazem galopującego modernizmu w Kościele – normą. W tej wizji, która została w Warszawie zaprezentowana, a która jest wizją par excellence religijną, po prostu nie ma miejsca na „prawa człowieka”. Jest miejsce na powinności, obowiązki wobec wspólnoty, religii, kultury, państwa. Przede wszystkim wobec Boga.
Bez korzystania z największego przywileju, w jaki człowiek został wyposażony, daru rozumu i wolnej woli, nie może być mowy o żadnym społecznym ładzie. Gdy człowiek akceptuje sprzeczności siłą rzeczy porzuca sferę racjonalności i wydany zostaje na wątpliwy drogowskaz przemijających uczuć. Stąd niespotykana w Europie fala sentymentalizmu (propozycje przyjmowania uchodźców, coraz więcej przywilejów dla imigrantów etc.), która bez żadnego sprzeciwu, a wręcz z poparciem władz Kościoła zalewa ludzkie umysły. Protestanckie Niemcy mają w doprowadzeniu do tej ruiny intelektualnej niemały udział. A chcieli być tylko „wolni”. Nie znosili moralnej dominacji Rzymu, postanowili uwolnić się od Piotra, który ma władzę, bo została mu dana. Nie była w stanie znieść tej władzy również Święta Ruś. I rewolucyjna, osiemnastowieczna Francja, najstarsze państwo chrześcijańskie, ostentacyjnie wyzwolona ze wszelkich powinności wobec Boga. Na bazie wykuwanych tutaj „praw”, wszystko co w Europie perspektywiczne i kwitnące zaczęło niebezpiecznie chylić się ku upadkowi, pogrążając społeczeństwa w chaosie, pracowicie ukrywanym za fasadą uroczystych min, zwycięskich póz oraz wzniosłych deklaracji. Na placu boju o ocalenie christiamitas pozostała osaczona przez wrogie mocarstwa, a wkrótce zmieciona przez nie z mapy politycznej Rzeczpospolita.
Donald Trump mówił w Warszawie o jedności kultury chrześcijańskiej z żarliwością i prostotą rzadko spotykaną u polityków. Kiedy wspomniał o pamiętnej dla Polaków Mszy papieskiej na Placu Zwycięstwa w Warszawie, stolicy państwa komunistycznego, zależnego od Rosji, jakby mimowolnie odniósł się do znanej zapowiedzi Fryderyka Engelsa, że „ostateczna konfrontacja nastąpi między Moskwą a Rzymem”. „Moskwa” i „Rzym” – te dwa pojęcia zyskują dodatkowy wydźwięk w roku setnej rocznicy Objawień Matki Bożej w Fatimie. W roku stu czterdziestej rocznicy mało znanego wydarzenia w polskiej wiosce, zagubionej na krańcach bismarckowskich Prus, w Gietrzwałdzie, gdzie Matka Boża objawiła się w postaci Królowej, co stało się wstrząsem dla „żelaznego kanclerza”, niekoronowanego władcy Prus.
Jeśli Donald Trump mógł zauważyć, że zachodnia tradycja myślenia jest wciąż obecna w postawach i wyborach Polaków to także dlatego, że Polska jak żaden kraj na świecie rozumie zagrożenie płynące z za jej wschodniej granicy. Świadomość tego faktu prezydent USA posiada w stopniu wystarczającym, by można mówić o nim jako o mężu stanu. Gdy jednak komentatorzy zachodni cytują dziś słowa, że w 1979 roku “Milion Polaków nie prosi o bogactwo, ani o przywileje, ale wypowiada trzy proste słowa: My chcemy Boga, i dzięki tej potężnej deklaracji, przypomina sobie, kim jest i co ma robić, jak trzeba żyć”, trudno nie przypomnieć także dramatycznego ostrzeżeniem wobec Europy, które dwadzieścia lat potem wypowiedział kardynał Josef Ratzinger. „Pod ciosami sił >nowoczesności<”, jak ujmuje to Messori, „przestało funkcjonować laboratorium jedności europejskiej”, którą bez specjalnego powodzenia próbowały odbudować różne projekty polityczne (Liga Narodów, Wspólnota Węgla i Stali, Unia Europejska), jednak w porównaniu z tamtą organiczną jednością, zawsze jest ona nieznośnie sztuczna i ułomna.
