O chłopcu, który chciał być księdzem
Wyobraźmy sobie chłopca, który od najmłodszych lat marzy, by zostać księdzem. I wszystko mu sprzyja. Wszystko dopomaga. Jest połowa XIX wieku. Jego ród jest możny i pełen zasług, ma w swojej historii kilku biskupów, wśród krewnych chłopca jest wielu księży. Rodzice, Adelajda z Łempickich i Tomasz Łubieńscy ofiarowują swego syna Panu Bogu jeszcze przed jego urodzeniem, czyniąc ślub związany z profanacją kościoła w podwarszawskim Guzowie.
Tu znajdowała się rodowa rezydencja Łubieńskich. W 1846 roku skradziono tam monstrancję, cenne naczynia liturgiczne i kosztowny relikwiarz św. Resytuta (pozostawiając relikwie). Łubieńscy natychmiast sprawili nową monstrancję, kielich i patenę oraz nie mniej wspaniały relikwiarz ze srebra, a syn otrzymał na trzecie imię Restytut. Restytucja została przyjęta „z procentem” – chłopiec urodził się w dzień św. Restytuta, a czworo jego rodzeństwa (spośród jedenaściorga) wstąpiło do stanu duchownego.
Rodzice chłopca potrafili zdobyć się na wielkopański gest, choć znajdowali się już w krytycznej sytuacji materialnej. Za młodu życie wiedli pośród podróży i wytwornych rodzinnych przyjęć. Cieszyli się powodzeniem, splendorem, koneksjami. Gdy ojciec, Tomasz Wentworth Łubieński, utalentowany, przedsiębiorczy, pełen zapału do gospodarczego rozwijania majątku i pomnażania go, niespodziewanie zbankrutował i popadł w długi; musiał szukać pracy, co przy jego historycznym nazwisku łączyło się z licznymi upokorzeniami. W domu brakowało pieniędzy także na dobrą szkołę dla małego Bernarda Alojzego Restytuta, bez której mowy nie mogło być o kapłaństwie.
Dziadek chłopca, hr. Henryk Łubieński, właściciel ogromnej fortuny, został za poparcie Powstania Listopadowego pozbawiony majątku; później zesłano go w głąb Rosji. W jednej chwili jeden z najbogatszych Polaków zmuszony był szukać ratunku u zamożnych krewnych.
A zatem wszystko się temu dziecięcemu pragnieniu chłopca sprzeciwiało. Łubieńscy nie mogli pozwolić sobie na renomowane szkoły zagraniczne wzorem innych rodzin arystokratycznych, a kształcić dzieci w rosyjskich szkołach było niepodobieństwem, o tym była przekonana cała polska szlachta czasu zaborów.
Jeszcze niedawno rodzina mogła się poszczycić posiadaniem dwóch wspaniałych pałaców. Jednego w Warszawie, przy ulicy Królewskiej, drugiego w Guzowie (dziś znanego jako pałac Sobańskich). Ten drugi pełen był – jak pisze syn Adelajdy i Tomasza, ojciec Bernard Łubieński w swoich Wspomnieniach – „wielkopańskiego szyku”; nie było tu co prawda przepychu, ale panowała staroświecka przytulność, wygoda i przestrzeń, „wiało coś staropolskiego i rodzinnego”. W tej rodzinie modlono się żarliwie, dbano o religijną formację dzieci. I ceniono blask nazwiska.
Sława i infamia
Pradziad Bernarda, Feliks Łubieński jako kilkuletni chłopiec, stojąc na stole, wygłaszał mowę gratulacyjną do ostatniego króla Polski (po łacinie), tuż po jego koronacji. Było to podczas wielkiego bankietu na cześć monarchy, jaki wydawał jego stryj, prymas Władysław Łubieński. Feliks wychowywał się na jego dworze. Był potem jednym z redaktorów Konstytucji 3 Maja. Stanął przy Kościuszce podczas powstania, walczył przy jego boku pod Racławicami. Jako generał i minister sprawiedliwości rządu polskiego czasów Wielkiego Księstwa Warszawskiego wprowadzał w życie kodeks Napoleona. Miał dobre osobiste stosunki z królem pruskim, dzięki którym ocalił wiele majątków Polaków, ale przede wszystkim wielu z nich wyreklamował od śmierci. W wieku siedemdziesięciu lat stanął w szeregach obrońców Woli podczas Powstania Listopadowego. Pięciu jego synów służyło w Legionach Polskich, jeden z nich, po upadku Napoleona poszedł do seminarium i został biskupem. Sam Feliks Łubieński także chciał w młodości zostać księdzem, jednak Klemens XIV, u którego bywał, odradził i kazał się żenić. Błogosławieństwo papieża zaowocowało dziesięciorgiem dzieci Feliksa.
Jego syn, dziadek Bernarda, Henryk Łubieński znany był z tego, że nigdy nie jadał poza domem, nie zasiadał w restauracjach i hotelach zwyczajem nuworyszy. Swój dwór w pałacu przy ulicy Królewskiej prowadził po wielkopańsku, miał imponujące konie i karety (stangretem był stary wąsaty wiarus, który służył „pod księciem Józefem Poniatowskim”). Lubiany w całej Warszawie, otoczony szacunkiem i czcią, zwłaszcza gdy postarzały, kulejący na nogi, wrócił z zesłania. Wszyscy go znali, wszyscy mu się kłaniali. Nigdy nie używał laski. Na głowie, od czasu, kiedy Legiony Polskie walczyły w Hiszpanii, zawsze miał beret hiszpański.
