Najdziwniejszy na świecie kraj
„Uważaj, bo miejsce którym stoisz jest ziemią świętą!”, te słowa wyjęte wprost z Biblii często znajdujemy w literaturze. A jednak jest tylko jedno takie miejsce na naszej planecie. Jedno, które nie tylko z nazwy jest Ziemią Świętą. Wyjazd tam nie jest nigdy zwykłym wypadem turystycznym. Dla ludzi wierzących w Chrystusa zawsze jest Pielgrzymką. I niemało kosztuje trudów.
Ziemia, po której chodził kiedyś Chrystus ma rudobrązowy kolor, jest delikatna i sypka. Taką odnajdujemy zamkniętą w maleńkich szklanych kapsułkach umieszczonych w setkach tysięcy wytwarzanych tu różańców. Samo dotknięcie, czy ucałowanie jej dla człowieka wierzącego jest przeżyciem nieporównywalnym z niczym.
Mówi się, że w dolinie Jordanu warstwa humusu ma inne cechy, jest ciemniejsza, ciężka, zalega grubą warstwą i dlatego wszystko tu wzrasta, kwitnie i owocuje jak w najlepszej szklarni. Ale poza doliną Jordanu rozciąga się tu ziemia państwa Izrael – i Autonomii Palestyńskiej w jego obrębie – koloru piasku i nie różni się od równie piaskowych skał i kamienistych wzgórz.
Pośród setek przyrodniczo-geologicznych odkryć, jakich można tu dokonać jest i to, że dwa wielkie zbiorniki wodne – Jezioro Galilejskie i Morze Martwe – leżą wzdłuż głębokiego rowu tektonicznego, zwanego syro-afrykańskim, który wyznacza największą depresję na kuli ziemskiej. Dlatego, gdy jesteśmy na środku Jeziora Galilejskiego prawie zawsze wieje silny wiatr i fale się podnoszą. Tak jak wtedy, gdy Piotr wzywał pomocy Chrystusa i wołał do Niego: „Toniemy!” i Chrystus nakazał mu iść do Siebie po falach.
Jadąc czy wędrując od północy, od masywu góry Hermon i Wzgórz Golan na południe, wzdłuż Jordanu, nieustannie schodzi się w dół. Aż do Jerycha, który leży 270 m poniżej poziomu morza. Chrzest Pana Jezusa w Jordanie miał zatem miejsce w obszarze najniżej położonym na ziemi. Stamtąd, zmierzając w kierunku Jerozolimy, Chrystus musiał wznieść się aż trzy tysiące metrów do świętego miasta. Droga Zbawiciela z Galilei do Jerozolimy w Judei była wspinaczką.
Przewodnik naszej pielgrzymki do Ziemi Świętej, młody ksiądz, doktor biblistyki wędrował tym biblijnym szlakiem w maju, miesiąc przed naszą wspólną wyprawą. Pieszo, z plecakami i namiotem, w kilkuosobowej grupie przyjaciół. Z Jerycha w kierunku źródeł Jordanu i Góry Hermon, granicznego masywu, za którym rozciąga się już Syria. Szli mało uczęszczanymi szlakami. Pod koniec trasy nasz Przewodnik odprawiał Mszę św. polową na jednym ze skalnych grzbietów; w czytaniach biblijnych znalazł się tego dnia fragment, w którym Bóg obiecuje za wierność Mojżeszowi i jego ludowi mięso na pustyni – i wypełnia tę obietnicę; wieczorem tego dnia przyleciały przepiórki i swoimi ciałami gęsto „pokryły obóz” Izraelitów. Tego akurat popołudnia wędrowcom z Polski skończyła się woda i jedzenie, a mieli przed sobą jeszcze jeden gorący dzień drogi po pustkowiu – i to wieczorem w piątek, gdy zaczynał się szabat. Tu, w Galilei, gdzie dominuje ludność żydowska, wszystko było rzecz jasna pozamykane. Mieli do wyboru: zawrócić, albo iść dalej, zdając się na Bożą opiekę. Poszli dalej. Z jakiegoś wzgórza, w wieczornym półmroku dostrzegli w dolinie pustą o tej porze szosę, a na jej poboczu samochód. Gdy zeszli spotkali przy nim kobietę, przyjechała tu z Jerozolimy. Zapytali o wodę. Wyciągnęła z bagażnika całą zgrzewkę wody mineralnej i ofiarowała im, pytając, czy nie są głodni. Byli. Do ich plecaków powędrowały luksusowe wiktuały w szczelnych opakowaniach, w tym… pieczone przepiórki! Okazało się, że jej rodzina pochodzi z Polski. Pusta szosa o zachodzie słońca u stóp masywu Hermonu, skąd biją źródła Jordanu, stała się miejscem spotkania, jakie może mieć miejsce tylko między Polakami i Żydami.