Wielu Polaków zadaje sobie dziś pytanie o źródła przenikliwości amerykańskiego prezydenta w dostrzeżeniu istoty tego, czym jest prawdziwe siła Zachodu. Hipotezy są różne, pewne jest jednak, że to co zdarzyło się 6 lipca w Warszawie będzie miało konsekwencje o wiele dalsze i bogatsze niż przewiduje to scenariusz polityczny opracowany zarówno przez ludzi, którzy zawiadują dziś tym, co określamy mianem „Moskwy”, jak i „Rzymu”.
Polski prezydent, Pani premier, Minister Obrony, od początku sprawowania rządów przez nową ekipę przypominali – także na arenie międzynarodowej – o konieczności respektowania w polityce zasad moralnych i zwykłych zasad ludzkiej logiki, poszanowaniu prawideł ludzkiego rozumu. Od polityki opartej na nich nie będzie odwrotu. Po 6 lipca 2017 roku nic już nie będzie w Europie i na świecie takie samo.
I jeszcze jedno. Ze słów Donalda Trumpa bije nie tyle optymizm, co do możliwości intelektualnych i duchowych ludzi Zachodu, bo to byłoby naiwne, ale coś głębszego: zaufanie. Zaufanie zawiera w sobie zawsze szacunek dla ludzkiego rozumu i nadzieję, co do użytku, jaki ludzie mogą czynić ze swojej wolnej woli. Prezydent Trump zdaje się rozumieć, co znaczy przywoływana nieraz przez Jarosława Kaczyńskiego teza, że Prawo i Sprawiedliwość jest partią wolności. Amerykański prezydent, podobnie jak Jarosław Kaczyński, wnosi do polityki nową jakość intelektualną, która odbierana jest jako powiew świeżości. Ci dwaj ludzie są wyraźnie inni niż większość ich kolegów ze świata wielkiej polityki, są nowocześni w tym najlepszym znaczeniu słowa. Mówią nie tylko o czymś innym, ale i w inny sposób. Myślą jak ludzie wolni. I dlatego ich polityka jest, mówiąc kolokwialnie, „skazana na sukces”.
Być może część tajemnicy tego sukcesu tkwi w fakcie, że Deklaracja Niepodległości Stanów Zjednoczonych zawiera stwierdzenie, że “Wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi i wyposażeni przez Stwórcę w pewne niezbywalne prawa….” . “Pomimo ściśle masońskich początków Stanów Zjednoczonych (wszyscy ojcowie założyciele, zwłaszcza Franklin i Waszyngton, byli jawnymi członkami Loży…)”, podkreśla Messori –„dokument amerykański opiera prawa człowieka nie na woli ludzi, lecz na zamyśle Boga-Stwórcy. Nie przypadkiem ani proklamacja niepodległości amerykańskiej, ani jej konstytucja nie wzbudziły reakcji ze strony katolików. Patriotyczna lojalność katolików Federacji amerykańskiej była zawsze bezdyskusyjna”. Przypomnijmy, konstytucja amerykańska wzorowana była na polskiej Konstytucji 3 Maja, przy jej tworzeniu nie brakowało naszych rodaków. To co najważniejsze w niej oparte było o przywołanie woli Boga Trójcy Świętej.
Podczas, gdy zdaniem Amerykanów to Stwórca czyni ludzi równymi i wolnymi, Francuzi deklarują, że są oni wolni i równi, bo tak chcą, tak ustanawia ich Rozum. „Są braćmi – podkreśla Messori – ale bez ojca”. Kościół aż do czasów ostatniego Soboru był zawsze krytyczny wobec „Deklaracji” francuskiej. W 1948 roku Watykan nie był także obojętny wobec „Deklaracji” ONZ. Pius XII skomentował ją w słowach, które brzmiały jak alarm dla świata: „Zatem to nie Bóg, lecz człowiek oznajmia ludziom, że są wolni i równi, obdarzeni świadomością i inteligencją, zobowiązani do uważania się za braci”.
6 czerwca 2017 roku odeszła w niebyt epoka „praw człowieka”, wychwalanych od półwiecza także w Kościele, które oparte są jedynie na grząskim, niepewnym podłożu ludzkiej dobrej woli i świeckiej religii humanistycznej. Rozpoczął się powrót do tego co trwałe, niesprzeczne wewnętrznie i poznawalne. A przede wszystkim, zgodne z tym, co przez wszystkie wieki swojej historii, aż do 1964 roku, głosił Kościół.