Ten człowiek wielkiej energii, utalentowany prawnik i przedsiębiorca, stworzył wraz z księciem Druckim-Lubeckim Bank Polski, Towarzystwo Kredytowe. Gromadził kapitał, który służyć miał wzmocnieniu kraju. „Rzucił się na budowę fabryk, kopalni rudy żelaza itd., chciał kraj uprzemysłowić i gospodarczo podnieść”, zaznacza o. Bernard. Rozpoczął budowę trzeciej linii kolejowej w Europie: z Warszawy do Zagłębia Dąbrowskiego, miał być to zaczątek Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. W swoich dobrach zakładał cukrownie, zbudował pierwszą na ziemiach polskich fajansarnię, na Lubelszczyźnie założył pierwszą fabrykę narzędzi i maszyn rolniczych, położył fundamenty pod przemysł w Żyrardowie, Starachowicach i Ostrowcu. W 1830 roku z bratem Tomaszem otworzył dom handlowy Bracia Łubieńscy i Spółka, który rozwinął działalność w czasie Powstania Listopadowego, sprowadzał z zagranicy materiały wojenne i ekwipunek żołnierski. Założył fabrykę prochu i saletry, warsztaty krawieckie i szewskie. W 1842 roku wraz z Józefem Lubowidzkim, prezesem banku, został oskarżony i aresztowany za korzystanie z publicznych środków Banku Polskiego dla finansowania celów prywatnych. Powrócił do kraju w 1854 r., lecz poważniejszej roli w życiu gospodarczym już nie odegrał. Podczas Powstania Listopadowego otrzymał krzyż kawalerski Orderu Virtuti Militari .
Bernard przedstawia utrwaloną w rodzinnej tradycji wersję wydarzeń: „Po wybuchu Powstania Listopadowego Henryk finansował je, a kiedy upadło, należał do delegacji, która pertraktowała z Paskiewiczem warunki kapitulacji Warszawy”. Jego energia i talenty jako inwestora i finansisty zadecydowały, że „Skarb [Księstwa Warszawskiego] był tak dobrze zaopatrzony, że do ostatniej chwili nawet tym żołnierzom, którzy nie chcąc się poddać Moskalom przekroczyli granicę pruską, wypłacił żołd do ostatniego grosza i tylko próżną kasę oddał Moskalom. Sam jednak nie wyjechał za granicę, lecz w dalszym ciągu pracował nad odbudową kraju. Mimo ucisku politycznego finanse polskie tak dobrze stały, że Bank Polski na giełdzie w Londynie i Paryżu cieszył się większym wzięciem i powodzeniem niż bank rosyjski. I to było przyczyną jego upadku. Przyszedł rozkaz z Petersburga, by go skompromitować. Urządzono niespodziewane rewizje rachunków bankowych. Stwierdzono rzekomy deficyt, obwiniono o malwersację i uwięziono”. Przetrzymywano Henryka Łubieńskiego najpierw w Warszawie i Zamościu, potem zesłano do Kurska. W chwili aresztowania jego majątek szacowany był na sześć milionów rubli.
„Typ niepospolity, wielkiego zubożałego pana”
Rada familijna Łubieńskich zadecydowała, że dla ratowania honoru rodziny Henryk Łubieński musi własnym majątkiem poręczyć, czyli pokryć rzekomy niedobór Banku Polskiego. „W ten sposób olbrzymia ta fortuna dostała się w ręce Moskali i oczywiście już jej nie wypuścili”, dodaje wnuk Henryka, Bernard. („Widać Moskale porządnie się obłowili na majątkach twojego dziadka, kiedy jeszcze 300 000 rubli mu zwrócili”, wyjawił kiedyś Bernardowi jego ojciec chrzestny). Wspaniały pałac Łubieńskich przy Królewskiej został sprzedany. W Warszawie sporządzano obrączki żelazne z datą uwięzienia Henryka Łubieńskiego; „na pamiątkę tego bezprawia”; nosiło je wielu Warszawiaków.
Henryk wrócił z zesłania prosto do domu swego syna Tomasza, którym była wtedy użyczona przez zaprzyjaźnionego proboszcza plebania w Szewnej. Rodzina siedziała w saloniku, gdy w drzwiach pojawiła się postarzała przedwcześnie postać niedawnego zesłańca. Wspólnie dziękowali Bogu za to ocalenie.
Na zesłaniu towarzyszył Henrykowi młodszy jego syn Konstanty Łubieński, dopiero co wyświęcony na kapłana. Mała kaplica w domu w Kursku, w którym zamieszkali, dała początek parafii katolickiej w tym mieście. „To tutaj”, pisze o. Bernard, „zrodziła się w gorącej duszy ks. Konstantego myśl nawrócenia Rosji. Stąd rozpoczął swą działalność misyjną, jeżdżąc do innych guberni, by nieść pociechy religijne wygnanym Polakom, żołnierzom, a ile Moskali cichaczem nawrócił, to sekret, który dopiero na sądzie Bożym będzie odkryty”.
Ks. Konstanty Łubieński, inicjator i założyciel Zgromadzenia Rodziny Maryi, po powrocie do kraju został biskupem sejneńskim. Za wierność Stolicy Apostolskiej został uprowadzony i zesłany do Permu; zginął po drodze do miejsca zesłania otruty przez Rosjan. W świecie katolickim uznawany za męczennika.