Czy zawsze jest tak miło i przyjacielsko? Wszyscy, którzy znają Izrael podkreślają, że w tym niewielkim kraju emocje związane zarówno z religią jak i z posiadaniem ziemi sięgają zenitu. Dla Żydów własność nie należąca do nich w obrębie ich państwa, wynikająca np. z eksterytorialności miejsc świętych dla chrześcijan, jest nieustannym wyzwaniem i celem różnorodnych zabiegów, które mają na celu odzyskanie tych miejsc. Jak to wygląda w praktyce? Oto obserwowane jest nie tylko zachowanie, ale i wygląd katolickich pielgrzymów. Dyskretnie robione są zdjęcia. W porze upałów, w najsłynniejszych bazylikach i ich otoczeniu bez trudu można zobaczyć ludzi roznegliżowanych. Potem te fotografie z triumfem przedkładane są administratorom sakralnych obiektów. „To nie są wcale dla was miejsca święte!”, słyszą twarde słowa przedstawiciele Kościoła. Pod tym hasłem ukrywa się niedwuznacznie postulat zmiany statusu tych najważniejszych dla chrześcijan miejsc. Trudno jest bronić się wobec wymowy tych zdjęć. Tym bardziej, że w Izraelu zarówno religijni Żydzi jak muzułmanie przestrzegają tego, co nazywa się godnym strojem, bez względu na okoliczności. W ich miejscach świętych (w przypadku Żydów, przy Ścianie Płaczu) ten strój bez przesady można nazwać uroczystym; Żydzi zbliżając się do tego miejsca – osobno mężczyźni i kobiety – nie idą, a kroczą. Wygląd zaś niektórych grup chrześcijan z Europy (ale nigdy z Afryki czy z Azji !) musi budzić konsternację.
W krainie drogocennych olejków i uzdrawiających ziół
A jednocześnie w tym kraju paradoksów wyczuwa się życzliwe nastawienie do pielgrzymów ze strony zwykłych jego mieszkańców, Żydów i Arabów. Wśród Palestyńczyków jest znaczna grupa chrześcijan. Rzecz jasna, w dużym stopniu żyją oni z turystów. Ale gościnność, otwartość, uczynność odczuwa się tu na każdym kroku i zdaje się być ona tu cechą obydwu nacji (pomijając ekstremistów politycznych i antykatolickich bojówkarzy).
Przy jednej z mniej uczęszczanych ulic Jerozolimy, którą wspinaliśmy się na Wzgórze Świątynne w upalne południe, napotkaliśmy rodzaj wodopoju dla przechodniów. Z kranu w murze posesji, przy którym kołysał się wesoło gościnny gliniany kubek, płynęła krystaliczna, cudownie orzeźwiająca woda. Tabliczka umieszczona na murze informowała, że ten oto wspaniały zdrój został zainstalowany przez mieszkańca tej ulicy (tu padało żydowskie imię i nazwisko) dla upamiętnienia jego ojca (przytoczono jego imię), który miał tu zwyczaj bezinteresownie użyczać swojej bardzo dobrej („koszernej”) wody (której źródło musiało znajdować się w jego ogrodzie), każdemu kto tylko jej potrzebował.
Także izraelscy muzułmanie nie mają w oczach tej buty, jaką niekiedy spotyka się w innych krajach Bliskiego Wschodu. Mieliśmy wrażenie, że traktują nas kurtuazyjnie bez przymusu i sztuczności; starali się w ceremonialnych gestach, pozdrowieniach, ale także w zwykłej uprzejmości i uczynności, podkreślić swoje przyjazne nastawienie. Wielu Arabów posługuje się mieszaniną angielskiego, arabskiego i polskiego, do wszystkich kobiet z naszej pielgrzymki zwracali się: „Madame”.
