O człowieku, który musiał malować
„Malarz, który musiał malować, jak woda musi płynąć”, mawiał o nim Stanisław Witkiewicz. „Chełmoński – podziw i strach ulic Monachium”, mówiono też o nim. I: “Józef tylko wtedy się nie dusi, kiedy maluje”. Jeden z największych – obok Matejki – artystów polskich był człowiekiem o dziecięcej wrażliwości.
Łatwo go było pozyskać szczerością, brakiem pozy, ale jeszcze łatwiej zranić. Doznał zranienia od bliskiej osoby, z którym do końca życia nie mógł sobie poradził. Cenił w życiu najbardziej to co określał mianem „prawdziwości”. Nie znosił fałszu ani w stosunkach między ludźmi, ani w sztuce. Jego namiętnej miłości do Polski towarzyszyła miłość do przyrody, w której odnajdywał znaki, jakie Stwórca dał człowiekowi. Jako młodzieniec powziął plan, by zostać badaczem przyrody. Pasjonował się wyglądem i sposobem życia ludzi wsi, bo oni nieśli w sobie kawałek prawdy o życiu niezniszczonym przez sztuczne formy. Jeśli malował ludzi, a nie konie i kresowe czy mazowieckie pejzaże, to właśnie typy wieśniaczo – dziadowskie. Będąc wręcz bałwochwalczo przywiązany do prawdy w sztuce, zanim zaczął malować, całymi latami, wręcz morderczo ćwiczył rysunek, był wyrobnikiem realistycznego szkicu. Potrafił przez wiele dni szkicować jeden mięsień konia – z natury – by nie popełnić błędu na obrazie.
W Paryżu, gdzie mieszkał w latach 80. dziewiętnastego wieku, ten, do tej pory przymierający głodem artysta, za którym w Warszawie biegały dzieci wołając „Druciarz idzie!”, z powodu jego nędznego stroju i starego kapelusza, zażywał niebywałej sławy. Odkrył dla Francuzów bogactwo pejzażu dawnych polskich Kresów, Ukrainy. Zaprezentował go podczas wielkich wystaw. Był to dla paryskiej publiczności haust egzotyki, przepychu dzikiej przyrody, nieznanej im kultury i malowniczego folkloru, ale przede wszystkim niebywałego kunsztu artysty, jego świeżości, temperamentu, animuszu, zachwytu dla pierwotnego piękna.
Malarstwa uczył się w warszawskiej szkole Wojciecha Gersona, a potem w akademii w Monachium. Już tutaj zresztą zaczęła się jego niezwykła popularność zarówno wśród znawców jak i mieszczańskiej publiczności – wrażliwych na piękno Bawarczyków. Niemcy – podobnie jak Francuzi – nie znali wcześniej takiego artystycznego nieokiełznania, swobody i zarazem „ścisłości odtwarzania wrażeń, która dochodziła do nieznanego w malarstwie napięcia”, jak ujmował to Antoni Piotrowski. Z wystaw Chełmońskiego wychodzili lekko się zataczając i szepcząc z mieszaniną zachwytu, zgrozy i przerażenia: „Na, na! Zu viel Leben!”…”Za dużo życia!”. Stanisław Witkiewicz zaznaczał, że publiczność niemiecka jest bez w wątpienia jedyną w świecie, dla której może być za dużo światła, barwy, ruchu – za dużo życia w obrazie, jednak w Polsce w tym samym czasie o obrazach Chełmońskiego mówiono lekceważąco: „Koniki, stare karczmy i błoto”. A jednak to on ocalił piękno świata, po którym za sto lat miał nie pozostać żaden ślad, także i w tej szerokości geograficznej.
„Z za brudnych szyb karczmy s ł y c h a ć skrzypce, basy i wściekły tupot oberka, śpiewy i wrzaski chłopaków, przytupywanie podpitego dziada, w którym krew stara zagrała… Jemu się chciało, żeby malowany jarmark brzęczał i dźwięczał całym warchołem i wrzaskiem rzeczywistego życia. Kwik gryzących się koni, turkot bryczek, śpiewy obrzękłych pokaleczonych dziadów, trzaskanie bat ów i krzyk handlarza… wszystko to okryte tumanem pary, obryzgane błotem, miał z płaszczyzny płótna obwiedzionego złotą ramą, wyrywać się i ruszać jak żywe”, pisał o ukraińskich obrazach Chełmońskiego Witkiewicz.