Więcej niż bogactwo
„Religii uczyła mnie mama, tłumacząc obrazki, jakie były w wielkiej księdze francuskiej L`histoire de la Bible”. Rodzice o. Bernarda mieszkali wtedy w Sokulu, w dawnej bażantarni. Potem przenieśli się do Szewnej, a następnie do Petersburga, gdzie Tomasz Łubieński otrzymał pracę dyrektora w fabryce lokomotyw. Mały Bernard miał tu za spowiednika innego zesłańca, ks. bp. Zygmunta Szczęsnego Felińskiego. Rodzice z całym klerem katolickim Petersburga byli w wielkiej zażyłości. „Nie żył już wielki arcybiskup Hołowiński, który umiał stawić czoło carowi Mikołajowi I. Ale skutki jego sprężystych rządów dawały się jeszcze odczuwać” . W domu Łubieńskich bywali staruszkowie ojcowie dominikanie, którzy obsługiwali kościół św. Katarzyny („Mój ojciec mówił: Szanuj ich, bo niemal każdy cierpiał za wiarę na Sybirze”). Po sąsiedzku mieli ociemniałą zubożałą polską szlachciankę, mieszkająca na poddaszu, której pomagali i wspierali ją, bo w swojej biedzie zajmowała się wychowaniem chłopców z biedniejszych jeszcze rodzin „dzieląc się z nimi jałmużnami, by ich wyprowadzić na księży. I niejednego wyprowadziła”.
Zaufanym przyjacielem ojca w Petersburgu był bawarski kupiec, pan Pierling. Jego dwaj synowie wstąpili do jezuitów, trzeci do żuawów papieskich Piusa IX. Odegrał on wielką rolę w udaremnieniu fatalnego zamysłu jednego z polskich biskupów, który okazał wyjątkową słabość wobec podchodów Moskali. „(…) kiedy nieszczęsny biskup Siestrzeńcewicz w Petersburgu przygotowywał projekt do rządu proponując utworzenie w Rosji narodowego kościoła polskiego, pan Pierling, dowiedziawszy się o tym, przekupił jego lokaja i wykradł osobiście ten dokument z biurka. I arcybiskup później rozmyślił się, i tak Pierling uchronił nas od schizmy”. Sam Pierling wyjechał cichaczem do Rzymu i wstąpił do jezuitów.
Adelajda Łubieńska, matka Bernarda ledwo przeżyła zimę w klimacie petersburskim i musiała wrócić z dziećmi do Polski.
…gdyż wtedy wierzono
„Niech żyją dawne dobre czasy, kiedy ludzie dawali wiarę wszystkiemu!”, pisała żyjąca w tej samej epoce, niemal rówieśniczka rodziców Bernarda, Anna z Tyszkiewiczów Potocka w swoich wspomnieniach. „Po pierwsze, wierzyli w Opatrzność, a to upraszcza wiele rzeczy; dalej – wierzyli w raj, a to pozwala znosić wiele utrapień. Wierzyli w cnotę i walkę ze złymi skłonnościami, ponieważ najwytworniejsi umysłem pisarze, najbardziej urzekający autorzy romansów nie dowiedli jeszcze, że walka ta jest co najmniej zbyteczna, gdyż namiętność usprawiedliwia wszelkie błędy. Wierzono w cuda, w bezinteresowną miłość, w poświęcenie w przyjaźni, wierzono nawet we wdzięczność! Ludzie poczciwi nie wątpili bynajmniej, że człowiek może się stawać coraz lepszy, toteż nawrócenia budziły wiarę. Kto w młodości bywał przedmiotem zgorszenia, oddawał się pod koniec życia surowej pokucie, uważanej za niezbędną dla osiągnięcia zbawienia. A co najbardziej dziś niepojęte – wierzono wówczas, że cnota waży więcej niż bogactwo. Świadczy o tym stare przysłowie: Lepsza cnota niż funt złota”.
Dla dawnych Polaków, takich jak rodzina Łubieńskich wiara, religijność ważniejsze były nawet niż przywiązanie do Ojczyzny – one decydowały o ich tożsamości, przypomina Zygmunt Krzyżanowski, który przytoczył powyższy cytat (w tekście Świętość w masońskim świecie).
I choć na szkoły synów Łubieńskich musieli łożyć bogaci krewni, choć rodzina Bernarda tułała się, korzystając z przypadkowych siedzib, wzajemna ich więź pozostała niewzruszona, a oni sami nie załamywali się byle porażką i ubóstwem.
Wkrótce zmarł car Mikołaj I. W Polaków wstąpił nowy duch, po klęsce Powstania odżyła nadzieja. „Co się działo w kraju, to nie do opisania…. Na ulicach Warszawy najzaciętsi nieprzyjaciele rzucali się sobie w objęcia, całując się i płacząc z radości na myśl, że teraz Ojczyzna będzie oswobodzona… tymczasem pamiętam, jak mężczyźni musieli iść do kościoła złożyć przysięgę wierności nowemu carowi”, wspomina o. Bernard.
„Coś mężnego, dziarskiego…”
A jednak chłopiec, który tak bardzo chciał być księdzem, mimo braku funduszy został w końcu wysłany do Anglii, do cieszącego się doskonałą opinią kolegium św. Cuthberta w Ushaw, blisko granicy szkockiej. Dzięki pieniądzom stryja Adama Potockiego. (W tym samym roku, w którym zaczynał naukę w Anglii, stu pięćdziesięciu młodych Polaków ze szlacheckich rodzin uczyło się w gimnazjum jezuitów we francuskim Metz). Przy pożegnaniu ojciec wypowiedział słowa, które Bernard zapamiętał na całe życie: „Gdziekolwiek się znajdziesz pamiętaj zawsze, że jesteś katolikiem, Łubieńskim i Polakiem”.