W hotelu w Betlejem, muzułmańska pokojówka Raja zasłynęła wśród nas artystycznym kunsztem, z jakim składała nasze rzeczy porozrzucane zwykle w pośpiechu przed porannym wyjściem na całodniową wyprawę. Trudno byłoby naśladować te zgrabne rulony ubrań i ręczników, które zastawaliśmy w pokojach, gdy wracaliśmy późnym wieczorem, misterne konstrukcje podręcznych drobiazgów poustawiane w najodpowiedniejszych miejscach. Różańce zostawiona na nocnych stolikach ułożone były w kształcie serca. Cała złość na osobę, która „bezceremonialnie grzebała w naszych rzeczach”, zamiast zająć się tylko podłogą i łazienką, jak to określił ktoś z pretensją, pierzchała wobec dowodów tej niespotykanej inwencji drobnej kobiety w szarym hidżabie na głowie.
Stojąc na Górze Oliwnej
„Po latach ksiądz Wiggnet (bardzo zdolny człowiek z dawnej grupy anglokatolików), powiedział mi, kiedy staliśmy na Górze Oliwnej, patrząc na Getsemani i Pole Garncarza: «W każdym razie dla każdego powinno być oczywiste, że nauka o upadku pierwszych ludzi, jest jedynym o p t y m i s t y c z n y m poglądem na nasze życie» „ , wspomina Gilbert K. Chesterton w „Autobiografii”. „Faktycznie, jest to dla mnie oczywiste, ale wtedy pomyślałem, że dla wielkiej części dawnego świata sceptycznych sekt i klik, do których kiedyś sam należałem, byłby to paradoks bardziej niezrozumiały niż paradoksy Oskara Wilde`a i Bernarda Shawa”.
W Ziemi Świętej tę paradoksalność naszego ziemskiego życia mocniej się odczuwa. Widzi się wyraźniej własną niestałość, słabość, znikomość, a wręcz małość, przyziemność i szpetotę, a zarazem czuje się niezaspokojone pragnienie dobra, przekraczania swoich ograniczeń, tęsknotę za prawdą i jednoznacznością. Za szczęściem prawdziwym, nieprzemijającym. “Wszyscy jesteśmy królami na wygnaniu“, dodaje Chesterton, mówiąc o przechowywanym głęboko w duszy każdego człowieka odległym wspomnieniu Raju, stanu szczęśliwości bez miary. Zanim nastąpił upadek.
Tu, w Ziemi Świętej mocniej porusza dobroć i szlachetność spotykanych obok ludzi. I silniej przemawiają ich cierpienia.
Może przyczynia się do tego także i to nieprawdopodobne wręcz zagęszczenie ludzkich siedzib w miastach i wioskach – które przypominają z daleka gniazda os przyczepione do białych, rozgrzanych skał. I skrajne utrudzenie, znużenie ciężarami życia, które dostrzega się – lub niejako przez skórę się wyczuwa – u wielu arabskich mieszkańców tego kraju, choć starają się tego nie manifestować, zachowując się tak często z wielką godnością.
Ojciec właściciela jednego z hoteli, w którym mieszkaliśmy, jest starszym panem po poważnych operacjach. Siedzi na wózku inwalidzkim, starannie ogolony, w szerokiej pasiastej piżamie, wykrochmalonej i odprasowanej, przypominającej kombinezon, uszytej specjalnie, by zamaskować brak kończyn. Widujemy go często, przed głównym wejściem do hotelu, gdzie może popatrzeć na ruchliwą ulicę albo w obszernym holu, gdzie także przewija się mnóstwo ludzi. Wygłasza głośno długie dramatyczne monologi, albo rozmawia z cierpliwie czuwającym przy nim i wsłuchującym się w każde słowo synem. W społeczności arabskiej jest nie do pomyślenia, by głowa rodu na stare lata, nawet przy niedołęstwie i niesprawności, pozostawała gdzieś w izolacji i ukryciu.
