Obcy. Człowiek zbuntowany w czasach zarazy

Posted on 23 listopada 2021 by Ewa Polak-Pałkiewicz in Porządkowanie pojęć

Napisano setki analiz, komentarzy, felietonów, esejów, zrobiono dziesiątki wywiadów z mądrymi i przenikliwymi ludźmi, żeby zrozumieć syndrom nienawiści, niechęci, wstrętu, odrzucenia rządzących – i nas, tych, którzy ich popierają. Ten syndrom, który objawia się dziś w Polsce. Tylko dlatego, że mamy inne poglądy? Że w czym innym upatrujemy zagrożenie dla siebie, że co innego jest dla nas dobrem wspólnym? Nie do pojęcia.

Nie warto mówić o tych, którzy przyjmują taką postawę dla kariery i pieniędzy – mechanizm zdrady dla zysku jest dobrze znany. Nie warto też mówić o subkulturze celebrytów, którzy są odpowiednikami XIX-wiecznego drobnomieszczaństwa i słowo kołtuneria nie powinno im uwłaczać. Wielu Polaków usiłuje jednak zrozumieć postawę swoich dawnych przyjaciół, czy dobrych znajomych, dziś czynnych w opozycji lub ją popierających. Są w opozycji wobec rządu i Prawa i Sprawiedliwości nie dla materialnych profitów. I nie znoszą żołnierzy strzegących polskiej granicy! Straży Granicznej i policjantów, ludzi manifestujących poparcie albo nawet neutralność wobec rządzących. Są w kontrze – wobec wszystkich, którzy nie załamują rąk z powodu sprawowania władzy przez Prawo i Sprawiedliwość, wszystkich, którzy nie krytykują jej, nie poniżają i nie złorzeczą tej władzy; chcą jej, walczą o nią i modlą się za nią… Ta postawa nie ma podłoża tylko politycznego.

Najczęściej jako przyczynę owego wrzenia nienawiści przedstawia się żal po stracie uprzywilejowanej pozycji. Poczucie upokorzenia, gorycz przegranej. Komuniści, a potem liberałowie skrupulatnie pielęgnowali społeczny podział, by nie powiedzieć, segregację, próbując go także stosować po roku 1989. Demokracja była tylko sloganem, nic nie znaczącym  hasełkiem.

Atak na polską granicę wschodnią przyprawił stronnictwo opozycyjne o całkowitą histerię. Do zestawu zarzutów wobec władz, które wciąż rządzą bez ich przyzwolenia („niekompetencja”, „nieudolność”, „głupota”) dołączyły się te o „nieludzkie traktowanie uchodźców”. Biedne kobiety na mównicy sejmowej wprost roznosi furia, pękają niemal z nagromadzonej złości. Mężczyźni z SLD i PO naprawdę wierzą, że skoro to nie oni rządzą, to z każdego detalu decyzji władz i wojska broniących kraju wyzierać musi kosmiczna bzdura.

Casus artystów. Buntujemy się, więc jesteśmy

W tym wszystkim zastanawia postawa dużej części środowiska artystycznego. Irracjonalność krytyki i agresji z ich strony może budzić poważniejsze pytania. Minister Piotr Gliński określa postawę przyjętą przez sprzymierzeńców opozycji w środowiskach artystycznych jako „taktykę spalonej ziemi”. Jest to wynik zakwestionowania „prawa do sprawowania władzy legalnie, demokratycznie wybranemu rządowi”. Nawiązując do niedawnego personalnego ataku reżysera filmu o Szmulu Zygielbojmie – filmu, którego sam był pomysłodawcą i który jego resort finansował – przypomniał, że rządzący dobrze zdają sobie sprawę z genezy tych zachowań, ale nie uważają za stosowne wchodzić z ich nosicielami w otwarty spór. Chcą działać politycznie, liczą na opamiętanie tych ludzi w dłuższej perspektywie. A jednak pojawia się obawa, czy bez zrozumienia głębszych uwarunkowań tych zjawisk można spodziewać się pojednania czy choćby neutralności tego środowiska wobec sprawujących władzę.