Mimo szczerych chęci niemal od początku wszystko szło nie tak jak trzeba. Jedenastoletni Bernard znalazł się w Ushaw nie znając słowa po angielsku (w domu uczony był francuskiego, łaciny i greki). W dodatku, wskutek czyjegoś niedopatrzenia skierowano go do klasy wyższej niż powinien. Nauka szła jak z kamienia. Nie mógł w żaden sposób poradzić sobie z rozproszeniami, nadmierną ruchliwością, nie potrafił się skupić. W końcu dostał od angielskich wychowawców tęgie baty za lenistwo. „…już przez całe moje życie postępy w nauce szwankowały. Cały podkład mojego wykształcenia został zwichnięty i byłem wskutek tego niedowarzony umysłowo, i takim pozostałem” – o. Bernard, późniejszy autor kilkudziesięciu książek i natchniony kaznodzieja nigdy nie miał o sobie wysokiego mniemania. Uważał się za lenia, który marnował wysiłki nauczycieli i nie krył, że baty, które dostał w Anglii wyszły mu na zdrowie.
Przepadał jednak za swoją szkołą. Pomimo, że było ciężko i że kontakt z rodzicami był coraz rzadszy – w końcu przestał nawet przyjeżdżać do nich na wakacje. W szkole panowało coś „mężnego, dziarskiego”. Duch wzajemnej pomocy, opieka starszych uczniów nad młodszymi, przyjaźń i oparcie w duszpasterzach i kandydatach do kapłaństwa. Szkoła o wieloletniej tradycji była kontynuacją kolegium w Douai we Francji (w pobliżu granicy belgijskiej), gdzie od czasów prześladowań katolików w Anglii w XVI w. kształcili się młodzi ludzie w duchu katolickim i dłuższy czas spełniała rolę seminarium zaopatrującego Anglię w kapłanów (wielu z nich zostało później męczennikami w swoim kraju), ale sporo było tu także uczniów świeckich. W czasie rewolucji francuskiej sytuacja się odwróciła. W Anglii ustały krwawe prześladowania, a z Francji księża i kandydaci na księży musieli uciekać. Kolegium z Douai przeniosło się do Anglii, gdzie miało dwie filie, jedną z nich było Ushaw.
„Rektorem w Ushaw był ks. prałat Karol Newsham, głuchy jak pień, czczony przez wszystkich jak święty”, wspomina o. Bernard z charakterystyczną dla siebie lapidarnością szkolnego przełożonego, który tak naturalnie i z prostotą potrafił zaszczepiać w wychowankach – a było to dwustu chłopców z różnych krajów, głównie z Irlandii i Anglii – wielkie nabożeństwo do Matki Bożej.
Ostatni rok nauki w Ushaw zakończył się dramatycznie. „Razem z kilku kolegami stanąłem do matury… przed komisją złożoną z profesorów uniwersytetu londyńskiego”. Bernard nie zabłysnął przed luminarzami angielskiej nauki. „… spotkało mnie to nieszczęście, że gdy koledzy moi świetnie zdawali, ja z kretesem przepadłem. Wielkie to było dla mnie upokorzenie”. Nie przestał jednak marzyć o kapłaństwie.
Łubieńscy byli skoligaceni z arystokratyczną z rodziną Bodenhamów w Rotherwas, starym rodem, który nigdy nie wyrzekł się wiary katolickiej. W zabytkowym pałacu obok wspaniałych salonów wyłożonych starą dębiną były specjalne kryjówki dla księży, którzy przebywali tu w czasach krwawych prześladowań. Utrzymywali z własnej kieszeni wielu angielskich kapłanów. „Co roku musieli się okupywać za niechodzenie do kościoła anglikańskiego bajecznymi sumami, tak że majątkowo podupadli i nawet krzesło w Izbie Lordów stracili”. Byli w dobrych stosunkach z Piusem IX i rzymskimi kardynałami. Bodenhamowie opiekowali się Bernardem jak synem Byli jego doradcami i powiernikami. Z nimi dzielił się swoim największym pragnieniem, by zostać księdzem. W celu rozjaśnienia sprawy powołania wujostwo zalecili, by odbył rekolekcje u jezuitów w Londynie, u o. Welda (wuj Karol de la Barre Bodenham był jego krewnym, i ręczył, że ten jezuita nie będzie wywierał żadnego wpływu na decyzję Bernarda). Ale i sam wuj, całkiem nieświadomie, usiłował go jeszcze powstrzymać. W przeddzień wyjazdu Bernard otrzymał błogosławieństwo od wujostwa, pożegnał się i poszedł spać. „Uszczęśliwiony zasypiam, a tu raptem budzę się i widzę wuja ze świecą nad łóżkiem, oznajmia mi, że nazajutrz przyjeżdża premier lord Palmerston, żebym się jeden dzień zatrzymał. »Chociaż to ostatni łotr«, mówi wuj, »ale jest wielkim człowiekiem, trzęsie całą Anglią i niemal całym światem«. A ja na to: »Niech licho porwie Palmerstona …jutro jadę«”.
„Jeszcze i tę przemądrą radę podał mi wuj”, wspominał po latach Bernard, „gdy się go pytałem, czy nie byłby lepiej trochę w świecie pobyć, bo dotąd mało świata poznałem. Na to powiedział, że powołanie to jak buteleczka albo flakonik z najcenniejszym płynem. Wszak się tego nie rzuca o ziemię, żeby wypróbować, czy szkło wytrzyma”.
„To lekarstwo od Boga mi dane”
Po sumiennie odprawionych rekolekcjach u jezuitów w Londynie, gdy okazało się, że wszystko niemal przemawiało za wstąpieniem młodego Polaka do zakonu, stanęło pytanie: do którego zakonu? „Tutaj już zaczęło robić się ciemno. Bo cóż ja o zakonach wiedziałem? Więc jeszcze klęcząc, na to pytanie wybąkałem: »Może by mnie ojcowie do siebie wzięli?«. Gdyby o. Weld był choć palcem kiwnął na mnie, to bym dziś był jezuitą. Ale tutaj okazała się w całej pełni jego prawość i rzetelność: nie wywarł żadnego nacisku i dał zupełną swobodę”.
