Najdziwniejszy sposób prowadzenia wojny
Kiedy ty się modlisz, a miejscem twojej modlitwy jest ulica, a twój wróg staje obok i naśmiewa się z ciebie, masz ochotę zdzielić go w łeb.
Kiedy ty Boga przywołujesz, a on śmieje się serdecznie w głos, że Boga nie ma, że tylko głupcy go wzywają, chcesz go przepędzić, żądasz, żeby zszedł ci z drogi. On pali papierosa i szydzi z ciebie.
Masz przecież prawo! Ludzie, zróbcie coś z tą zakałą! Gdzie są służby porządkowe?!
Modlitwa to przecież dobra rzecz.
Jeśli jeszcze do tego twój wróg przyoblekł się w tęczowe szmaty, wziął ich ze sobą całe naręcze i wywija ci nimi nad głową, to przecież nie będziesz go przepraszał, że żyjesz, tylko przegnasz go kijem.
A jeśli masz osiemdziesiąt dwa czy trzy lata… I serce ci się rozrywa, że ten oto młody człowiek obok ciebie, inny Polak, człowiek jak ty, tutaj, w Polsce, ma cię za wroga… Nie chcesz go mieć za wroga. Ty mu współczujesz.
Co robisz wtedy?
Rzucasz się nagle przed nim na ziemię… Jesteś po prostu na kolanach. Całujesz jego stopy…
Niewiarygodne! Śmiech zamiera mu na ustach. Staje jak wryty. W oczach pojawia się strach. Przerażenie.
Prosi, woła, żebyś tylko przestał płakać. Z rąk wypadają mu jego tęczowe szmaty. Wypada papieros, którym dodawał sobie animuszu, bo jest to ktoś bardzo młody. Wyciąga ręce, żeby cię objąć.
I ty go obejmujesz. Mówisz mu nagle, sam nie wiesz czemu: „Kocham cię”. A on odpowiada, zdumiony, nie pojmując, co mówi: „I ja też cię kocham”.
Robisz znak krzyża. Znak, który oznacza: Wierzę! Bóg jest.
I on, naśladując ciebie, na oczach całej ulicy, czyni powoli znak krzyża na swojej piersi.
To nie jest sen, po którym otrząsasz się przestraszony. Że też takie fantazje mogą się człowiekowi przyśnić! Tak nieprawdopodobne wizje, kompletnie nierealistyczne. I w dodatku tak okropnie ckliwe.
To nie jest też scenariusz sentymentalnego filmu “o pojednaniu”.
30 kwietnia w Warszawie, na ulicy, przed gmachem sądu, właśnie tak było. Czyjaś kamera utrwaliła obraz, czyjś mikrofon wychwycił dźwięk.
Obraz starszej pani w beżowej czapce z daszkiem, spod której wymykają się kosmyki siwych włosów, i młodej czarnowłosej dziewczyny o dzikim spojrzeniu, która jeszcze przed chwilą chciała się zabawić kosztem ludzi zebranych na modlitwie publicznej za Radia Maryja.
Miało być śmiesznie. Tak śmiesznie, że aż pęknąć można ze śmiechu! Pół Internetu zatrzęsłoby się ze śmiechu. Dostałoby drgawek.
Tak śmiesznie, że aż strasznie. Ach, ci żałośni starcy powłóczący nogami! Z pokrzywionymi palcami, kulami, laskami, okrągłymi plecami.
Ale nie było śmiesznie. Z hukiem z twarzy młodej dziewczyny spadła maska potwora. Ukazała się twarz człowieka. Obmyły ją łzy starej kobiety.
Jeden gest pokory znaczy więcej niż tomy rozpraw.
Niż cały arsenał wojny ideowej. Filmy, posty, memy, tweedy, skandowane wspólnie hasła, których nikt nigdy nie powinien cytować. Niż potyczki w studio telewizyjnym i przy stole, gdzie zwycięża ten, kto ma silniejsze nerwy. Ciosy między oczy i w samo serce.
Nie słuchamy już argumentów. Mamy ich po dziurki w nosie.
Ale argumentem możemy być my sami.
Diabeł cofa się i ucieka, gdy napotyka pokorę. Na tę broń nie ma kontr-broni. Nie ma wobec niej alternatywy.
Zdemaskowanie, nazwanie po imieniu zła, ustawienie barykad i murów obronnych nic nie da, dokąd Bóg nie zobaczy, że nie chcemy nienawidzić. Bo nie chodzi nam o nas samych, chodzi nam o Niego. Gdy Bóg zobaczy, że dla Niego potrafimy się upokorzyć… Bo czymże jest taki akt pokory? Przyznaniem, że tak naprawdę jesteśmy niczym wobec Niego. I nasza miłość, tylko w słowach, bez ofiary, jest niczym.
Wtedy nas „wywyższy”, „uwielmożni”. Oto staliśmy się „w pokorę zamożni”.
W samą porę. Wojna wygrana.
Uwielbiaj, duszo moja, sławę Pana mego…
_
__________________