Szczególny stan umysłu, jakiego skutki obserwujemy dziś w naszym kraju przedstawiony jest w powieści „Dżuma” Alberta Camusa z 1947 roku (od kilkudziesięciu obowiązkowa lektura licealistów). Ten stan umysłu nie wynika z konkretnej orientacji politycznej, ale z czegoś bardziej podstawowego: zanegowania porządku świata. Camus próbuje udowodnić, że wiara katolicka i wypływające z niej zasady życia to zdrada ludzkości. Katolicki kapłan jest tu przedstawiony nie tylko jako głupiec, ale jako tchórz. Bohater powieści, lekarz, przekonuje, że jedyną racjonalną postawą, jaką może zająć uczciwy człowiek, jest postawa walki przeciw porządkowi świata, w którym cierpią niewinne istoty ludzkie. Zdaniem Camusa wszyscy ludzie, jako stworzenia, są nieszczęsnymi ofiarami, kompletnie bezsilnymi wobec okrutnego porządku kosmicznego, któremu wszyscy zawdzięczamy nasze cierpienia i stan duchowej beznadziei, a wreszcie ostateczne unicestwienie. Ktoś, kto wierzy w chrześcijańskiego Boga musi więc siłą rzeczy być stroną otwarcie skierowaną przeciwko „niewinnym ludziom”. Jest nie tylko godny pogardy. Jest niebezpiecznym kłamcą.

 

Albert Camus, lata 50.

 

Pisarz powtarza nieustannie, że musimy wybrać: albo uznamy człowieka za winnego, a Boga za niewinnego i podporządkujemy się Mu, albo człowieka za niewinnego, a Boga za winnego i zbuntujemy się przeciw Niemu. On sam zaleca bunt. Pisze, że człowiek musi się stać metafizycznym buntownikiem, że musi sprzeciwiać się ze wszystkich sił samemu porządkowi stworzenia. (…) Camus zaleca nam, byśmy trwali w sprzeciwie wobec całego mechanizmu naszego zbawienia”, podsumowuje przesłanie powieści Edwin Faust, amerykański publicysta.

Znamienne, że „Dżumę” przeczytało w czasie pandemii – po raz pierwszy lub kolejny raz – wielu ludzi na całym świecie, w tym spora grupa Polaków.  Pisze się o niej i mówi dziś częściej niż kiedykolwiek.

To, co w porządku świata nieuniknione, odwieczne: Stworzenie i Objawienie, a wraz z nimi religia objawiona – chrześcijaństwo, a także obecność władzy i jej autorytetu, hierarchii, państwa, prawa – filarów chrześcijańskiej cywilizacji – traktowane jest przez nosicieli tego rodzaju poglądów oraz przez ludzi, którzy pogardzają wiarą, a którym władza i uprzywilejowana pozycja wymyka się z rąk, jako niesprawiedliwe, groźne, nieludzkie. Zaakceptować mogą zatem tylko dwa warianty: całkowite przejęcie sterów świata przez nich, i to we wszystkich dziedzinach, i podporządkowanie sobie wszystkiego i wszystkich, a docelowo utopijny raj na ziemi, w którym ludzie dobrowolnie wyzbędą się wszelkich poglądów zakładających istnienie nierówności, autorytetu, zasad, norm, porządku. Dla dzisiejszych przeciwników rządu, tą krzyczącą niesprawiedliwością jest po prostu fakt, że rządzi ktoś kto jest „z innej bajki”, „z obcego plemienia”.

W gruncie rzeczy reprezentują oni – nie koniecznie świadomie – postawę typową dla epoki pogaństwa, a konkretnie barbarzyństwa – gdy władzę wydzierano sobie siłą, bo samo posiadanie władzy było kwestią życia lub śmierci. Nie przyjmowano do wiadomości, że jest ona ustanowiona przez Boga dla dobra człowieka. Nie uznawano, że jest czymś pozytywnym, przynosi ład, ochronę terytorium, daje prawa, zapewnia dobrobyt, rozwój, cywilizację. To nie miało znaczenia w obliczu nieokiełznania pierwotnego instynktu, żądzy posiadania władzy dla niej samej, nie poddanej tonującym wpływom religii i kultury.

Czy nie dlatego, że tak mocno mentalność współczesnych ludzi, także Polaków, przeniknięta jest  neopogaństwem – coraz częściej także sztucznie odtwarzaną, zwłaszcza w środowiskach naukowych i artystycznych, achrześcijańską tradycją pierwotną – sypią się dziś gromy na wszystkich, którzy sprawują w Polsce władzę, reprezentują ją lub się z nią utożsamiają? Ta władza odwołuje się przecież do norm chrześcijańskich starając się kontynuować najlepsze tradycje władzy państwa europejskiego. Nie wyznaniowego wprawdzie, ale którego większość obywateli to katolicy; popiera Kościół, większość jej prominentnych przedstawicieli to praktykujący katolicy.