Decyzja o wyborze zgromadzenia miała być suwerenną decyzją Bernarda. Przepytywany przez ojców, w końcu wybąkał, że „może by tak do kapucynów”, bo ich sylwetki w brązowych habitach zapadły mu w pamięć w dzieciństwie w Warszawie. W Anglii kapucyni mieli jednak tylko jeden klasztor i to na dalekiej prowincji. „Powtórnie zbity z tropu wyszeptałem: »Może do redemptorystów?«, bo przyszła mi na myśl misja w Hartlepool. »Tak«, powiedział o. Weld, »to by było może najlepiej. Oni zawsze wyjeżdżają na misje po dwóch, ty takiego słabego jesteś charakteru, więc to byłoby dla ciebie«”.
Z kolei redemptoryści, zwłaszcza prowincjał, o. Coffin, nie mogli pojąć, jak to możliwe, że jezuici nie przyjęli Łubieńskiego po rekolekcjach do siebie. Choć nie wyglądał na awanturnika sprawa była podejrzana. „Dziś to dobrze rozumiem, że jak o. Coffin miał przed sobą młodego polskiego szlachcica, skoligaconego z pierwszymi rodzinami Anglii, który skończył gimnazjum w Uhaw, odprawił rekolekcje u jezuitów, którego mimo to wypuścili ze swoich sideł i odesłali do redemptorystów, musiał w tym być jakiś haczyk”. W końcu redemptoryści dali za wygraną. „Uważam za wielką łaskę od Boga, że mi Bóg ułatwił wstąpienie do Zgromadzenia bez wahania, prawie że nie zdając sobie sprawy z ofiary jaką czyniłem z Ojczyzny i rodziny”.
Czy wszystko zaczęło wreszcie toczyć gładko? Nowicjat redemptorystów w Bishop Eton okazał się miejscem, które istotnie było Bernardowi pisane. Wielką sympatię dla niego, jako Polaka mieli Irlandczycy (Bernard pamiętał z kolei, że stary Bodeham, ojciec jego wuja, był jednym z bohaterów Irlandii, walczył o wolność religii katolickiej). „Był to bowiem rok 1864, rok krwawy upadku powstania, prześladowań i męczeństwa pod zaborem rosyjskim. Głośno znowu było na świecie o Polsce i nawet w parlamencie angielskim za Polską były interpelacje, zwłaszcza ze strony Irlandczyków, a większość ojców była z Irlandii. Wylosowana dla mnie modlitwa brzmiała: Za uciemiężonych Polaków”.
Po pierwszym roku jednak, gdy koledzy Bernarda otrzymali tonsurę, spotkał go kolejny cios. Nie został dopuszczony do pierwszych ślubów zakonnych. „Jak strasznie mnie to upokorzyło, trudno mi wypowiedzieć. Ale dziś muszę powiedzieć, że właśnie tego upokorzenia potrzebowała moja dusza, i to lekarstwo od Boga mi dane uważać będę zawsze za jedną z największych łask (…) O. magister był w wielkim kłopocie, co ze mną zrobić. Trwałem niezachwianie w postanowieniu, aby żyć i umrzeć w zakonie, więc wyrzucić mnie nie chciał. Miałem wtedy niespełna osiemnaście lat i duchowo byłem bardzo niedojrzałym. Nie wziął mnie razem z drugimi na rekolekcje, tylko oznajmił, że bez ślubów zacznę się uczyć filozofii”.
Z filozofią nie było dobrze. Bernard kompletnie nie radził sobie z trudnym podręcznikiem, a profesor, o. Franciszek Hall cierpiał na dziwną chorobę i wciąż opuszczał zajęcia. Rano nie mógł wstać z łóżka, leżał zdrętwiały, nie mogąc głosu z siebie wydobyć. Wracał do przytomności, gdy wlewano mu do ust odrobinę gorącej i bardzo mocnej kawy. „Bardzo zdolny, ale jako lektor nie do użycia”, wspomina Bernard Łubieński. Był to rok, gdy Pius IX podarował Zgromadzeniu cudowny obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Obraz on wystawiony był w kościele św. Alfonsa ku czci publicznej, a następnie przeniesiony do kościoła w Bishop Eton. Bernard i jego koledzy rozpoczęli nowennę do Matki Bożej Nieustającej Pomocy o uzdrowienie profesora. I oto podczas nowenny, w czasie, gdy braciszek dzwonił na Anioł Pański, o. Hall nagle zerwał się z łóżka, całkowicie rześki i zdrowy i zaczął ubierać się na Mszę św. „Odtąd przez dwa lata z wielkim zapałem uczył filozofii, a potem go zabrano do pracy misyjnej i zasłynął jako wielki misjonarz w Anglii i Irlandii”.
„To cudowne uzdrowienie wywołało istny wybuch nabożeństwa do Matki Bożej Nieustającej Pomocy wśród studentów. Dla Bernarda Maryja w swoim cudownym obrazie stała się odtąd gwiazdą przewodnią na drodze powołania, a samo nabożeństwo do Niej nadało nowy sens jego życiu”, odnotowano w podniosłym tonie w jego biografii.
Te naprzemienne cudowne interwencje i bolesne ciosy, które niejednego słabszego człowieka z hukiem by na ziemię powaliły, miały się w dalszym życiu o.Łubieńskiego powtarzać z zadziwiającą regularnością.