Nasz Przewodnik ksiądz jest dobrze znany w tutejszej grupie arabskich chrześcijan. Handlarze dewocjonaliami, pamiątkami, owocami i wyrobami ze skóry wielbłądziej ze straganów na uliczkach Nazaretu i Betlejem, a nawet Beduini spotkani na pustyni w Judei pozdrawiają go wykrzykując głośno po polsku. Stara się nam pokazać miejsca, gdzie handel prowadzą chrześcijanie. Zna też wszystkich chyba ludzi upośledzonych, którzy trudnią się drobną uliczną sprzedażą przy wejściach do największych obiektów sakralnych i zabytków („O, ten niewidomy stoi w tym miejscu od piętnastu lat…”). Dyskretnie daje znać, że jeśli chcemy coś kupować, to warto u nich.
Nasz arabski kierowca, mieszkaniec Góry Oliwnej, która jest dziś dość luksusową dzielnicą Jerozolimy, ma wszystkie cechy watażki. Jak wszyscy arabscy kierowcy jest typem rajdowca i przejazd wąskimi stromymi serpentynami podmiejskiej szosy w godzinach szczytu zajmuje mu tyle samo czasu, co mknięcie autostradą. Wszelka asceza jest mu obca i nawet w czasie pracy sprawia sobie co chwila drobne przyjemności. Toteż zwykle spóźnia się i musimy czekać na niego na parkingach. Zjawia się lekko zziajany, ale odprężony, z lodem na patyku, kawą w kubku czy innym hot-dogiem. Gadatliwy, rozpolitykowany, nie ma żadnych oporów, by poprosić izraelską strażniczkę z posterunku granicznego – prawie zawsze jest to młodociana piękność z grubym warkoczem przerzuconym przez ramię, w mundurze, ciężkich butach wojskowych i z karabinem na piersiach – o Coca colę, bo mu się akurat skończyła. Choć między Izraelem a Autonomią Palestyńską wznosi się groźny, potężny, kilkuset kilometrowy mur, izraelskie strażniczki, tak samo jak arabskie, lubią go i potrafią mu dogadzać. Jego pozycja w środowisku zawodowym pozwala mu dysponować kilkoma autokarami na raz; żongluje nimi tak sprawnie, że jeździmy różnymi autokarami w ciągu dnia. Zakazuje nam jedzenia podczas drogi, żeby jakieś resztki nie zanieczyściły wozu. Nie zwraca przy tym uwagi na takie głupstwa, jak to że autokar, który odstąpił akurat po drodze koledze, zawierał nasze rzeczy. Wieczorem podjeżdża jednak lojalnie „starym” autokarem; rzeczy są na miejscu. Gdy stosunki z kierowcą stają się napięte, nasz Przewodnik prosi niekiedy, byśmy się pomodlili, bo „znów ma z nim pod górkę”. Wypełniony gwarem rozmów autobus szybko milknie… Zawsze wraca dobra atmosfera.
Ten typ człowieka beztroskiego i towarzyskiego dobrze sobie radzi w podminowanej atmosferze przy granicy Autonomii Palestyńskiej, ale jest dość rzadki, wręcz wyjątkowy wśród tutejszych Arabów. Spośród do niedawna jeszcze stuprocentowo chrześcijańskiej społeczności Betlejem, ok. 50 – tysięcznej, dziś już tylko połowa to chrześcijanie. Warunki życia dla Palestyńczyków, w tym arabskich chrześcijan, są z roku na rok coraz bardziej uciążliwe, emigrują więc masowo.
Kim byli „Pastuszkowie”?
Gdy widzi się na własne oczy, że miejscem urodzenia Chrystusa była skalna grota, a właściwie ciąg grot pod Betlejem, niskich, ciasnych, trudno dostępnych, musi pojawić się także pytanie, kim byli owi „Pastuszkowie”, którzy przybyli jako pierwsi oddać hołdu Bogu-Człowiekowi. Sami przecież mieszkający w podobnych warunkach na co dzień. Ich „szałasy”, to właśnie te groty.
Byli ludźmi wyjętymi spod Prawa. Ponieważ trudnili się zajęciem, jakie uniemożliwiało im wypełnienie przepisów religijnych, znajdowali się w zasadzie poza społecznością państwa religijnego. Można ich było skazać bez sądu, zabić. Brudni, zarośnięci, łączyli się w grupy, by w razie zagrożenia móc się bronić przed napadami rozbójników i dzikimi zwierzętami. I takim właśnie „pastuszkom”, których wyidealizowany obraz pojawia się w naszych kolędach, objawił się Bóg jako pierwszym.