Tymczasem krytycy, a raczej otwarci wrogowie tej władzy, to ludzie odrzucający całą religijną, ale i filozoficzną tradycję Zachodu. Tak jak Camus i inni egzystencjaliści gwałtownie atakujący Kościół – uznając, że przywoływane przez niego prawo naturalne, prawo Boże i zasady moralne są formą zniewolenia.

Wykorzenieni na własną prośbę, wyzuci z kultury, obcy na własnej ziemi. Ludzie ci czują się dziś w Polsce tak, jakby grunt im się usuwał spod nóg, jakby na głowę spadały odłamki skał. Wulgarne słowa, niekontrolowany stek wyzwisk, albo przyzwolenie na agresję słowną innych, brak hamulców moralnych, także na użytek własnego środowiska, mówią same za siebie. Tak się zachowuje człowiek pierwotny, barbarzyńca, który nie zetknął się z chrześcijaństwem, i który zarazem bardzo się boi. Oczy i twarze tych osób wyrażają niepokój i panikę.

Skąd wzięło się państwo polskie

Gdy Mieszko I kazał ustawić na swojej ziemi krzyż i zaczął oddawać mu cześć rozpoczęła się historia naszego państwa. Nie mamy innej historii. Nie będzie innego polskiego państwa. Nawrócenie Mieszka I oznaczało rozstanie się władcy Polan z naturalizmem, odrzucenie pogańskiej kultury, zerwanie z tradycją pierwotną. Prof. Krzysztof Ożóg przypomina w książce o chrzcie Polski, że przyjąwszy wiarę, Mieszko I odprawił swoich siedem „żon”, które towarzysząc mu do tej pory nie tylko potwierdzały jego siłę i męskość, ale były oznaką prestiżu wojownika.

Dziś mamy w Polsce do czynienia z przejawami procesu, chciałoby się rzec, odwrotnego. Widoczny jest on także w wielu obszarach kultury, gdzie lewica i prawica (ta najbardziej „konserwatywna”) pospołu – choć nigdy werbalnie tego nie potwierdzają – działają wspólnie na rzecz rewolucji. Wyraźne symptomy odwoływania się do naturalizmu (czyli do przekonania, że nie ma nic poza materią, nie istnieje zewnętrzna racja istnienia, również rzeczywistość społeczną reguluje biologia i prawa przyrody) w kulturze i obyczajowości, a także w całej sferze publicznej nie szokują już, zdążyliśmy się do nich przyzwyczaić. Prawie nie zauważamy wszechobecnego bałwochwalstwa związanego z władzą, pieniędzmi, wynalazkami technicznymi. Ani tego jak gloryfikowany i wyznawany na modłę nowej religii jest sport. Masowe rozrywki na stadionach przypominają coraz bardziej igrzyska, ekstrakt pogańskiej kultury, która czcią otaczała witalność, siłę biologiczną człowieka, płodność.

Do tego dochodzi kult ciała praktykowany w gabinetach odnowy, luksusowo wyposażonych łazienkach – przy niezobowiązującym traktowaniu stroju – przypisywanie jednostce specjalnych praw nie pochodzących od prawa moralnego, których celebracja budzi skrajne emocje i zajmuje nadmiernie ludzkie umysły (staje się nawet przedmiotem nauczania).

Znamienne jest adaptowanie do potocznego języka pojęć, którym przez zabiegi semantyczne odbiera się jednoznaczną treść. Wielu ludzi nie potrafi nazwać właściwym słowem rzeczy. Jasne definicję, tak jak jasny osąd sytuacji – także politycznej, jak ta na naszej granicy wschodniej – stają się czymś nad wyraz kłopotliwym. Nadużywa się słów “jakby”, “w sensie”, które nieudolnie pokrywają bezradność poznawczą, gdy umysł ludzki dryfuje.

Wszystko to od dawna miękko wchodzi w każdą niemal sferę życia; wcale niełatwo jest więc zauważyć, że w podziałach, jakie dziś mają miejsce w Polsce, tych, które najbardziej kłują w oczy, tło polityczne nie odgrywa roli decydującej.