Przyjmowany w późniejszym życiu przez papieży w Watykanie, goszczony przez biskupów i kardynałów, podejmowany w pałacach arystokracji, przemierzający tysiące kilometrów jako ubogi misjonarz, przez całe życie pozostał świadom, że tylko Pan Bóg decyduje o powodzeniu i niedoli, tylko On zna sekret wszystkich cierpień i daje człowiekowi siłę i natchnienie, by mógł uczynić jakiekolwiek dobro. Żadna też ludzka siła i żadne wysiłki czysto ludzkie nie mogą nikogo uczynić szczęśliwym.
„Dziś intelekty dobrze uporządkowane, umysły głębokie i pozytywne, w które obfituje nasze stulecie, nie chcą dać wiary niczemu lub też wierzą tylko w zwyżkę i zniżkę na giełdzie! Bogu jedynemu wiadomo, czy zwyżka i zniżka wspiera się na solidniejszych podstawach i czy bardzo często nie okazuje się, że zostaliśmy wystrychnięci na dudków!”, pisała Anna z Tyszkiewiczów Potocka.
Pokora stała się siłą o. Bernarda i jego natchnieniem. I ona decydowała o jego przyszłych zwycięstwach.
„Nic z ojca nie będzie!”
Święcenia kapłańskie o. Bernard przyjął jako 23-latek, po dalszych studiach w Akwizgranie. Fakt że to jego pradziad, generał Feliks Łubieński, minister sprawiedliwości Księstwa Warszawskiego w 1808 roku złożył podpis pod dekretem usuwającym „benonitów”, jak nazywano polskich redemptorystów (przewodził im o. Klemens Hofbauer, późniejszy święty; mieli oni swą siedzibę przy kościele św. Benona w Warszawie) był bolesną zadrą w jego sercu.
A przecież sam, jeszcze w przeddzień obłóczyn w nowicjacie, otrzymał list od ojca z czekiem i stanowczym rozkazem, by natychmiast wracał do domu! Ojciec i stryj – biskup Konstanty Łubieński – nie wyobrażali sobie, żeby Bernard miał pozostać zakonnikiem zgromadzenia, którego w Polsce podówczas nie było. Tomasz Łubieński nie mógł ukryć gorzkiego rozczarowania, uznał decyzję syna za przejaw godnej pożałowania lekkomyślności. Stracił do niego zaufanie. Kilkakrotnie interweniował. Gdy Bernard oświadczył, że będzie trwał w swym wyborze, bo to sprawa jego zbawienia, zdruzgotany przesyłał mu polskie książki i błagał tylko, by języka ojczystego nie zapomniał.
Karcący list przesłał biskup sejneński, Konstanty Łubieński, stryj, z którym łączyła Bernarda serdeczna zażyłość, a który nie mógł się pogodzić z myślą, że syn rodzonego brata zostaje zakonnikiem zagranicą, gdy dramatycznie brakuje w ojczyźnie kapłanów; a ci najlepsi są zaszczuwani, aresztowani, zsyłani. Rząd rosyjski właśnie skasował ostatni klasztor w jego diecezji. „Bóg chce, żebym był redemptorystą”, oświadczył z niespodziewaną twardością o. Bernard, „więc od obowiązku względem ojczyzny czuję się zwolniony przez Boga”.
Gorzkich wyrzutów nie czyniła jedynie matka, a dziadek Ludwik Łempicki przesłał błogosławieństwo. Rok później przesłał je także ojciec. „Dopiero po kilku latach doczekałem się tego błogosławieństwa od stryja biskupa, bo 2 października 1868 roku. Był to ostatni list od mego ukochanego stryja, bo w następnym roku wywieźli go Moskale i otruli za wierność Stolicy św.”.
Jeden ze współbraci palnął o. Bernardowi któregoś dnia: „Szkoda, że Wasza Wielebność nie zabrał się do wyższych studiów, bo tak nic z ojca nie będzie” (chodziło o dodatkowe studia, bo w ramach formacji zakonnej o. Bernard przez kilka lat studiował filozofię i teologię). Ten „niedowarzony umysłowo”, a zarazem, jak mówił sam o sobie, „ruchliwy, niestały i fantasta” stał się jednak rychło prawą ręką wybitnego męża Kościoła (konwertyty z protestantyzmu), o. Coffina, prowincjała Zgromadzenia, niebawem też biskupa. Niedługo po święceniach o. Coffin, na znak zaufania i uznania zalet charakteru i talentów uczynił o. Bernarda swoim osobistym sekretarzem, a wkrótce, mimo jego młodego wieku, także prokuratorem (ekonomem) prowincji angielskiej redemptorystów. W istocie młodziutki zakonnik stał się najbliższym doradcą i powiernikiem o. Coffina.
Wielka misja
Prowincjał przeczuwał w nim przyszłą wielkość. Przez kilkanaście lat jako sekretarz o. Coffina, o. Bernard był przez niego prowadzony duchowo. W 1879 roku zaproszony do Polski na ślub brata Rogera, napomknął o tym o. Coffinowi. Prowincjał odparł, że o. Bernard owszem, może do Polski pojechać – ale tylko z misją sprowadzenia tu na powrót redemptorystów.
Jeśli mówi się dziś o nim, że był apostołem Polski – w końcowej fazie zaborów i odradzającej się już po odzyskaniu niepodległości – to także dlatego, że kimś absolutnie bezkompromisowym, potrafił rąbać prawdę prosto w oczy, co przy jego ascetycznym wyglądzie, majestatycznej sylwetce, przeszywającym spojrzeniu, kulturze słowa i delikatności obejścia robiło na wszystkich niezatarte wrażenie. (Pod koniec rekolekcji wygłaszanych dla Episkopatu Polski w latach 20., wołał: „Biskupie, to wilk wdziera się do owczarni, a ty śpisz?!”). Poprowadził ponad tysiąc misji i rekolekcji na ziemiach polskich. Ludzie się nawracali słuchając go i czytając liczone książki jego pióra. Wydał dziesiątki biografii świętych, m.in. biografię św. Klemensa Hofbauera i św. Alfonsa Liguori.