Przez dziesięć lat niemieckiej i paryskiej sławy towarzyszył mu także bardzo wymierny sukces materialny. Wypominano nieraz malarzowi, że mieszkał po magnacku, ale mył się tylko w deszczówce i jeździł kąpać się w pewnym potoku pod Weroną, bo miał złe zdanie o wodzie paryskiej, która mu cuchnęła. Do powodzenia i bogactwa malarz nie przywiązywał wagi, bez reszty pochłonięty malowaniem. Gdy wrócił do Polski osiadł w dworku w Kulkówce na Mazowszu. Żył tutaj życiem ziemianina, w przyjaźni z sąsiadami, w harmonii z przyrodą, zwłaszcza ze zwierzętami, z których najbliższe były mu konie. Mawiał o nich „Kaprysuchny” i potrafił wyścielić dla nich sianem własny salon.
To wszystko pozwoliło mu na jeszcze jeden wzlot w twórczości.
„Filistrzy go nie rozumieli, za to każdy artysta lgnął do niego od razu, bo ten człowiek zakochany >w dawności<, miał cudowną bezpośredniość dziecka, i zabierał się do życia >od nowa<, jako do rzeczy przedziwnie nieznanej”. Autorka tych słów, córka jego sąsiadów z mazowieckich równin, z Woli Pękoszewskiej, Pia Górska, późniejsza malarka i społeczniczka, dostrzegała tysiące sprzeczności w „niesamowitej wewnętrznej organizacji” malarza (poznała go jako szesnastoletnia panna i zaczęła pobierać u niego niekonwencjonalne lekcje malarstwa). W jednej osobie cygan-poeta i mistyk, z przekonania demokrata i tradycjonalista. Potrafił być małostkowy nawet wobec ludzi, których lubił i podziwiał. Podczas jednej z artystycznych podróży niesłychanie zgorszył go elegancki skórzany neseser Leona Wyczółkowskiego (sam miał jako bagaż „fantastycznie opakowane, sznurkiem poczochrane tobołki”). „Widziała pani ten neseser?” – szeptał do Pii Górskiej – „On jest Wyczóła. Żeby taki malarz, taki neseser!”
Finezja mieszała się u niego z pierwotnością, fanatyzm z marzycielstwem. Józef Chełmoński był zresztą specjalistą od podobnych sobie typów, ten szlachcic z pochodzenia uwielbiał żebraków, pielgrzymów, takich co to „chodzą po wszystkich Częstochowach”, kwestarzy, śpiewające i tańczące na wiejskich odpustach baby, włóczęgów, dziadów, zwłaszcza „didów lirników” ukraińskich – sam się kiedyś do tej ferajny przyłączył, zabawiając, nieświadome z kim ma do czynienia, artystyczno-ziemiańskie towarzystwo – którym nigdy nie zabrakło języka w gębie. Przyjaźnił się z Witkiewiczem (choć ubolewał, że jako ateista i antyklerykał „najlepszy Witkiewicz”, jak mawiał czule, ma głowę obałamuconą „różnymi głupstwami”), z Piechowskim (malarzem i towarzyszem malarskich wypraw i wędrówek, specjalistą od wspólnych koczowań nad Wisłą oraz urządzania namiotów w pracowni Chełmońskiego w Warszawie), z Adamem Chmielowskim oraz rzeźbiarzem Kurzawą. Cenił i lubił Stanisławskiego. Jego bratnią duszą była Helena Modrzejewska.
Zawsze martwił się, że prawdziwych artystów jest na świecie mało, a młodzież często dostaje się pod wpływ hochsztaplerów, artystów salonowych. Nie chciał, by im za wcześnie „wytarto duszę niby śliwki z puszku”, jak mawiał. Gdy po powrocie z Paryża zamieszkał w Kulkówce bywał częstym gościem w dworze Górskich i w pałacu Krasińskich w Radziejowicach; w obydwu tych miejscach goszczono z radością artystów, ludzi nauki i literatów, trwały tu debaty, dyskusje, koncerty, spacery, polowania.
„Pamiętam, jak się oburzył, gdy moja matka zabrała mnie na warszawski karnawał”, pisze Górska. – Co pani po głupich salonach i królach świata tego – mówił – Żeby tam był jaki król dzwonkowy, jakaś fantazja, coś staropolskiego, to rozumieniem. Salony są dzisiaj podmiejskie, spotyka się w nich zwyczajne małpy z Riwiery. Lepsze ta Kaśki co mają wstążeczki we włosach! Siadał przy fortepianie, przechylał lekko głowę i zaczynał śpiewać przy cichym brzęczeniu akompaniamentu. Czesała się grzebieniem/Czesała się szczotką/Smarowała gębę miodem/Żeby miała słodką!” Na przyjęcia do Modrzejewskiej wkraczał grając już na schodach na fujarce melodię własnej kompozycji.