Proces “rozpuszczania” religii

Obecna władza w Polsce nie podoba się tej części społeczeństwa, która nie chce powrotu do zasad moralnych. Ma być „tak jak było” – wtedy, gdy PRL, a potem okrągłostołowy kompromis de facto zniosły zasady moralne. A następnie zostały one dobrowolnie odrzucone przez część społeczeństwa jako zbędne, utrudniające egzystencję, mącące przyjemność konsumpcyjnej beztroski, komplikujące życie.

Przywracanie ich w życiu publicznym kojarzy się tej grupie Polaków z niewygodą, ciężarem, mozołem, a nawet zniewoleniem. Już trzydzieści kilka lat temu Romano Amerio przepowiadał, że jest całkiem możliwe, iż „proces rozpuszczania religii katolickiej w substancji świata będzie postępował nadal i że rodzaj ludzki zmierza ku totalnym przekształceniom form politycznych, wierzeń religijnych, struktur gospodarczych, instytucji globalnych i pojęć kulturowych“.

 

George F. Watts – Portret May Princep

 

Ale jest zupełną pomyłką pogląd, że „im mniej religii” (katolickiej), tym ludzie są bardziej zgodni i nieskłonni do waśni politycznych. Przeciwnie, na dnie każdego zagadnienia politycznego ukrywa się zagadnienie teologiczne (jak w „Spowiedzi rewolucjonisty” trzeźwo zauważył Proudhon). „Nowoczesność”, „Europa”, „postęp”, „wolność”, w imię których ponawiane są w Polsce ataki politycznej histerii są tylko zasłoną dymną. W myśl tej nowej wiary wszystko, co dla społeczeństwa najlepsze, miałoby się dokonywać  „w imię rozwoju człowieka traktowanego jako samoistny cel, za pomocą środków czysto ziemskich” (R. Amerio). Zapowiedź wspaniałego życia, w którym człowiek uwolniony jest wreszcie od moralnych zobowiązań, gdzie triumfuje niczym nie uszczuplona wolność jednostki i totalne zawojowanie świata (łącznie z kosmosem) oraz podporządkowanie temu celowi wszystkich społeczeństw i każdej jednostki, znajdujemy nie tylko w filozofii marksistowskiej, w neomarksizmie kulturowym, ale także w nowoczesnej teologii, w neomodernizmie.

Tak jak kiedyś w Paryżu

Tak jak w czasach Camusa, gdy świat kulturalny Paryża –  zdominowany przez lewicę, egzystencjalistów – okrzyknął go jednym z najwybitniejszych myślicieli XX wieku, odradza się dziś postawa skrajnego nihilizmu, negowania dorobku kultury zachodniej wyrastającej z chrześcijaństwa. Najłatwiej łykają ten nihilizm ludzie, których prywatne obsesje związane są z utratą osobistej pozycji.

Cytowany wyżej Edwin Faust, komentujący powieść Camusa, uważa, że bunt  –  lansowany w środowisku artystycznym i naukowym we Francji lat 40., 50., a wkrótce i w Stanach – stał się dziś w świecie zachodnim czymś powszechnym, choć nie zawsze świadomym.

Urodzony we francuskiej Algierii, na przedmieściach stolicy, w biednej rodzinie Albert Camus zdążył jeszcze przed wojną wstąpić do partii komunistycznej. Wydalony z niej za ostry język i niezależność zatrudnił się w antykolonialnej gazecie „Alger Républicain”. W 1936 roku założył razem z grupą robotników i przyjaciół „Théâtre du Travail” (Teatr Pracy), w którym grano m.in. sztuki Malraux i Gorkiego. Na stałe zamieszkał we Francji w 1942 roku. Był w ruchu oporu. Zaprzyjaźniony z Jean-Paulem Sartre`em, dość szybko się jednak z nim poróżnił i irytował się, gdy nazywano go egzystencjalistą.

 

John Atkinson Grimshaw – Po ulewie

 

 

Absurd i bunt to centralne tematy filozofii Camusa. Absurdem jest, jego zdaniem, że można się narodzić i umrzeć i nigdy nie być szczęśliwym. To skłaniało go do przyjęcia tezy, że samo przyjście na świat człowieka jest czymś absurdalnym, tak jak i jego śmierć. Nurtowała go kwestia samobójstwa, rozważał, czy ono nie będzie najlepszym remedium na absurd egzystencji. “Jest tylko jeden problem filozoficzny prawdziwie poważny: samobójstwo. Orzec, czy życie jest, czy nie jest warte trudu, by je przeżyć, to odpowiedzieć na fundamentalne pytanie filozofii”, pisał.