Pozostał dumnym potomkiem rodu Łubieńskich, a zarazem pokornym zakonnikiem. O młodzieńczych przygodach i o swoich bliskich pisał we Wspomnieniach – kreślonych dawną, bogatą, żywiołową polszczyzną, w którą wplatał zwroty francuskie i łacinę, jakby z ogromną radością, że odzyskał wreszcie ojczysty język. Portretował Łubieńskich i dalszych krewnych z całą szczerością. Widział ich wielkość i małość. Nie upiększał ludzkich charakterów. Nie idealizował przeszłości. Gdy wspominał ile dobroci i mądrości zaznał od wujostwa Bodenhamów, którym zawdzięczał ojcowską opiekę w czasie nauki w Anglii, nie zapominał dodać, że jeden z ich przodków, dla przypodobania się Karolowi II przeszedł na anglikanizm. I za tę apostazję Bóg go ukarał, zapadł na trąd. O. Bernard nie mówił nigdy, że był to „nieszczęśliwy wypadek”. Widział w życiu swoim i bliskich wyraźnie interwencje Boga. (Sam apostata został uzdrowiony i wiarę odzyskał po obmyciu się w cudownym źródle Hollywell koło Liverpoolu, gdzie w VII wieku jeden z władców zamordował własnoręcznie córkę, za to, że została chrześcijanką).
Prawdziwie heroiczną kartę swojego życia zapisał trudząc się nad dziełem osadzenia na ziemiach polskich redemptorystów. Było to czymś ponad miarę trudnym w czasach zaborów. Dzieło rozpoczął w oparciu o prowincję austriacką Zgromadzenia. Opornie szły pierwsze misje. W początkowych latach tej pracy w Galicji o. Bernarda i jego trzech współbraci uważano w Polsce za Niemców i traktowano nieufnie, z wyższością. Nawet duchowieństwo odnosiło się do nich podejrzliwie; „Wy wszystko po niemiecku urządzacie”, przyganiał im pewien proboszcz. „Nauczcie się tam w Mościskach po polsku, a wtedy was będziemy używać do pracy”, sekundował mu biskup Solecki.
Tu, w Galicji „od nieszczęsnej rzezi galicyjskiej misje trzymali w swych rękach księża jezuici… Misje te, aczkolwiek tak gwarne i, jak mówiono »jarmarczne«, cudowne wydawały owoce…. Ile to pijaków mościskich odrzekło się wtedy od wódki, ileż rozpustnic weszło na drogę pobożności…. Misje te były jak orkan, który wstrząsnął Galicją po uśpieniu józefińskim, i przygotował nam drogę na nasze misje alfosjańskie, spokojne, wyłącznie dla jednej parafii głoszone”.
Po latach – także dzięki wsparciu i pomocy Rogera Łubieńskiego (brata i prawdziwie bratniej duszy o. Bernarda) – powstały pierwsze klasztory redemptorystów – w Mościskach, potem w Tuchowie, Krakowie i Warszawie. A on sam, mózg i wykonawca tej wielkiej pracy, stał się jednym z najbardziej poszukiwanych w Polsce rekolekcjonistów, misjonarzy, kaznodziei, spowiedników. Był niezrównanym znawcą ludzkiej duszy. Pomocy duchowej szukali u niego biskupi, profesorowie, arystokracja, prosty lud. Głosił kazania na Wawelu i Jasnej Górze. Był niezwykle czynny, mimo, że w międzyczasie doznał paraliżu i do końca życia – mimo wysiłków rodziny, która wysyłała go kilkakrotnie na kosztowne kuracje do europejskich uzdrowisk – zmagał się z poważnym kalectwem. „Taka widać była wola Boża, żebym miał nogi spętane, żeby mnie nie poniosły do piekła. Chwała więc i dziękczynienie niech będą Bogu za to moje kalectwo…”.
Choć niemal połowę życia spędził poza ojczyzną i języka polskiego musiał uczyć się niemal od nowa, jego patriotyzm i wyczucie sytuacji politycznej państwa pod zaborami były bez zarzutu. Wykazywał dyplomatyczny kunszt pertraktując z ludźmi władzy, nie przyjmował nigdy niegodnych warunków. I choć Rosjanie i Niemcy czynili wszystko, by redemptoryści nie powrócili na ziemie polskie, wkrótce cała Polska stała się jego misją.
Misje głosił także w Odessie, w Finlandii, na dalekich Kresach. Energicznie i z powodzeniem zwalczał mariawitów w Płocku i okolicach.
„To dobre wychowanie, ten dobry ton”
Mawiał: „Po łasce Bożej największym darem Bożym jest dobre wychowanie”. Był przekonany, że uniknął w swoim życiu wiele zła dzięki wychowaniu przez rodziców, którzy byli trés distingués”.
„Że wyrobienie zakonne i dyscyplina zakonu może zastąpić to, czego ktoś z domu nie przyniósł, mam na to dowody w osobie o. Tymoteusza Powera, najstaranniej wychowanego redemptorysty, jakiego znałem. Powiedziałbyś, że był synem lorda angielskiego. Gdzie tam, zanim wstąpił do Kongregacji, boso chodził i świnie pasał w wiosce pod Limerick, skąd pochodził, ale cnota i nauka wyrobiły w nim ten dobry ton, tę dystynkcję… Toteż o. generał Raus będąc w [1894] roku na wizytacji w Mościskach, zostawił mi jako rektorowi rozkaz na piśmie, żebym moim podwładnym ten dobry ton i to dobre wychowanie przyswajał”.