„Uznawał krańcowe typy zupełnej prostoty lub starej kultury – brzydził się tandetą pozorów” (Pia Górska). Był towarzyski, ale nigdy nie zniżał się do snobizmu w kontaktach z „wyższymi sferami”. Oceniał przychylnie życie arystokracji, gdy widział w nim kultywowanie tradycji i kulturę, a więc także „malowniczość i szerokość gestu”. Bezinteresowną miłością darzył „stare siedziby, piękne gospodarstwa, rozległe ogrody i parki, ale nie znosił wszystkiego, co trąci salonowym blichtrem. Świat był dla niego królestwem pychy, panoszenia się formy, głupstwa i wyniosłości.”. Do głębi oburzała go kastowość, wzruszała szlachetność, jak mawiał „zjełczałej arystokracji”. O Józefowej Krasińskiej, sąsiadce z pałacu w Radziejowicach wyrażał się z szacunkiem: „Dziwne, prawdziwa hrabina, a jednak ma duszę!”
Chełmoński tak dalece nie cierpiał fałszu, że każda przesada, nawet lekka poza, udawanie, brak szczerości przyprawiała go o atak furii, którą jako ziemianin, bywalec, dobry sąsiad zarówno ziemian Górskich jak i arystokratów Krasińskich, potrafił powściągać, nie był jednak w stanie ukryć rozczarowania, smutku i melancholii, które natychmiast się w nim rodziły. Z udawaniem, dyplomacją i polityką nie na miejscu kojarzyła się temu człowiekowi, przywiązanemu po dziecięcemu do Kościoła, szanującemu duchowieństwo, ówczesna działalność niektórych jezuitów na terenie zaboru rosyjskiego. Miał do nich głęboki żal, że korzystali z protektoratu cara i urazę z powodu krytycznego – jak podejrzewał – stosunku do Adama Chmielowskiego, późniejszego Brata Alberta, którego znał osobiście i bardzo kochał.
„Przyjechała do Woli moja ciotka Kazimierzowa Łubieńska, osoba niezwykłej piękności i wdzięku”, wspomina Pia Górska. “Podbiła Chełmońskiego od razu. Oznajmił nam poufale, że choć się może myli, ale jednak wiadomo jest, itd., że to najlepsza w świecie kobieta. Wieczorem zdumieliśmy się nad pięknym strojem mistrza. Przyszedł czarno ubrany, w jedwabnej koszuli, z rękami czystymi jak lilie i spodniami wyłożonymi na cholewy, co było oznaką najwyższego szyku. Rozsiadł się w głębokościach fotela obok mojej ciotki i przysłuchiwał się jej rozmowie z uśmiechem. Nagle wyprostował się i najeżył jak żbik! Ciotka wspomniała znajomego Jezuitę, pochwaliła jego charakter i rozum. – To niby jest Jezuita, czy co? – przerwał jej niepewnym głosem Chełmoński. – Tak, panie, Jezuita, wyjątkowo dobry i zacny człowiek. I – o! elementarna klęsko! – moja ciotka dodała coś przychylnego o działalności Jezuitów w ogóle. Artysta nie oponował, nasunął tylko zwichrzone włosy na czoło i po chwili wyszedł. Stał za drzwiami i wyciągał spodnie z pod wysokich butów. – Ojcze [tak u Górskich młodsze pokolenie zwracało się do Mistrza – EPP], co znaczy ta zmiana w toalecie? – spytał mój nadchodzący brat. –Eee! Co się będę ceremoniował! Ja myślałem, że ta pani to zupełnie co innego, a ona chwali Jezuitów. Niech tam! Włożę cholewy na wierzch. Poczem, gdy uznał, że jego strój nie wyraża już wykwintu uprzejmości, wrócił do salonu”.
Miał dość zagadkowe dla wielu przekonania polityczne. Stańczycy i konserwatyści byli dla niego odstręczającymi „konserwami w słoikach”, o wszechpolakach mówił: „ci ludowi słowosiewcy nie są warci przepasać kapelusza chłopską czerwoną tasiemką”, radykałowie i socjaliści byli dla niego ludźmi nieszczęśliwymi, ogłupiałymi, którzy za grosz nie rozumieją ducha Polski. Był wyznawcą Mickiewicza, kochał Polskę z odcieniem mesjanizmu i był przekonany o naszej samowystarczalności duchowej i intelektualnej. Nie lubił Niemców i zarazem szczerze ich żałował. Lubił a wręcz podziwiał Francuzów za ich sztukę i talent do roznoszenia idei.