Nasi bracia Polacy z szeregów opozycji, w tym artyści, literaci, aktorzy, znaleźli się dziś na podobnej pozycji jak francuscy egzystencjaliści: z powodu deklarowanego współczucia wobec człowieka są w stanie zanegować i wywrócić wszystko, co stanowi ład państwowy. Sojusze z groteskowym dyktatorem zza wschodniej granicy, ani z lewakami z UE, którzy zupełnie nie kryją, jak bardzo dzisiejsza Polska przeszkadza ich protektorom z Niemiec, nie przynoszą im, we własnym mniemaniu, najmniejszej ujmy. Oni „walczą z reżimem”, „litują się nad zziębniętymi ludźmi”, płaczą z powodu bezbronnych kobiet i dzieci. Kochają człowieka.

Albert Camus, wyedukowany dobrze w filozofii starożytnej i literaturze klasycznej we francuskim liceum w Algierze był typowym intelektualistą, wiernie trzymał się własnej doktryny. Rozumowanie wyprowadzał z zasad, doświadczenie było czymś drugorzędnym. Wolność totalna jednostki była jego dogmatem. Socjologia i psychologia wystarczająco tłumaczyła, jego zdaniem, wyznawanie religii jako efekt zaburzonej świadomości. Wszystko co prawdziwe i godne uwagi wyprowadza się ze świadomości jednostki. Wolność jest owocem świadomości i fundamentem godności człowieka. (Te egzystencjalistyczne tezy znajdziemy później licznie rozsiane w dokumentach II Soboru watykańskiego).

 

Carl Larsson – Autoportret

Bezcenne lekarstwo – bunt

Obaj myśliciele, Sartre i Camus nie uniknęli pułapki fałszywego humanizmu. Ponieważ „miłości” ku ludzkości nie da się wcielić w życie, wszystko na tym świecie w sposób nieunikniony jest nie tylko pozbawione sensu, ale odrażające, przyprawiające o mdłości. Gdy miarą miłości nie jest Bóg, gdy Boga traktuje się jako satrapę, człowiek zamyka się w świecie pychy i zmysłowości, z którego niezwykle trudno jest mu się uwolnić.

W zbiorze esejów “L’home révolté” (“Człowiek zbuntowany”) Camus doszedł do wniosku, że właściwą odpowiedzią na absurd jest bunt. Pisarz kreśli portret historycznego człowieka w fazie buntu. Przywołując Epikura i Lukrecjusza, Markiza de Sade, Hegla, Dostojewskiego, Nietzschego, analizuje idee buntu i rebelii, wspólne dla różnych zjawisk społecznych. W ten sposób nadaje rangę postaciom „kontrkultury” w różnych epokach myśli i sztuki europejskiej, dostrzegając w ich postawach przejawy „filozofii” buntu. Ta książka wciąż wielu ludzi uwodzi i inspiruje. Napisana z talentem nadaje polor bohaterstwa i nonkonformizmu skrajnie egocentrycznym i nihilistycznym postawom.

Uzasadniając przyznanie Camusowi Nagrody Nobla w 1957 roku stwierdzono, że docenia się jego „ogromny wkład w literaturę, ukazującą znaczenie ludzkiego sumienia”.

Memento mori

Camus już jako młody chłopak miał szansę, by odczuć kruchość życia i zdać sobie sprawę z rzeczy ostatecznych. W szkole był obiecującym piłkarzem. „Karierę sportową raptownie przerywa jedna z największych tragedii jego życia. W grudniu 1930 zaczyna intensywnie kaszleć, słabnie, pluje krwią. Diagnoza jest bezlitosna: gruźlica. Trafia do szpitala w panicznym lęku przed śmiercią. Bolesne leczenie i gorączkowe halucynacje zmieniają wrażliwość chłopca”, czytamy w jego biografii. Długo leczony w szpitalu, powracający do niego, już odtąd zawsze żył w cieniu choroby, nieustannie paraliżowany lękiem. “Choroba jest lekiem przeciwko śmierci, przygotowując na nią człowieka” – miał wyrazić się potem, jakże trafnie. Ale śmierć jest tylko niesprawiedliwą karą!