Dotknięcie zimnego kamienia w Grocie Narodzenia, w Bazylice Narodzenia w Betlejem, na którym według tradycji Maryja ułożyła nowonarodzonego Jezusa – dziś jest to centrum tego miasta, a w zasadzie także już części Jerozolimy – uzmysławia zamysł Stwórcy, który wykracza poza wszelką ludzką wyobraźnię.
„W rzeczywistości”, pisał Chesterton o gwałtownych dyskusjach i starciach ideowych końca XIX i początku XX wieku, w których sam uczestniczył, „spory te sprowadzają się do religii, jak zresztą – w co wierzę – wszystkie spory. Na początku sam nie wiedziałem, jaka nas dzieli religijna różnica ani tym bardziej jaka religia. Różnica jest taka, że shawianie [chodzi o zwolenników idei Bernarda Shawa, ateisty, ewolucjonisty, wyznawcy eugeniki i miłośnika Stalina – przyp. EPP] wierzą w ewolucję, tak jak dawni imperialiści wierzyli w ekspansję. Wierzą w coś wielkiego, rosnącego i rozszerzającego się jak drzewo. Ja natomiast wierzę w kwiat i owoc, a kwiat jest często bardzo mały. Owoc jest ostateczny i w tym sensie ograniczony; posiada formę, a więc i granice. Został w nim odciśnięty obraz, który jest ukoronowaniem i spełnieniem celu; średniowieczni mistycy używali metafory fruitio[1]. W odniesieniu do człowieka oznacza to, że stał się on świętszy niż jakikolwiek nadczłowiek czy nadmałpa i że to właśnie jego ograniczenia zostały uświęcone, gdyż kiedyś, w ukrytej w skałach grocie Bóg stał się bardzo mały”.
Golgota, miejsce śmierci Zbawiciela było wówczas jerozolimskim wysypiskiem śmieci. Krzyż Chrystusa został wbity w otwór wykuty w białej skale. W Bazylice Grobu Pańskiego w Jerozolimie, która stoi na tym właśnie miejscu można zobaczyć pękniętą skałę znajdującą się bezpośrednio pod krzyżem Pana Jezusa. W momencie śmierci Chrystusa, gdy ziemia się zatrzęsła, ci, którzy stali pod krzyżem ujrzeli w tej skale ludzką czaszkę. Przedstawia się ją na wielu wizerunkach Ukrzyżowania i na wielu Krucyfiksach. Tradycja mówi, że to czaszka pierwszego człowieka. Adam był także tym pierwszym w ludzkich dziejach, który wyszedł ze Zmartwychwstałym z Otchłani.
Polak – Żyd – kapłan katolicki
“Wiem bowiem, że Odkupiciel mój żyje, a w Dzień Ostateczny powstanę z ziemi”/Księga Joba 19.25/. Błogosławionej pamięci najdroższych Rodziców Mariem i Mendla Griner, Sióstr Szandli i Sury oraz wszystkich Żydów zamordowanych na tym cmentarzu w listopadzie 1942 roku przez hitlerowskich gwałcicieli Przykazań Bożych pomnik ten poświęcają wdzięczni Bogu za ocalenie. ks. Grzegorz Pawłowski (Jakub Hersz Griner) – Polska, Chaim Griner – Izrael”. To treść inskrypcji na pomniku na cmentarzu żydowskim w Izbicy.
Ostatniego dnia pielgrzymki jesteśmy w Jaffie, niegdyś starym portowym mieście, dziś dzielnicy Tel Awiwu. Szukamy domu Szymona grabarza, w którym zatrzymał się św. Piotr i skąd otrzymał wezwanie, by ruszać na cały świat i szerzyć chrześcijaństwo… Jest! Mały, niziutki, wciśnięty w nadbrzeżne zaułki, zamieszkały dziś przez rodzinę ormiańską.