Był żarliwie i bezkompromisowo religijny. Powtarzał, że ten kto wierzy jest mądry, kto nie wierzy jest głupi. „Przecież człowiek może mieć celkę nie tylko w klasztorze, ale i we własnej duszy”, mawiał, gdy jego przyjaciel malarz, Adam Chmielowski został zakonnikiem. „Aż dziw”, wspomina Pia Górska, „z jaką łatwością ten nieokiełznany duch poddawał się hierarchii Kościoła, w którym widział tylko stronę istotną: zespolenie dusz ludzkich w Chrystusie”. Nie znosił dysput religijnych, ale kochał wiejskie kościoły, wielogodzinne nabożeństwa z kadzidłem i piękno liturgii, procesje z wieńcami i obrazami, modlących się prostych ludzi. Hrabia Edward Krasiński wspomina: „Widywaliśmy często Chełmońskiego, klęczącego w burce na środku kościółka Radziejowickiego i modlącego się we łzach, jakby w ekstazie, ze złożonymi wysoko przed twarzą dłońmi”.
Górska podkreśla, że u Chełmońskiego, przy spokojnej pewności siebie i dumnym poczuciu artystycznej siły, nie było śladu megalomanii. Potrafił przygodne osoby pytać o zdanie o swoich dziełach i traktować je najbardziej serio, gdy wyczuł, że jest w nich coś autentycznego. Nigdy nie wspominał o swoich zagranicznych triumfach. Na pewne liryczne komplementy „zacnej damy w robronach” podczas jakiegoś przyjęcia odpowiedział: Oui Madame – je suis Jupiter et je le sais bien, mais j`ai laissé mes fourdes dans mon armoire (Tak pani, jestem Jupiterem i wiem o tym dobrze, ale zamknąłem moje gromy w szafie (cytat z „Pięknej Heleny”)). Bawiły go wszelkie medale i odznaczenia, ale wobec piękności przyrody „stawał się pokorny, mały i jakby bezbronny – twierdził, że nic nie umie, że trzeba się wszystkiego uczyć od natury, i słuchać aż raczy przemówić”. Burza w lesie, w bryczce, gdy konie poniosły, a gałęzie waliły się z hukiem z wysokich drzew, była dla niego najpiękniejszą przygodą; powódź w zaprzyjaźnionym majątku i brodzenia nocą po zalanym wodą pastwisku, w ulewie, z latarnią i kijem w ręku, czarownym przeżyciem.
“Laboga, Panie Antoni! – zawołał [do gospodarza- EPP] – jak ta woda rwie! Niech pan tylko popatrzy, jak ona szelma wali. A to mi dopiero woda! (…) Szedł tak wśród nocnej ciemności wsłuchany w tajemnicę bełkocącej fali”. Garstka zbitych w gromadkę postaci na stopniach ganku wołała do niego przerażona, gdy oddalał się coraz bardziej. Bezskutecznie. “Brodził Bóg wie jak długo. Wrócił do domu zmoczony, poczochrany, ale kontent, że go radosny przypadek rzucił w bezgwiezdną noc, w której coś się kłębi bez przeszkód i tam”.
Wyjść, wyrwać się, oddalić, wyswobodzić, było jego stałym dążeniem, jedynym planem, który mu w twórczej drodze przyświecał.
Krytycy nie mogli nie zauważyć, że on pierwszy, a może jedyny uwieczniał na swoich płótnach „szept skrzydeł nietoperza, cichy lot lelków, skrzeczenie żab i dalekie dudnienie czapli bąk”. Starał się, by słychać w nich było „chmarę komarów i huczenie lecącego jak kula chrabąszcza. Jemu chodziło o to, by wiatr na obrazie świszczał w badylach zwiędłych słoneczników, dzwonił deszczem po szybach i stukał wiadrem wiszącym u żurawia, a w ciemnej nocy rozlegało się wołanie zdyszanego koniucha: Otwori worota!” (Witkiewicz).
Dziś, gdy wieś utraciła swój niepowtarzalny kulturowy charakter, jej bujna przyroda znika niepostrzeżenie pod ostrzami kosiarek i płaskością asfaltu, a rolnictwo upodabnia się do monotonnej wytwórni żywności pod gołym niebem, jego twórczość przemawia jeszcze mocniej. I nadal jest zagadką. Tajemnicą duszy tego niezwykłego człowieka. Prawda o sile natury, której bronił tak zaciekle, i zapatrzenie we wszystko co nadprzyrodzone, nie tylko fascynują, przykuwają uwagę, ale i zmuszają do zadawania wciąż na nowo pytań: o wieczność, o powołanie, o cel istnienia.
Cytaty za: Pia Górska, O Chełmońskim, Warszawa 1932; Józef Chełmoński na fotografii i we wspomnieniach. Wybór tekstów Zofia Kucówna, Radziejowice 2014.
Fotografie pochodzą z tego albumu.