Gdyby Albert Camus, który tyle miejsca w swojej twórczości poświęcił rozważaniu kwestii samobójstwa – jako aktu pełnej wolności – mógł pojąć, że „Cień śmierci to niewiele więcej niż zmierzch”, jak mówił Robert H. Benson po swoim nawróceniu… Był jednak zbyt zajęty analizą absurdu życia, nie zdążył, przed swoją tragiczną śmiercią w Burgundii, w wiosce Villeblevin, gdy wracał samochodem do Paryża (w 1960 roku) wraz ze swym wydawcą i przyjacielem Michelem Gallimardem. W kieszeni jego płaszcza znaleziono rękopis nieukończonej autobiograficznej książki „Pierwszy człowiek”. Miał 46 lat.

Francja, gdzie pisarz był bardzo popularny, doznała wstrząsu. Trzeba jednak dodać, że gdy zadeklarował się przeciwko komunizmowi nie szczędzono mu ataków. Zarzucano mu neutralność w sprawie wojny w Algierii. Jego dawny przyjaciel Sartre stał się pupilkiem komunistów, podczas gdy on sam, na przekór modzie panującej wśród francuskich intelektualistów surowo ocenił stalinizm i ujawnił przemilczane na Zachodzie zbrodnie sowieckie. Później naraził się temu wpływowemu środowisku potępiając sowiecki najazd na Węgry w1956 roku. W 1957 r. Camus ubiegał się o Nagrodę Nobla dla Borysa Pasternaka za powieść „Doktor Żiwago”. (Gdy pisarzowi – dysydentowi przyznano tę nagrodę tow. Chruszczow skomentował to: „Nawet świnia nie paskudzi tam, gdzie je”).

Protestantyzm próbował odciągnąć uwagę człowieka od śmierci i życia wiecznego. Kościół katolicki przypominał zawsze, że życie na ziemi jest tylko krótkim epizodem. Nie ono jest celem człowieka. Celem jest zbawienie, życie z Bogiem. Nauka o „rzeczach ostatecznych” nigdy nie była pesymistyczna – choć to właśnie usiłowali zarzucić Kościołowi protestanci, którzy sami o wieczności mówili niejednoznacznie; dla nich nie jest do końca jasne, co tak naprawdę dzieje się z duszą człowieka po śmierci.

 

Józef Chełmoński – Wielki Piątek

 

Zwłaszcza tym, którzy na ziemi cierpieli Kościół niósł zawsze pociechę, mógł z największą pewnością przekazywać prawdę objawioną – niebo jest faktem, jest rzeczywistością, którą Bóg obiecał człowiekowi, gdy będzie Mu wierny, gdy Mu zaufa. I gdy nie będzie udawać, że on tu wszystko sam, “tymi rękami”… Tak samo realne jest piekło i czyściec. Sensem życia człowieka jest prawda o nieśmiertelności ludzkiej duszy stworzonej przez Boga, i o warunkach zbawienia; to dogmat wiary katolickiej. U protestantów nie ma dogmatów. Są zastąpione mglistymi przypuszczeniami, dowolnymi interpretacjami. Dlatego grzech nie jest dla nich sprawą istotną. Spowiedź jest niepotrzebna. Człowiek może mieć nadzieję zbawienia, gdy uważa, że kocha bliźnich i jest dla nich miły.

Kontestatorzy tak naprawdę walczą nie tylko z władzą i jej przejawami. Walczą przede wszystkim ze skutkami świadomości, że są śmiertelni. Bunt jest dla nich zastępczą formą przetrwania, daje namiastkę życia wiecznego, gdy świadomość nieuchronności śmierci paraliżuje wolę i umysł.

W Polsce nie przeprowadzono dekomunizacji. Żadnego oficjalnego rozliczenia z marksizmem i ze spustoszeniami, jakich w życiu umysłowym Polaków i w funkcjonowaniu państwa dokonała ta ideologia. Zamiast dekomunizacji pojawiła się wkrótce subtelniejsza, humanistyczna odmiana marksizmu, ideologia praw człowieka. Dziś zaś wraca, widoczna zwłaszcza w środowiskach artystycznych, fascynacja egzystencjalizmem, nazywanym filozofią, choć z filozofią nie ma nic wspólnego. We Francji egzystencjalizm zawdzięczał swą popularność także temu, że był pełen namiętności, swoiście barwny. Jego twórcy byli bohaterami prasy i radia. Lansowali styl życia. Podziwiano ich, ekscytowano się ich publicznymi wystąpieniami Albert Camus, dwukrotnie żonaty, którego życie prywatne wypełnione było nieustannymi romansami, fascynował młodych ludzi nie tylko jako pisarz, także jako „król życia”, dobrze ubrany, zamożny, towarzyski i „bez zobowiązań”. Niewielu rozumiało, że ten modny pisarz, lekkoduch i bon vivant wykuwa w mozole, niczym kowal ciężkim miechem, nową mentalność, która niebawem zatriumfuje nad starą Europą.