Tak jak założyciel jego zakonu, św. Alfons de Liguori, pozostał arystokratą i zarazem kimś skromnym, prostolinijnym, świadomym swojej całkowitej nicości przed Bogiem. Prawie zawsze trzymał w swoich rękach różaniec. Nawet podczas rozmowy, gdy słuchał opowiadającego, ruszał wargami i ledwie dosłyszalnym szeptem wymawiał nigdy nie kończące się „zdrowaśki”. Przyjmował cierpienia fizyczne, niepowodzenia, upokorzenia, jako sposobność do złożenia ofiary Bogu. Jeśli dziś trudno być księdzem, to być może z powodu braku tej orientacji. Kiedy ukazuje nam się jako perspektywę duchową „nawrócenie ekologiczne”, takie postacie Kościoła, jak o. Bernard Łubieński przywracają poczucie rzeczywistości. Przypominają także, że dobre wychowanie, to wychowanie dla Boga. Ten uduchowiony asceta, przez część życia przykuty do wózka inwalidzkiego, nigdy nie wyrzekł się powołania. Było nim ukazywanie wspaniałości i świętości Boga. I nauczanie, czym jest grzech.
Przez całe życie towarzyszyła mu wdzięczność wobec rodziców, którzy dali mu wiarę i wychowali go tak dobrze, że zdolny był dźwigać ciężary i upokorzenia bez goryczy. O. Bernard nigdy nie podkreślał zasług Łubieńskich, ale znał cenę swego pochodzenia.
„Po co wydobywać z przeszłości te wszystkie postaci?”, pyta Zygmunt Krzyżanowski. „Po co poznawać świętych, skoro nie mamy ich kopiować? Bo mamy myśleć o świętości, a łatwiej opierać się na konkretach… w dawniejszych czasach towarzyszyła ludziom myśl o świętości. Powszechnie czytano żywoty świętych. W masońskim świecie dominują przekazy i opowieści o losach ludzi dalekich od świętości, a mimo to osiągających sukcesy. Sukcesy te mają charakter doczesny, bo w filmach i kreowanych dla maluczkich losach ludzi sukcesu jest tylko perspektywa doczesna. W masońskim świecie świętość nie istnieje. Problematyczne jest też istnienie prawdy, poza prawami nauk przyrodniczych. Jeśli nie ma świętości, to nie ma Boga, może być tylko jakiś bożek, niegodny czci i ofiar. Właściwie jakiś błazen, bo wiedza, kim jest szatan, prowadzi do opamiętania i nawrócenia. Jeśli brak świętości nie jest obrazą Boga, który stworzył Adama i Ewę świętymi, to zrozumiała jest wszelka lekkomyślność – co komu przeszkadza, że ludzie żyją bez ślubu? Komu to szkodzi, że dwaj mężczyźni »cieszą się sobą«? Kto ma prawo się gorszyć? Co innym do tego?” ..
Tamten świat, świat, w którym żył o. Bernard Łubieński nie był światem idealnym. Niesprawiedliwość i kłamstwo było także zmorą jego współczesnych. Ludzie ze sfer wyższych widząc wady własnego środowiska byli skłonni idealizować wieś, mawiano na przykład: “Niebo jest zaludnione chłopami polskimi”. Chłopiec, który chciał być księdzem urodził się w roku rzezi galicyjskiej; była ona w jego pamięci tym potworniejsza, że widział później na własne oczy „kwit urzędowy z orłem austriackim”, jaki jeden z zabójców, chłop galicyjski otrzymał za zamordowanie swego pana; przechowywał ten dokument jego znajomy proboszcz.
A zarazem o. Bernard świadom był w pełni mocy swojego kapłaństwa. Wiedział, że “Kiedy nieprzyjaciel cofa się i ucieka, jest tak dlatego, że jakiś słaby, biedny ksiądz ofiarował z wiarą wszechmocną Żertwę oraz Krew Odkupienia”.*)
Dziś, po ogłoszeniu dekretu o heroiczności cnót Bohatera tej opowieści, trzeba nam modlić się o cud beatyfikacyjny Czcigodnego Sługi Bożego. Cierpiał wiele, ale jego trzy miłości – Bóg, Matka Najświętsza i Polska – pozwoliły mu przejść przez życie szczęśliwemu i spokojnemu.
W roku 1915, gdy był przełożonym małego klasztoru w Mościskach (24 km od Przemyśla, obecnie za granicą ukraińską) w tamtych stronach szalała zaraza. „Po odejściu wojsk rosyjskich w Mościskach i w okolicy wzmogła się epidemia cholery”, zanotowano w kronikach. “Aby uprosić Boże zmiłowanie o. Łubieński zorganizował procesją pokutną do kościoła św. Michała w Zakościelu. Tam, wg świadectwa osoby, która w tym nabożeństwie uczestniczyła, na zakończenie kazania powiedział: Św. Michale, schowaj swój miecz do pochwy, aby już od tej chwili w mojej parafii nikt nie umarł na tę straszną chorobę. Zabierz mnie pierwszego, a nie zabieraj ojców i matek dzieciom. Od tej chwili nikt już na tę chorobę nie umarł ”.
_____________
Źródła cytatów:
Bernard Łubieński CSsR, Wspomnienia, Kraków 2009
M. Pirożyński, O. Bernard Łubieński, Wrocław1946
Zygmunt Krzyżanowski, Świętość w masońskim świecie, „Zawsze Wierni”, lipiec-sierpień 2020.
__________
*) o. Reginald Garrigou-Lagrange OP: Poświęcenie rodzaju ludzkiego Niepokalanemu Sercu Maryi, „Zawsze Wierni”, lipiec-sierpień 2020., tłum. Tomasz Maszczyk.