Na bulwarze otoczonym palmami, skąd widać błękitne pasmo Morza Śródziemnego, stajemy przed pastelową fasadą neobarokowego kościoła z końca XIX w.. To kościół pod wezwaniem św. Piotra. Tutaj, począwszy od roku 1970 odprawiane były Msze w języku polskim – ale także i hebrajskim. Tutaj w niedzielę i święta ściągali Polacy z całego Izraela, a w tamtych czasach byli to głównie emigranci zarobkowi, ale i mężczyźni i kobiety z małżeństw polsko-żydowskich, którzy chcieli zachować wiarę. To tutaj pierwsze swoje kroki kierowali pielgrzymi z Polski, z Peerelu, którzy wtedy przyjeżdżali do Ziemi Świętej autobusami marki Jelcz – przez Bałkany, Turcję, z kiełbasą i bigosem w słoikach, bez pieniędzy, bez rezerwacji noclegów. Jechali jak stali. W Jaffie nad Morzem Śródziemnym wyciągał do nich rękę kapłan katolicki i Żyd w jednej osobie, duszpasterz Polonii izraelskiej, ks. Grzegorz Pawłowski.
„Pochodzę z bardzo religijnej rodziny żydowskiej. Miałem bardzo porządnych rodziców, nazywali się Mariem i Mendel Griner. Miałem brata, który się nazywał Chaim, on był najstarszy, potem były dwie siostry, Szandla i Sura. Ja byłem najmłodszy. Z dzieciństwa wiele nie pamiętam…”, opowiadał pod koniec życia w relacji spisanej przez historyków dokumentalistów, by utrwalić jego ocalenie i życie.
Zamieszkał w Jaffie w małym mieszkanku w bloku. Przed obrazem Pana Jezusa paliła się tam wieczna lampka. „W swoim mieszkaniu na okrągło przyjmował Polaków, którzy przyjeżdżali do Izraela, nie mieli pracy ani miejsca, gdzie mogliby się zatrzymać. Był przyjacielem wszystkich ludzi, połączył dwie ojczyzny …”, wspominają księża z jego dawnej diecezji, lubelskiej.
Dawał przeżyć rodakom. Karmił, załatwiał nocleg, często finansował dalszą podróż do miejsc świętych, leczył co bardziej poturbowanych warunkami podróży. W Jaffie i w okolicach miał zaprzyjaźnione rodziny, które ich przyjmowały. Był pogodny, twardy w pokonywaniu przeszkód i niezawodny w wyciąganiu ludzi z najróżniejszych tarapatów. Słynna jest historia młodego rolnika, który przyjechał do Izraela zarobić na traktor i popadł w Tel Awiwie, gdzie atmosfera była wtedy bardzo swojska i zabawowa, w pijaństwo. Ksiądz ściągnął do Jaffy jego matkę, wspólnie wyciągnęli nieszczęśnika z bagna, odesłali do kraju. Matka została tu jeszcze na pół roku i dzięki znajomościom ks. Grzegorza zarobiła nie tylko na traktor, ale na snopowiązałkę i kombajn.
Chodząc po falach
Był uratowanym z getta w Zamościu żydowskim dzieckiem. Ojca zabili Niemcy jeszcze w Zamościu, matka wraz z dwiema córkami zagnana do Izbicy zginęła w czasie likwidacji tamtejszego getta. On sam, jako jedenastoletni chłopiec zdołał wtedy uciec i przeżył wojnę dzięki opiece gospodarzy z okolicznych wiosek, pracując jako pastuch krów. Jego starszy brat Chaim ocalał zabierając się z Zamościa z sowieckim wojskiem. Jakub trafiał nieustannie na dobrych ludzi. Gdy błąkał się po przedmieściach Zamościa, już po wymordowaniu Żydów przez Niemców, zaczepił go jakiś chłopak i zapytał, czy chce metrykę chrztu. „A skąd masz?”, zapytał odruchowo. „Co cię to obchodzi!”. „Tak, chcę!”. Dzięki niej ocalał. Jeszcze pod koniec wojny znalazł się w domu dziecka prowadzonym przez siostry w Tomaszowie Lubelskim, poszedł do szkoły. Kiedy zbliżał się czas Pierwszej Komunii św. wyznał księdzu katechecie z płaczem, że nie jest ochrzczony i poprosił o chrzest. Nawet siostry nie domyślały się, że jest osieroconym dzieckiem żydowskim. Przyjął na chrzcie imię Grzegorz. W dniu, w którym przyjął pierwszy raz Komunię św. wiedział już, że zostanie księdzem.