Każda błędna filozofia, którą nie zdemaskujemy na czas, staje się systemem opanowującym ludzki rozum. Bezwzględnym i niszczącym. Niszczy to co jest prawdziwe. Prawdziwa jest zależność człowieka od Boga. Prawdziwe jest życie duchowe oparte o znajomość prawd wiary, o miłość Boga; z których wynika także utożsamienie się z losem własnej Ojczyzny, jej kulturą i tradycją, i lojalność wobec niej. Tych dwóch nurtów życia duchowego rozdzielić się nie da, bo łączą w jedną całość wiarę, rozum, miłość i tęsknotę człowieka za nieśmiertelnością.

Pisarze tacy jak Camus byli prorokami nowej ery –  batalii o nową kulturę Europy i Ameryki, która miała zaniechać podkreślania jakiejkolwiek więzi intelektualnej z chrześcijaństwem. Nic nie miało zostać z piękna, szlachetności i subtelności kultury Zachodu, skierowanej ku górze, ku światu niewidzialnemu, nadprzyrodzonemu. Ku Trójcy Świętej. To wszystko miało zostać wyśmiane, ukazane jako obrzydliwość, głupota i tandeta. Ta wielka batalia zakreśla coraz większe kręgi, nie wyłączając Kościoła.  

„Teraz rozumiem…”

Minister Gliński mówi, że  „dziś po stronie opozycyjnej są nienawiść, agresja, dekonstrukcja, rozwalanie wszystkiego, co stanowi Polskę…”, a „my musimy działać inaczej”. Twierdzi, że „są tam przecież także ludzie rozumiejący Polskę i reguły demokracji. Po drugie, my jesteśmy tymi, którzy szanują demokrację i wolność. Po trzecie, musimy rozmawiać z nie przekonanymi, to nasz obowiązek wspólnotowy”. Ale czy demokracja i wolność, cokolwiek by nimi nie było, naprawdę może stać się tym wytrychem, który otworzy umysły tych ludzi, by mogli dostrzec świat rzeczywisty i innych ludzi obok siebie? Takimi jakimi są. By mogli ujrzeć także samych siebie…

Po raz pierwszy widzę świat takim, jaki naprawdę jest, a nie takim, za jaki go uważałem”, pisał Robert H. Benson, nawrócony z anglikanizmu, w „Wyznaniach konwertyty”: „…widzę plan Boga dla mnie, biegnący jak złota nic przez tę niespokojną krainę, przez którą szedłem. Teraz rozumiem, że istnieje związek logiczny we wszystkim, co Bóg czynił – że On uczynił z jednej krwi wszystkie narody ziemi, że nie istnieje ani jedno dążenie, wychodzące z ciemności, które nie znajduje swojej drogi do Niego, ani jeden złamany czy zniekształcony system myślenia, który w końcu nie zabłyśnie z powrotem jednym promieniem wiecznej chwały, ani jedna dusza, która by nie miała swego miejsca w jego ekonomii. Z jednej strony, istnieje pragnienie, pożądanie i niepokój, z drugiej – zadowolenie i pokój. Nie ma instynktu, który by nie miał swojego celu, nie ma sadzawki, która by nie odbijała słońca, nie ma miejsca na zniekształconej ziemi, które by nie miało nad sobą nieba. Przez całą tę zrujnowaną pustynię On przeprowadził mnie, w swej nieskończonej dobroci, do miejsca, gdzie zstąpiła z nieba Jerozolima, która jest matką nas wszystkich. On wywiódł mnie z błota i gliny i postawił moje stopy na skale. On zabrał mnie z błędnych ścieżek, które prowadzą donikąd na szeroką drogę, która wiedzie do Niego”.

Fakt, że odbudowuje się w Polsce ład państwowy wsparty na autorytecie rządzących, a nie na technokracji podporządkowanej globalnym strategiom, jest poważnym zagrożeniem planów przekształcenia cywilizacji Zachodu, jaka rozpoczęła się wraz ze chrztem władców europejskich państw – adaptując umiejętnie osiągnięcia cywilizacyjne starożytnego Rzymu i Grecji – w odpowiednik plemiennej wspólnoty. Na modłę tej, którą ukształtowała tradycja pierwotna – emanacja pogańskiego społeczeństwa kultywującego zemstę, niewolnictwo, ofiary z ludzi i wielożeństwo.

Umysł Mieszka I musiał w 966 roku dokonać ogromnego skoku; przejście od religii pogańskiej do wyznawania Trójcy Świętej łączyło się zarówno z pokorą niezbędną do przyjęcia prawdy z ust katechety (najprawdopodobniej był nim biskup Jordan), jak i z wielką pracą intelektu. Pośród zmienności ludzkiego losu i przyziemności ludzkich celów Mieszko ujrzał niezmienność Boga i Boga jako cel. Stało się dla niego jasne, że istnieje cel, który przekracza jego własną naturę i jej prawa, wobec którego nawet najsilniejszy i najodważniejszy wojownik i najpotężniejszy władca okazuje się nic nieznaczącym prochem. Przed Bogiem trzeba upaść na twarz, bo tylko On jest tego godny.

 

Rembrandt – Chrystus i Magdalena

 

Mieszko musiał swoim umysłem przyjąć ideę nieśmiertelności ludzkiej duszy i wszystkie jej konsekwencje, także fakt, że w myśl religii chrześcijańskiej istnieje niebo i piekło jako miejsca wiecznego przeznaczenia człowieka oraz czyściec jako miejsce oczyszczenia. Wieczność praw Boga, celowość życia ludzkiego – odkrycia, których dokonywali wszyscy nowo ochrzczeni – zmienia całkowicie perspektywę, z jakiej patrzy się na swoją rolę, misję, powołanie, każde wreszcie działanie. Także odkrycie celowości natury kobiety i mężczyzny pozwala się rozstać z traktowaniem ludzkiego ciała jako narzędzia użycia (dlatego władca Polan przestał korzystać z usług nałożnic i był wierny swojej małżonce, Dobrawie, a po jej śmierci Odzie).

Mieszko, który chciał być dobrym chrześcijaninem, siłą rzeczy stał się budowniczym cywilizacji wznoszącej człowieka ku Bogu. Dziś obserwujemy odwrót od tej perspektywy; coraz więcej ludzi, także Polaków, nie rozumie religijnego sensu ograniczeń natury. Między innymi dlatego zaczyna kontestować cały cywilizacyjno – polityczny ład.

Dzięki chrześcijaństwu Mieszko uczynił ze swojego rozumu właściwy użytek, wykorzystał go jako zdolność do zgłębiania istoty rzeczy, czyli bytów, i do przylgnięcia do nich swoją wolą. Tylko w ten sposób, gwarantując sobie wolność w posługiwaniu się władzami umysłowymi, można się stać budowniczym cywilizacji. Jest to jednak pogląd w dzisiejszym świecie odosobniony, nawet w Kościele, gdzie coraz silniej zaczynają dominować nurty negujące rozum.

Autorytet, rząd, władza, państwo – każde z tych słów oznacza dla kontestatorów, zarówno polityków jak i artystów, a coraz częściej i duchownych, to samo – środek nacisku i wyzysku… „Ktokolwiek kładzie na mnie rękę, aby mną rządzić, jest uzurpatorem i tyranem – uważam go za swego wroga” – pisał Proudhon. Na różne sposoby próbuje się dziś zaufanie do rządzących w naszym państwie podważyć, szukając wsparcia u lewicy międzynarodowej i u naszych historycznych wrogów, właśnie w tym celu, by państwo, a zwłaszcza jego polityczna emanacja, obecne władze, nie była nośnikiem i wyrazicielem zasad chrześcijańskiego ładu.

postscriptum

Wiele można zarzucić Camusowi i jego “filozofii”, której nie sposób traktować poważnie, bo zakłada istnienie jakiejś innej rzeczywistości, wymyślonej, wyspekulowanej. Zrodzonej z pogańskiego lęku i nieprzezwyciężonej ignorancji. Typowych dla przedstawicieli “laickiej Francji”, choć usilnie pragnęli je ukryć pod maską poloru i intelektualnej nonszalancji.

Pisarz nigdy jednak nie pozwolił sobie, by stać się narzędziem w ręku komunistów. Błądził, ale nie był zdrajcą swojej ojczyzny.

 

J. B. Chardin – Przyrządy do badań naukowych

 

 

Możliwość komentowania jest wyłączona.