To pragnienie, wraz z ciężkim poczuciem winy wobec najbliższych, których porzucił przed ich śmiercią, towarzyszyło mu przez całą młodość. „Jeśli nam się wydaje, że sprawę możemy odłożyć i przenieść na dalszy plan, a teraz mamy do zrobienia rzeczy ważniejsze niż Bóg – głęboko się mylimy i niszczymy właśnie to, co uznaliśmy za mniejsze od Boga. (…) To Jego obecność bądź nieobecność jest absolutnie decydująca dla wszystkiego w życiu” (ks. Jerzy Szymik).
Był jedynym uczniem w szkole w Lublinie, który publicznie przeciwstawił się „najeżdżaniu na papieża Piusa XII”, jak to sam określił, na szkolnych wiecach. Za aktywny sprzeciw wobec propagandy komunistycznej został usunięty ze szkoły. Ale w kuratorium, podczas awantury, która wtedy wybuchła, znalazła się jakimś cudem siostra Klara Staszczak benedyktynka misjonarka, przełożona klasztoru w Puławach. W czasie wojny opiekunka sierot na Podolu, ale i konspiratorka, łączniczka w 27 Dywizji Wołyńskiej AK. Bez wahania zdecydowała się zabrać chłopca do domu dla sierot, który prowadziła z siostrami. Zaczął chodzić do liceum im. księcia Adama Czartoryskiego w Puławach (tutaj też był zresztą szykanowany z powodu sprzeciwu wobec antykatolickiej propagandy, ale udało mu się skończyć szkołę). Wspominał po latach, że siostra Klara, niezwykła zakonnica, prawy i odważny człowiek, stała się dla niego prawdziwą matką. „Zostałem otoczony taką miłością i troską, jakiej nigdy nie doświadczyłem. (…) choć moja rodzona mama nie żyje, Pan Bóg dał mi nową w postaci siostry Klary”. Gdy zwierzył się siostrze, że chciałby wstąpić do seminarium, pomogła mu we wszystkim. „Trzeba było mieć specjalną wyprawkę, a ja, chłopak z domu dziecka, nie miałem nic. Siostry wszystko mi przygotowały. Do nich wracałem na wakacje i święta, ich dom stał się moim domem rodzinnym. To one przygotowały mi prymicje, kiedy zostałem księdzem i nieustannie się za mnie modliły. Im zawdzięczam to, kim dziś jestem”, mówił po latach.
Wyznał rektorowi seminarium, że jest Żydem. „Linia Kościoła [jest taka], że każdy może być księdzem, ale wicerektor Józef Drzazga, który został potem biskupem, bał się, że się dowiedzą, że jestem Żydem i będę miał trudności na parafii. Brał mnie na rozmowy. Ja z kolei miałem swoją ambicję narodową i powiedziałem: «Wcale się nie wstydzę, że jestem Żydem. Ani ojca się nie wstydzę, ani matki, ani narodu. O co tu chodzi właściwie?» (…)”, wspominał w relacji o swoim ocaleniu i życiu.
A jednak trudności, choć z pewnością były, okazały się do pokonania. Ksiądz Grzegorz rozpoczął dwunastoletnią posługę w kilku kolejnych parafiach diecezji lubelskiej. Podjął studia biblijne. Jednak fakt, że opuścił matkę i siostry przed ich śmiercią nie dawał mu spokoju. Nie potrafił przekreślić swojej żydowskiej przeszłości. W 1966 roku napisał o swojej historii i wysłał tekst do „Tygodnika Powszechnego”. Wtedy niespodziewanie odnalazł go brat Chaim, który mieszkał w Haifie. Wyjeżdżając do Izraela na spotkanie z bratem, uzyskał zgodę władz kościelnych na odprawianie Mszy św. u św. Piotra w Jaffie. Od tego czasu stał się człowiekiem-instytucją dla polskich katolików w Izraelu.
Napisał tu po hebrajsku podręcznik do religii „Poznaj Mesjasza”, zaaprobowany przez władze kościelne. Uczył religii dzieci z małżeństw mieszanych. Chłopiec, którego uczył w domu (matka była Żydówką uratowaną w czasie wojny, ojciec Polakiem) i przygotował do Pierwszej Komunii, wyjechał potem z rodzicami do Ameryki i tam został księdzem.
Brat i dalsza rodzina, ortodoksyjni żydzi nie potrafili się jednak pogodzić z tym, że został księdzem. Relacje rodzinne zostały zerwane. Choć wybór ks. Grzegorza był dla jedynego żyjącego członka jego rodziny tragedią, on sam nabrał w końcu dystansu do tego rozstania. Gdy ktoś z dalszych krewnych pytał z rozpaczą, “dlaczego im to zrobił?”, odpowiadał z uśmiechem, próbując rozładować sytuację: „A co, miałem się ożenić z gojką?”.
Nasz Przewodnik ksiądz, który w Jaffie opowiedział nam historię księdza Grzegorza, miał szczęście go poznać. Był na jego pogrzebie. Mszę pogrzebową w katedrze w 2021 roku odprawiał biskup lubelski. Ciało księdza, na jego prośbę, dzięki życzliwości zaprzyjaźnionego rabina, spoczywa na cmentarzu żydowskim w Izbicy, obok ofiar żydowskiej zbrodni dokonanej przez Niemców. Na płycie grobowej ksiądz Grzegorz kazał wyryć słowa: „Opuściłem najbliższych w czasie zagłady, ratując swoje życie – oddałem je Bogu i ludziom – i powróciłem na miejsce ich męczeńskiej śmierci”.
Z jednego ze wspomnień o ks. Grzegorzu, autorstwa dziennikarza, który odwiedził go w Jaffie w latach dziewięćdziesiątych: „Ujmuje nas swoją prostotą i dobrocią. Z jego kazania w kościele św. Piotra zapamiętałem zdania: «Pierwszym papieżem był Żyd, obecnym Papieżem jest Polak… Zmuszono mnie, bym się zrzekł polskiego obywatelstwa… Wcale nie jest tak, że Polacy mnie odrzucili – to Bóg tak chciał… Żydzi wiele Polsce zawdzięczają – dwie są ojczyzny, ale wspólny los…»”.
Na zakończenie Mszy św. odprawionej w intencji dziennikarza i jego rodziny ksiądz Grzegorz zaintonował mocnym głosem “Boże, coś Polskę”.
Być może był człowiekiem, który nie uląkł się, gdy Chrystus, którego wybrał jako osierocone dziecko, nakazał mu do Siebie iść po falach.
Trzeba było pojechać do Ziemi Świętej, przejść kilka kilometrów w górę, wzdłuż rwącego potoku Jordanu, blisko źródeł tej rzeki, do Cezarei Filipowej, wspiąć się prawie pionowo po zboczu porośniętym iglastymi krzewami na Górę Tabor, spędzić godzinę na Pustyni Judzkiej, na której pościł Jezus, pokonać wąską skalną ścieżkę na Górę Kuszenia, zanurzyć się w Jerychu w żółtych, mętnych wodach Jordanu, zobaczyć jak ogromna odległość dzieli Nazaret od przedmieść Jerozolimy – odległość która nie przerażała czternastoletniej Maryi, gdy zmierzała do swej krewnej Elżbiety z Jezusem, którego niosła już pod sercem…
Stanąć, na koniec, przed wrotami zamkniętego kościoła św. Piotra w Jaffie, tuż nad morzem, żeby móc później poznać historię żydowskiego chłopca, który chciał być księdzem, bo pokochał Jezusa, w którym rozpoznał urodzonego w kraju jego przodków Mesjasza.
_________________
Zdjęcia autorki, czerwiec 2023 r.
Tekst ukazał się we wrześniowym numerze miesięcznika “Nowe Państwo”.
______________________
[1] Łacińskie słowo fruitio (spokrewnione z fruges – „owoce ziemi”) oznacza „używanie, korzystanie rozkoszowanie się”. Takie również znaczenie miało w średniowieczu użyte tu przez Chestertona angielskie słowo fruition, które w XIX wieku, wskutek skojarzenia z angielskim słowem fruit (owoc), zaczęło oznaczać „urzeczywistnienie, ziszczenie się, realizację”. [Przypis tłumacza książki Chestertona, Macieja Redy].